Biblioteka na Górze Opiec

Trochę śmieszno, trochę straszno

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Biblioteka na Górze Opiec
Po premierach Ksiąg krwi i Czerwonego drzewa trudno było określić dokładny plan wydawnictwa MAG na czarno-czerwone okładki: pierwsza z powieści to swoisty klasyk, sprzed niemal czterdziestu lat, druga – zdecydowanie młodsza i mniej rozpoznawalna; łączy je właściwie tylko to, że są horrorami. Czy to on ma być tematem przewodnim serii? Raczej nie, skoro opublikowana rok po antologii Clive’a Barkera Biblioteka na Górze Opiec powieścią grozy z całą pewnością nie jest. 

Choć na początku może się wydawać inaczej: Carolyn Sopaski poznajemy, gdy cała zakrwawiona idzie wzdłuż autostrady. Czyżby ścigał ją jakiś potwór? Psychopata? Morderca z piłą spalinową w rękach? Nie – to nie ona jest tu ofiarą. Po prostu zrobiła to, co pozwoliłoby odnaleźć jej zaginionego Ojca, włodarza Biblioteki, ich domu, do którego trafili po śmierci bibologicznych rodziców i do której nie mają dostępu od zniknięcia opiekuna. A że wymagało to ofiar? Trudno. Sytuacja już na pierwszy rzut oka nie wygląda najlepiej, a całej sprawie więcej pikanterii dodaje jeden fakt: Adam Black, opiekun Carolyn i najważniejszy z bibliotekarzy, to najpotężniejsza żyjąca istota; być może nawet Bóg. 

Powtórzę: Biblioteka na Górze Opiec nie jest horrorem, choć z tematami dla niego klasycznymi romansuje bez przerwy. To krwawa, ale miejscami też zabawna i absurdalna powieść fantastyczna, którą należałoby najprawdopodobniej wrzucić do obszernego worka new weird. Gdzie indziej kobieta ubrana w świąteczny sweter i złote kolarki wyrusza na poszukiwania Boga w towarzystwie dwóch lwów, kiedy jej składający się z kupy mięśni i tiulowej spódnicy brat ucina głowę prezydentowi USA? Scott Hawkins funduje czytelnikom prawdziwą jazdę bez trzymanki, a każdy kolejny rozdział wydaje się być dziwniejszy od poprzedniego. Już tytuł sugeruje, czego można się spodziewać: opiec nie jest żadną nazwą własną, a wiąże się z... opiekaniem. 

Warto jednak zaznaczyć, że sam autor doskonale wie skąd i dokąd zmierza – na pierwszy rzut oka czytelnik widzi buzujący chaos z napadami na banki, grillowaniem ludzi żywcem i atakami zombie, ale główny wątek fabularny, nawet jeśli chwilowo w tle, pozostaje nieprzerwany i kluczowy. Debiutujący Biblioteką... Hawkins nawet na chwile nie daje się porwