Brasyl

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Brasyl

Święta Pani od widowiskowości

17-19 maja 2006

Marcelina obserwowała, jak biorą samochód z Rua Sacopã. Mercedes C-klasa, w sam raz dla dealera narkotyków, megaodwalony przez ekipę z Odpicuj mi brykę: Brasileiro – alufelgi, spoilery, niebieskie diody pod podwoziem, co tylko chcieć. Subwoofery wielkie jak walizy. Nieźle im wyszło, wyglądał na full kasy, o wiele więcej niż cztery tysiące reali, które Marcelina dała za niego na policyjnym parkingu.

Raz przeszli obok niego – trzech gości w koszykarskich szortach, koszulkach, czapkach. Za pierwszym razem się patrzy. Za drugim się sprawdza, udaje się zainteresowanie felgami, różańcem, brelokiem klubu Flamengo zwisającym z lusterka (fajny detal, udał się), a do muzy ma zmieniarkę czy podłączenie do MP3?

Bierzcie, chłopaki, bierzcie, chcecie przecież, myślała Marcelina na tylnym siedzeniu samochodu pościgowego, zaparkowanego w zaułku dwieście metrów pod górę. To wszystko dla was, wszystko wam zorganizowałam, nie możecie się oprzeć, prawda?

Za trzecim razem się bierze. Odczekali dla bezpieczeństwa dziesięć minut, które Marcelina przesiedziała z nosem w monitorze, w obawie, czy wrócą – może ktoś inny będzie pierwszy? Nie, oto szli z góry, wielkie, przystojne chłopaki-luzaki, o długich nogach i rękach. Dobrzy byli, ­bardzo dobrzy. Prawie nie zauważyła jak sprawdzają drzwi, ale miny, gdy się otworzyły, były nie do pomylenia. Tak, ktoś nie zamknął. Tak, zostawił kluczyki. I już byli w środku: drzwi zamknięte, silnik odpalony, światła zapalone.

– Jedziemy! – Krzyknęła Marcelina Hoffman do kierowcy i od razu walnęło nią o monitor, gdy terenówka ruszyła. Jezus Maria, jak docisnęli, wyjąc silnikiem i wlatując na Avenida Epitácio Pessoa. – Do wszystkich! Do wszystkich! – wołała Marcelina do interkomu, gdy jeep cherokee przeciskał się między samochodami. – Wzięli auto! Wzięli auto! Jadą na północ do tunelu Rebouças. – Szturchnęła mocno w ramię kierowcę, pracownika administracji, który przyznał się kiedyś, że lubi się ścigać. – Nie zgub ich, ale też nie wypłosz. – Nic nie widziała na monitorze. Walnęła go pięścią. – Co jest z tym szajsem? – Ekran wypełnił się obrazami z miniaturowych kamerek w mercedesie. – Potrzebny mi kod czasowy, nie widać go?

Żeby tylko kamer nie zauważyli, pomodliła się Marcelina do Świętej Pani od Widowiskowości, swojej patronki. Trzech gości, czarno-złoty prowadzi, drugi w koszulce „Nike”, trzeci bez koszulki, z wiechciem sztywnych włosów na piersi pomiędzy sutkami. Syrena obniżyła się dopplerowsko – Marcelina podniosła wzrok i zobaczyła wóz policyjny zawracający przez cztery pasy i jadący za nimi.

– Gdzie jest dźwięk?!

João-Batista, dźwiękowiec, zamachał głową jak Hindus. Gest karykaturalnie podkreśliły ogromne słuchawki. Pomajstrował przy zawieszonym na szyi mikserze, niepewnie podniósł kciuk. Marcelina ćwiczyła to wszystko w kółko, sto razy – a teraz nie mogła przypomnieć sobie ani słowa. João-Batista łypnął na nią: No jedziesz, to twój program.

– Podoba się auto? Podoba się? – Zabrzmiała jak piskliwa, rozwrzeszczana prezenterka. João-Batista zerknął na nią z ubolewaniem. Goście w aucie zrobili miny jakby pod LED-ami w podwoziu eksplodowała bomba. O Mario Panno, żeby tylko się nie spłoszyli. – Jest wasz! To wasza wielka nagroda! Jesteście w telewizji, to jest gra!

– Gówniany stary merc, byle jak podpicowany przez grafików – mruknął Souza, kierowca. – I oni to wiedzą.

Marcelina wyłączyła interkom.

– Ty tu jesteś reżyserem? Co? Co? Na pilota wystarczy.

Terenówka raptownie skręciła, Marcelina poturlała się po tylnym siedzeniu, zapiszczały opony. Jezus, jak ona to uwielbia.

– Do tunelu nie jadą. Skręcili do Jardim Botânica.

Marcelina zerknęła na GPS-a. Samochody policyjne wyświetlał jako pomarańczowe flagi, ich elegancki szyk przecinający Zonę Sul rozsypał się i uformował na nowo, gdy ścigany samochód nie zechciał wjechać w pułapkę. I o to właśnie chodzi, powiedziała do siebie. To właśnie jest telewizja. Wracamy do interkomu.

– Jesteście w programie Ucieczka. Nowy reality show kanału Quatro! Bierzecie w nim udział! Zostaniecie gwiazdami!

Zaczęli spoglądać po sobie. Gwiazdorzenie. Nie oprze się temu żaden próżny carioca. Cariocas to najlepsi uczestnicy programów reality na świecie.

– Auto jest wasze, gwarantowane, wszystko legalnie. Musicie tylko przez pół godziny nie dać się złapać psiarni. Już im daliśmy znać, gdzie jesteście. To jak, gracie?

Nawet na hasło reklamowe może się to nada? Ucieczka. Grasz?

Gość w koszulce „Nike” poruszał ustami.

– Nic ich nie słychać! – krzyknęła Marcelina.

João-Batista przekręcił kolejną gałkę. Terenówką zatrząsł baile funk.

– Słyszysz mnie? Za tego rzęcha? – „Nike” przekrzyczał basowy beat.

Souza z piskiem opon wziął kolejny zakręt. Pomarańczowe policyjne flagi gromadziły się, odcinając ulica za ulicą możliwe drogi ucieczki. Marcelina po raz pierwszy uwierzyła, że może będzie z tego program. Pstryknęła, wyłączając interkom.

– Gdzie jedziemy?

– Albo Rocinha, albo przez Tijucę na Estrada Dona Castorina. – Terenówka przemknęła przez kolejne skrzyżowanie, strasząc sypiących kaskadami piłek żonglerów i chłopaczków od mycia szyb, z wiadrami i gąbkami. – Nie. Rocinha.

– Coś od nich słychać? – zapytała João-Batistę.

Pokręcił głową. W życiu nie spotkała dźwiękowca, który nie byłby milkliwym gburem. To samo dotyczyło kobiet.

– Ej wy, możecie trochę przykręcić muzę?

Rytm DJ-a Furaçao uspokoił się. João-Batista podniósł kciuk.

– Jak się nazywacie?! – zawołała Marcelina do typka w koszulce „Nike”.

– Myślisz, że ci powiem, w kradzionej furze, z połową Zony Sul na dupie? Wrobić mnie chcesz?

– Jakoś musimy was nazwać – przymiliła się Marcelina.

– No dobra. Słuchajcie Canal Quatro: ja jestem Malhaçao, to jest América. – Kierujący podniósł ręce z kierownicy i zamachał. – A to O Clono. – Sierściuch wydął usta do kamery w zagłówku kierowcy, w klasycznej pozie rockmena z MTV.

– To będzie coś jak Ônibus 174*? – zapytał.

Ônibus 174 (Autobus 174) – brazylijski film dokumentalny o młodym człowieku ze slumsów Rio, który przez cztery godziny trzymał pasażerów autobusu jako zakładników. Całość była na żywo transmitowana przez telewizję (przyp. tłum.).

– A chcecie skończyć jak ten gość z Ônibusa 174? – mruknął Souza. – Jak spróbują pojechać na Rocinhę, to 174 wypadnie przy tym jak impreza na pierwszą komunię.

– I co, będę wielką gwiazdą? – zapytał O Clono, cały czas puszczając buziaka do kamery.

– Będziecie w Contigo. Znamy ludzi, coś zorganizujemy.

– A spotkanie z Gisele Bundchen załatwicie?

– Możemy wam załatwić sesję z Gisele Bundchen, wszystkim, oprócz samochodu. Gwiazdy Ucieczki i ich auta.

– Ja tam wolę Anę Beatriz Barros – mruknął América.

– Słyszałeś? Gisele Bundchen! – O Clono wetknął głowę między siedzenia i krzyczał Malhaçao prosto do ucha.

– Gówno, nie będzie żadnej Gisele Bundchen ani Any Beatriz Barros – powiedział Malhaçao. – To telewizja, wszystko ci powiedzą, żeby tylko program leciał dalej. Ej tam, Canal Quatro, a jak nas złapią, to co? My się do programu nie pchaliśmy.

– Ale brykę wzięliście.

– Chcieliście, żeby go wziąć. Zostawiliście otwarty z kluczykami.

– O, etyka, super – odezwał się João-Batista. – Za wiele etyki to w telewizji nie ma.

Ze wszystkich stron syreny, coraz bliżej, coraz bardziej zgodne w fazie. Radiowozy przemknęły po obu stronach, wycie, smuga dźwięku i błys­kających świateł. Marcelina poczuła, jak serce dudni jej w piersi, ten wspaniały moment, kiedy wszystko się spina w całość, idealnie, automatycznie, bosko. Souza wrzucił najwyższy bieg i przyśpieszył wzdłuż rzędu pozasłanianych pancernymi roletami maszyn budowlanych na budowie kolejnego muru wokół faweli.

– I Rocinha też nie – powiedział Souza, wyprzedzając cysternę. – Co tam jeszcze zostało? Może Vila Canosa. Jezus.

Marcelina podniosła wzrok znad monitora, na którym już planowała montaż. Coś ją tknęło w jego tonie.

– Stary, wystraszyłeś mnie.

– Zrobili bączka na drodze.

– I gdzie są?

– Lecą prosto na nas.

– Ej, Canal Quatro. – Malhaçao szczerzył się do kamery w osłonie przeciwsłonecznej. Miał bardzo ładne, białe i wielkie zęby. – Ten wasz program ma jeden błąd. Żadna atrakcja dla mnie, iść do pierdla za szajsowatego używanego merca. Ale jakby to było coś, co da się ładnie opchnąć...

Mercedes przeleciał ślizgiem przez pas zieleni, siejąc po całej drodze efektami pracy grafików. Souza stanął na hamulcach. Terenówka zatrzymała się o włos od nich. Malhaçao, América i O Clono już wysiedli, stali z pistoletami trzymanymi bokiem, jak to się zrobiło modne po Mieście Boga.

– Wysiadamy, wysiadamy! – wrzasnęła Marcelina.

Ekipa wysypała się na jezdnię, pomiędzy pędzące samochody.

– Ale zostawcie mi chociaż dysk, jak nie mam dysku, to nie mam programu, zostawcie mi dysk.

América już siedział za kółkiem.

– Ten jest mega – obwieścił.

– No dobra, weź – zdecydował Malhaçao, podając Marcelinie monitor i terabajtowy przenośny dysk!

– W sumie to fryz masz prawie jak Gisele Bundchen! – zawołał O Clono z tylnego siedzenia. – Tylko kręcony, no i mniejsza jesteś.

Silniki zawyły, opony zadymiły, América okręcił się na ręcznym wokół Marceliny i pogonił na zachód. Parę sekund później zabłyskały radiowozy.

– To się nazywa telewizja – powiedział João-Batista.

***

Czarna Ptaszyna paliła w montażowni. Marcelina nie cierpiała tego. Podobnie jak wszystkiego u Czarnej Ptaszyny, zaczynając od ciuchów z lat pięćdziesiątych, które nosiła kompletnie bez ironii, w pogardzie dla trendów i mód (querida, bez własnego stylu nie ma mody) i które mimo to wyglądały na niej fantastycznie, przez prawdziwe nylonowe pończochy, ze szwem – rajstopy, w życiu, żeby nie dostać strasznej strasznej grzybicy – aż po żakiet od Chanel. Gdyby mogła tu siedzieć w ciemnych okularach i chustce na głowie, toby siedziała. Nie cierpiała, że laska jest tak pewna siebie i tak jej z tym dobrze. Nie cierpiała, że Czarna Ptaszyna jest w stanie żywić się tylko importowaną wódą i papierosami „Hollywood”, w życiu się nie skalała żadną aktywnością fizyczną, a mimo to po nocce w studiu miała wdzięk jak Grace Kelly, a nie czaszkę rozsadzoną od glukozy i gua­rany. A już najbardziej wkurzało ją, że Czarna Ptaszyna skończyła medioznawstwo rok przed nią i teraz była jej wydawcą. Marcelina na piątkowych drinkach w Café Barbosa tyle razy zanudzała researcherów i producentów opowieściami o przekrętach i podstępach, które Czarna Ptaszyna musiała urządzić, żeby zostać szefową Programów Dokumentalno-Rozrywkowych w Canal Quatro, że teraz potrafili je recytować jak mszę świętą. Nie wiedziała, że ma włączony mikrofon i wszyscy na nasłuchu słyszeli jak mówi... (Wszyscy razem): „Rżnij mnie, aż będę pierdzieć...”.

– Muzyka to kluczowy wyróżnik produktu. Idziemy w klimat Grand Theft Auto i retro z lat osiemdziesiątych. Był taki angielski zespół new romantic, mieli numer o Rio, ale klip kręcili na Sri Lance.

– To był chyba numer Save a Prayer – odezwał się Leandro, podsuwając Czarnej Ptaszynie terakotową popielniczkę z doniczką w roli pokrywki. Był jedynym montażystą, który jeszcze wpuszczał do siebie Marcelinę i uchodził za ocean spokoju, niczym Dalajlama, nawet po nocce w studiu. – A w Rio kręcili Rio. Jak sama nazwa wskazuje.

– Normalnie guru od angielskiego new romantic z lat osiemdziesiątych – zadrwiła Marcelina. – Jeszcze się chyba wtedy nie urodziłeś, co?

– Według mnie ten konkretnie numer Duran Duran jest z 1982 – powiedziała Czarna Ptaszyna, starannie kipując peta w podsuniętej popielniczce i zamykając pokrywkę. – A wideo kręcili na Antigui. Aha, Marcelina, a co zrobili z naszym wozem?

– Policja go znalazła, na granicy Mangueiry, rozebrany do gołej ramy. Ubezpieczenie pokryje. Ale to pokazuje, że produkt zagrał, no wiesz, format trzeba trochę poprawić, ale obiecujący jest. Dobry show.

Czarna Ptaszyna zapaliła następnego papierosa. Marcelina kręciła się nerwowo przy drzwiach do montażowni. No daj mi ten serial, daj mi!

– Dobry show. Jestem zainteresowana.

Od Czarnej Ptaszyny trudno było o większy komplement. Serce Marceliny zadygotało na moment, ale to pewnie od energetyków. Wszyscy mówią, że trzeba schodzić powoli, a potem normalnie wieczorem ­położyć się spać. Z doświadczenia wiedziała, że tak najlepiej po nocce. Oczywiście, gdyby udało jej się to sprzedać, mogłaby pójść prosto do Café Barbosa, zastukać Augusto do drzwi specjalnym Masońskim Pukaniem i przez resztę dnia jechać na szampanie i patrzeć, jak suną przed nią chłopaczki na rolkach, z tyłkami niczym brzoskwinki.

– Dobrze wymyślone, ostre i idealnie trafia w naszą demografię, ale nie zrobimy tego. – Czarna Ptaszyna uniosła rękę w koronkowej mitence, powstrzymując protesty Marceliny. – Nie możemy. – Puknęła w bezprzewodowy pulpit i puściła kanał informacyjny Quatro.

Poranny program prowadziła Ausiria Menendes. W połowie dnia pewnie Heitor wezwie ją w przerwie obiadowej. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowała, były nerwy i niepokoje prezenterki w średnim wieku. Na ekranie wyświetliło się coś jakby żywcem wyjętego z jej mózgu – radiowozy otaczające samochód na poboczu szerokiej autostrady. „São Paulo”, głosił podpis. Cięcie, widok z helikoptera na wojskowe wozy i transportery do tłumienia zamieszek parkujące przed bramą więzienia Guarulhos. Ze środka więzienia unosiły się spiralnie kłęby dymu, parę postaci na częściowo zniszczonym dachu machało transparentem z prześcieradła z namazanymi czerwonym sprejem literami.

– PCC wypowiedział policji wojnę – powiedziała Czarna Ptaszyna. – Zabili co najmniej kilkunastu. Mają zakładników w więzieniu. A zaraz zacznie się na meczu Benfiki, a wtedy... No nie, nie możemy tego zrobić.

Marcelina stała pod drzwiami, powoli mrugając, gdy obraz telewizyjny kurczył się do rozmiarów maleńkiego pyłku na końcu długiego, ciemnego tunelu, buzującego puszkami kuata i amfetaminą, w którym goniły ją dziwaczne limuzyny Leandro i Czarnej Ptaszyny. Usłyszała włas­ny głos, jakby z kieszonkowego głośniczka:

– Podobno miało być kontrowersyjnie i głośno.

– Kontrowersyjnie i głośno, tak, ale nie aż tak, żeby nam koncesji nie przedłużyli.

Czarna Ptaszyna wstała, otrzepała piękne mitenki z popiołu.

– Przykro mi, Marcelina.

Obleczone w nylon łydki zaszeleściły elektrycznie, gdy otwierała drzwi od montażowni. Oślepiające światło, Czarna Ptaszyna jak bezkształtny cień pośrodku snopu blasku, jakby weszła prosto w słońce.

– Uspokoi się zaraz, zawsze się...

Sprzeniewierzyła się własnej zasadzie. Nigdy nie kwestionować, nie pytać, nie błagać. Trzeba program polubić na tyle, żeby go dobrze zrobić, ale nie na tyle, żeby nie wytrzymać, jak go odwalą. W gatunku, który wybrała – dokumentalnej rozrywce – do produkcji wchodziło co najwyżej dwa procent. Wyhodowała sobie grubą skórę, nauczyła się kung fu: nigdy niczemu nie wierz, póki nie zobaczysz umowy na piśmie, a i wtedy szef ramówki jedną ręką daje, a drugą odbiera. Ale każdy taki cios pozbawiał ją odrobiny energii i napędu; to coś, jakby zatrzymywać supertankowiec przez strzelanie do niego piłkami futbolowymi. Już nie pamiętała, kiedy ostatnio uwielbiała swoją robotę.

Leandro zamykał materiały i archiwizował listę montażową.

– Nie chcę cię poganiać, ale zaraz mam Lisandrę i jej Plastykę w przerwie obiadowej.

Marcelina zebrała papiery, dysk twardy i pomyślała, że teraz przydałoby się rozpłakać. I to bardzo. Ale nie tutaj, w życiu nie tutaj, nie przy Lisandrze.

– O, cześć Marcelina, szkoda, że nie wyszło z Ucieczką, naprawdę szkoda. Ale widzisz, tak się pechowo złożyło...

Lisandra usiadła w fotelu Marceliny i precyzyjnie ułożyła na stole swoje notatki i butelkę z wodą. Leandro rozklikał nowe foldery.

– Ale to ciągle się tak dzieje, nie?

– Wiesz co, strasznie filozoficznie do tego podchodzisz. Ja na twoim miejscu po prostu poszłabym gdzieś i się porządnie nawaliła.

Rozważałam to, ale teraz, jak ty to powiedziałaś, to szybciej się umaluję gównem, niż pójdę do Café Barbosa.

Marcelina wyobraziła sobie, że polewa twarz Lisandry kwasem z otwartego akumulatora samochodowego, kreśląc na brzoskwiniowej cerze barwy lodów kleksy w stylu Pollocka. I niech ci to, pizdo jedna, naprawi Plastyka w przerwie obiadowej.

***

Gunga nadawała rytm, basowy puls, tętno miasta i góry. Médio brzmiało jak gawęda, beztroskie i bezczelne plotki z miasta i z baru, wieści o celebrytach. Violinha – jak śpiewak, wysoko ponad basem i rytmem, wyśpiewujący hymn do wszystkiego, to opadający na rytm gungi i médio, to oddalający się od niego, jak sam duch capoeiry, wdający się w rytmiczne ucieczki i parady, finty i improwizacje, kręcący tyłkiem po całej scenie.

Marcelina stała boso w kręgu muzyki, pierś falująca, ręce w górze. Z łokci i podbródka pot obficie skapywał na podłogę. W rodzie ­dozwolone są wszystkie sztuczki, wszystkie podstępy. Zaprosiła przeciwnika uniesioną ręką, odpowiednio wyzywająco. Ten zatańczył ginga, gotowy do wyprowadzenia i przyjęcia ataku, wszystkie zmysły wyczulone. Takie bezczelne wezwanie przeciwnika do walki miało jeito, było malicioso.

É, poszedłem na spacer,

zaśpiewali capoeiristas,

W chłodny poranek

I spotkałem Wielkiego São Bento

Jak grał w karty z Psem.

Cała roda klaskała w kontrapunkcie do niecierpliwego, dzwoniącego rytmu berimbau. Taki z pozoru prymitywny instrument, ten berimbau, wywodzący swój rodowód z bojowego łuku, widoczny w krzywiźnie drewnianego pałąka i napiętej strunie. I taka samoróbka – tykwa, kawał drutu z samochodowej opony, kapsel od butelki przyciśnięty do struny, kij, żeby w nią uderzać, i tylko dwie nuty mieszczące się w okrągłym brzuchu. Instrument faweli. Marcelina, gdy zaczynała tańczyć capoeirę, pogardzała berimbau: ona przychodziła tylko dla walki, taneczny aspekt jogo miała na drugim planie; ale nie ma tańca bez muzyki, i w miarę uczenia się kolejnych sekwencji zaczęła doceniać brzękliwe, jakby slangowe dźwięki, a potem, z czasem, także rytmiczne niuanse kryjące się w trio instrumentów mających do dyspozycji tylko sześć nut. Mestre Ginga niestrudzenie powtarzał, że lekceważąc berimbau, nigdy nie dojdzie do corda vermelha. Bo capoeira to coś więcej niż walka. Marcelina nawet zamówiła sobie médio z Fundação Mestre Bimba w Salvadorze, duchowej stolicy klasycznej Capoeira Angola. Leżało obok kanapy w wyściełanym futerale, nigdy nieotwarte. Marcelinie, w rybaczkach w czerwono-białe paski i krótkiej koszulce, cały czas czującej dławiącą w gardle gulę porażki w pracy, teraz mogła pomóc tylko walka.

Mestre Bimba, Mestre Nestor

Mestres Ezequel i Canjiquinha

Oto ludzie znani w świecie

Nasi mistrzowie śpiewu i gry,

skandowała roda, ludzie ustawieni w trzech rzędach na wilgotnym, zarośniętym prostokącie, wymalowani w umbandowych świętych i historycznych mistrzów uchwyconych w powietrzu, w skoku emanującym gracją unoszących się na linkach mistrzów kung fu. Marcelina jeszcze raz zaprosiła go z uśmiechem. Rytm zwolnił z bojowego São Bento Grande do canto de entrada, zwyczajem angolańskiej szkoły, który Mestre Ginga przyswoił dla swojej własnej Senzala Carioca, opiewającej słynnych i zmarłych mistrzów. Jair przeszedł przez rodę i splótł uniesioną dłoń z ręką Marceliny. Stojąc twarzą do siebie, obeszli powoli, uroczyście jak foro, cały krąg dłoni, głosów i brzęczących berimbau. Jair był bezczelnym chłopakiem starszym o dziesięć lat od Marceliny, wysokim, czarnoskórym i przystojnym, choć ostentacyjnie i krzykliwie, pewnym siebie aż po arogancję. Z kobietami i białymi się nie bił. Biali ruszają się jak drzewa, jak świnie wiezione ciężarówką do rzeźni. Kobiety nie są w stanie w ogóle zrozumieć malicii. To jest męska sprawa. A już drobne białe kobiety z niemieckim nazwiskiem i niemiecką cerą to jakiś absurd – w ogóle nie powinny tracić czasu na zabawę w capoeirę.

Jednakże drobna biała Niemka zaskoczyła go już dwa razy, najpierw lirycznym S-dobrado, które zaczęło się od pozorowanego kopnięcia z podłogi – tylko dłonie i stopy mogą jej dotknąć – po którym nastąpił obszerny cios prawą nogą, z podparcia na ręce; Jair uniknął go, opadając w obronną negativa i unosząc ramię, żeby ochronić twarz. Marcelina bez problemu przewidziała i uniknęła zamaszystego kopnięcia meia lua.

– É! É! – wykrzykiwali widzowie.

Za drugim razem sapnęli i rozklaskali się, gdy zanurkowała w meia lua pulada, kopnięcie z obrotu na ręce, będące wielkim wkładem Rio-Senzala w capoeirę. Kątem oka dostrzegła Mestre Gingę; kucał ze swoją rzeźbioną lagą jak stary król Angoli, z kamienną twarzą. Stary dziad. Nic mu nie było w stanie zaimponować. Żaden z ciebie Yoda.

Potem poszedł chapeu-de-couro, z wyskoku, Jair znalazł się całkiem w powietrzu, tak że Marcelina ledwie zdążyła opaść w queda de quarto, opierając się dłońmi i stopami o parkiet, patrząc, jak stopa przelatuje nad jej twarzą.

Capoeira była z początku tylko kolejną falą ducha czasów, której dała się ponieść Marcelina, skuszona nieustającym, wampirycznym głodem tego, co świeże i modne. W Canal Quatro lunch był dla frajerów, przerwę trzeba było poświęcić na coś aktywnego. Przez czas jakiś rządził power walking – Marcelina pierwsza zapuściła się na skwarną plażę Botafogo w odpowiednich butach, lycrach, z pajęczynowym cieniem na powiekach, z krokomierzem, żeby odliczył owe mityczne dziesięć tysięcy kroków. Po tygodniu na ulice wyszli jej nieliczni przyjaciele i liczni konkurenci, do niej zaś doleciał przez uliczny zgiełk brzęk berimbau, wesołe dzwonienie agogô i śpiewy – gdzieś spomiędzy zieleni parku Flamengo. I następnego dnia już tam była, klaskała po swojemu, loira pochodzenia niemieckiego, a żylaści faceci bez koszulek robili gwiazdy, salta i kopali się w rodzie. Był to tylko zwykły reklamowy pokaz szkoły Mestre Gingi, ale dla Marceliny okazał się Nowym Szałem. Przez jeden sezon capoeira rządziła, potem znad zatoki przywiało Jeszcze Nowszy Szał. Ale Marcelina już oddała lycry i buty do sklepu z używaną odzieżą, krokomierz dała pani Costa z dołu, którą dręczył strach, że jej mąż lunatykuje i robi w nocy całe kilometry po ulicach, wdając się w drobne kradzieże; kupiła sobie klasyczne rybaczki w czerwone paski, elastyczny, krótki top i zaczęła dwa razy w tygodniu jeździć taksówką do fundação Mestre Gingi Silvestre, krętą drogą na górę Corcovado, zwieńczoną Chrystusem we własnej postaci, jak wzwiedzionym sutkiem. Stała się wyznawczynią tego tańca-walki. A moda? Moda wróci, zawsze wraca.

Capoeirzyści krążyli ze splecionymi dłońmi.

Wieczór był wilgotny, nad Tijucą nisko wisiały chmury. Wilgoć i ciepło wzmacniały zapachy; owocową, gęstą, mdlącą woń bugenwilli zwieszających się nad dziedzińcem do walk fundação, smrodliwy dym z odgraniczających rodę lamp naftowych, miodowo-solną słodycz potu spływającego po uniesionej ręce Marceliny, żyzną, energiczną kwaśność spod pachy. Rozluźniła uchwyt i odskoczyła od Jaira. Jednym tchem berimbau i agogô przeskoczyły w São Bento Grande; na tym samym oddechu Marcelina przysiadła, chwyciła Jaira za nogawki spodni w czaszki, wstała i cisnęła go na plecy.

Roda zawyła z zachwytu; muzycy od berimbau wydobyli ze strun szyderczy śmiech. Mestre Ginga powstrzymał uśmiech. Boca de calça – posunięcie tak proste i tak głupie, że nikomu nie przyszłoby do głowy, że się uda – i właśnie dlatego zadziałało. I potem ostateczny cios. Marcelina wyciągnęła rękę. Kiedy wyciągasz rękę, koniec gry. Lecz Jair wyszedł z obronnej negativa z kopnięciem z półobrotu. Marcelina bez problemu przykucnęła pod jego bosą stopą i zanim złapał równowagę, weszła w jego zasięg i okrągłym ruchem, podwójną galopante, uderzyła go w oboje uszu. Jair upadł z krzykiem, śmiech ustał, zamilkły berimbau. Skrzeknął ptak; Mestre Ginga już się w żadnym razie nie uśmiechał. ­Marcelina znów wyciągnęła rękę. Jair pokręcił głową, pozbierał się, wyszedł z rody dalej kręcąc głową.

Mestre Ginga stał pod żółtą latarnią, gdy Marcelina czekała na taksówkę. Takie życie, jedni wożą, inni są wożeni. Obwisłe gałęzie drzew i falujący figowiec rzucały na niego, opartego na lasce, fragmentaryczne, ruchome cienie. Zakołysały się odstraszające złe duchy amulety patúa, które miał na szyi.

Żaden z ciebie, kurwa, Yoda, pomyślała Marcelina. Ani choćby Gandalf Szary.

– Dobre to było. Podobało mi się. A ta boca de calça, prawdziwe maland­ro w tym było. – Głos Mestre Gingi był chrypliwy, nikotynowy, cztery paczki dziennie. O ile było Marcelinie wiadomo, nigdy nie palił, nawet maconhi, a co dopiero innych substancji, a pił tylko w święta kościelne i państwowe. Przeważała teoria, że to guzki na strunach głosowych; niezależnie od fizjologii, brzmiało jak żywcem z Karate Kid. – Myślałem, że może, może, wreszcie nauczyłaś się trochę prawdziwego jeito, i wtedy...

– Przeprosiłam go, nic do mnie nie ma. Będzie mu dzwonić w uszach dzień czy dwa, ale to on nie chciał się poddać. Pokazywałam, ale odmówił. Ciągle powtarzasz, że ulica nie zna reguł.

Gdy wytańczyła się z obronnego przysiadu, zobaczyła przed sobą nie twarz Jaira, ale Czarną Ptaszynę z całym jej urokiem i makijażem – pięści od razu wiedziały, co mają robić: cios po uszach, najbardziej upokarzający atak w jogo. I poprawić uderzeniem z liścia z twarz.

– Byłaś wściekła. Wściekłość to głupota. Nie uczyłem cię tego? Ten, kto się śmieje, zawsze wygra z tym, który się wścieka, bo wściekły to głupi, napędza go złość, a nie malicia.

– Dobra, dobra, gadaj se – powiedziała Marcelina, wrzucając torbę sportową na tylne siedzenie taksówki.

Liczyła, że taneczna walka wypali złość, zamieni ją, zgodnie z domowej roboty zen mistrza Gingi, w szyderczy śmiech prawdziwego malandro, beztroskiego, uwielbianego przez świat, który opiekuje się nim jak dobra matka. Ale i muzyka, i śpiew, i podstępne kroki gingi-rozgrzewki tylko wbiły tę złość głębiej, aż przebiła mroczny zbiornik z furią, tak starą, tak głęboko zakopaną, że zamieniła się w czarną, lotną ropę. Całe lata złości tam były. Złość na rodzinę, oczywiście, na matkę, stopniowo, ostrożnie zamieniającą się w alkoholiczkę w swoim mieszkaniu na Leblon; na siostry, ich mężów i dzieci. Na kolegów, co byli rywalami i lizusami, których stale trzeba było mieć na oku. I przede wszystkim na siebie, na to, że w wieku trzydziestu czterech lat zaszła tak daleko i w takich magicznych butach, że teraz nie jest w stanie wrócić.

– Nie widzę, żeby mi dzieci zastąpiły karierę, którą zaraz zrobię. – Rodzina Hoffmanów zebrała się w restauracji U Leopolda na sześćdziesiąte urodziny matki, a ona, dwudziestotrzyletnia wówczas, świeżo przyjęta do Canal Quatro na młodszą researcherkę, była oszołomiona tymi światłami, kamerami, akcją. Cały czas słyszała swój ówczesny głos nad stołem, nad piwem, pełen pewności siebie: wypowiedzenie wojny jej starszym siostrom, mężatkom, ich mężom, jajeczkom w ich jajnikach.

– Nie chcę jechać na Copę – zarządziła, wyciągnąwszy telefon. Kciuk zatańczył własną gingę na klawiszach z literami. – Jedź na Rua Tabatingüera.

– Świetnie – odparł taksiarz. – Na Copie pełno policji i wojska. W Morro do Pavão nieźle się kotłuje.

Nie pierwszy raz przyszła na cotygodniowe spotkanie na kacu. Sala konferencyjna Canal Quatro, pełna sprzyjających komunikacji kanap i niskich stolików, z panoramiczną szklaną ścianą, ze złotem i błękitem klubu piłkarskiego Botafogo, ze smogiem wiszącym nisko nad Niteroí po drugiej stronie zatoki, dudniła meganiską linią basu. Zgodnie z wizerunkiem stacji, mającym przemawiać do dorosłych dzieci, sala konferencyjna miała na ścianach wielkie tapety z wizerunkami postaci z Gwiezdnych Wojen. Marcelina miała wrażenie, że Boba Fett ją gnębi. Wszystko będzie dobrze, o ile nie będzie się musiała odzywać; o ile Lisandra swoim pajęczym zmysłem wrednej mendy nie wyczuje, że Marcelina ma za sobą dwie trzecie butelki „Gray Goose”, a potem dużo, dużo zimnej bavarii z lodówki Heitora. Kolejny dzień, kolejna chemiczna miłość.

Bardzo by chciała nie płakać za każdym razem, gdy siedzi u Heitora.

Szefowie redakcji tematycznych, wydawcy, dyrektorzy, producenci. Czarna Ptaszyna w ciemnych szkłach i chustce na głowie, jakby dopiero co zsiadła, wysmagana wiatrem i słońcem, z moto guzzi. Rosa, szefowa ramówki, rzuciła wczorajsze ratingi na ścianę. Minimalistyczne skórzane kanapy skrzypiały, gdy siadały na nich kolejne ciała. Nowa telenowela Rede Globo, Nu Brasil, zgarnęła średnio czterdzieści cztery procent widowni w ostatnich czterech badanych okresach, w tym krytyczne czterdzieści cztery procent w grupie wiekowej 18–30. Szkoła ninja Canal Quatro, w tym samym slocie czasowym, zgarnęła osiem i pół procenta, zgodnie z planem mocno skrzywione w stronę męskiej widowni, ale to i tak było o półtora punktu mniej niż Kosmetyczki bez szkoły w SBT i tyle samo, co najważniejszy segment Globo Sport. I Adriano Russo przychodził do nich coś na ten temat powiedzieć.

Dyrektor programowy Canal Quatro postarał się, żeby wyglądać, jakby dopiero co zaparkował w recepcji deskę surfingową, ale i tak miał zarezerwowany własny fotel na końcu wybiegu pełnego szklanych stolików, a wypielęgnowane dłonie natychmiast zajęły się teczkami i dwoma blackberry.

– Po pierwsze, w tej sali zgromadzili się najbardziej kreatywni, twórczy, pracowici i ostrzy ludzie, jakich w życiu spotkałem. Bez dwóch zdań.

Protokół nakazywał potakiwać głową do tej gadki jak z czatu, nawet kiedy używał angielskich skrótów, albo, jak często podejrzewano, w locie je wymyślał.

– Jeden słaby wieczór, okay, ale żebyśmy nie mieli słabego sezonu. – Poprawił teczkę na szklanym stoliku. – Do waszej wiadomości, dyrektorzy produkcji i szefowie działów. Dostałem informacje o zimowej ramówce Rede Globo. – Nawet Czarna Ptaszyna podskoczyła. – PDF-y już dostaliście mailem. Najważniejsze: gwoździem sezonu jest nowa telenowela. Zanim mi tu zaczniecie stękać, że sztampa i nuda, podam parę szczegółów. Nazywa się Gdzieś tam jest świat, scenariusz Alejandro i Cosquim, ale USP: to będzie powrót Any Pauli Arósio. Partner: Rodrigo Santoro. Ściągnęli jedno i drugie z powrotem do Brazylii, i to do telewizji. Nakręcili w tajnym zamkniętym studiu gdzieś w Brasilii, dlatego nikt nic nie wiedział. Wielki pokaz prasowy jest w przyszłą środę. Pilot idzie piętnastego czerwca; i potrzebujemy czegoś wielkiego, głośnego, czegoś, o czym się gada, chamskiego i ostrego, takiego „Jak oni śmią, te bezczele z Canal Quatro”, i tak dalej. Jak zwykle. Chcemy, żeby recenzenci mieli EPOOTH.

Eyes Popping Out Of Their Heads, Oczy Wyłażące z Orbit, domyślała się Marcelina przytłoczona dup-dup-dup zbyt intensywnego poranka. To nie ma być program, który będzie konkurował z telenowelą. Jeśli ktoś zaproponuje, żeby zawalczyć z Aną Paulą Arósio i Rodrigiem Santoro, padnie z dziesięcioma kulami w głowie. Globo kalkulowało coś innego: Gdzieś tam jest świat wygeneruje ogromną oglądalność, która utrzyma się przy telewizorach, gotowa na następny program – a doświadczenie Marceliny mówiło, że zawsze to będzie jakieś byle co, taniocha, nibydokument z materiałami z planu, wywiadami z aktorami, zwiastunami, ale takimi, żeby nie zdradzały fabuły. I to tę oglądalność Adriano chciał wykorzystać. Po raz pierwszy od wielu miesięcy w sercu Marceliny Hoffman pojawiło się coś na kształt ożywienia. Fala adrenaliny zmyła kaca. Blond ambicja. Blond awans. Znów kręci się karuzela zamówień na nowe programy we wszystkich dużych sieciach. Rozrywka oparta na faktach znowu nabierze wiatru w żagle. Własny szklany kubik. Ludzie będą musieli pukać, żeby wejść. Własna asystentka. Wystarczy, że wspomni o gadżecie typu blackberry czy różowa motorola, i następnego dnia z rana już będą na biurku za sprawą technologicznej wróżki. Pierwsza rzecz, którą robi nowy wydawca: przestaje zamawiać wszystkie programy swoich wrogów. Wyobraziła sobie, jak podczas spotkań w Piątki Burzy Bluzgów utrąca wszystkie propozycje Lisandry. Mogłaby kupić to mieszkanie na Leblon, może nawet z widokiem na morze. Matka by się ucieszyła. A ona sama dałaby sobie spokój z półśrodkami, strzałami z botoksu w przerwie obiadowej, i zrobiła pełen lifting, eliminując te wszystkie niepokojące zmarszczki pojawiające się po trzydziestce. O, dziękuję ci, o Święta od Widowiskowości.

– Mamy sześć tygodni, żeby odwrócić kartę. Oferty do szefów działów na Piątek Burzy Bluzgów. – Adriano Russo zebrał papiery i wstał. – Dziękuję wszystkim.

Cześć Adriano dzięki Adriano do zobaczenia w piątek Adriano buziaczki Adriano.

– BTW. – Odwrócił się jeszcze w drzwiach. – Wprawdzie nie u nas, ale IMBWR jest Mundial.

Dzięki Adriano serio Adriano będziemy pamiętać Adriano.

Boba Fett wciąż groźnie trzymał Marcelinę na muszce, za to Yoda jakby się uśmiechał.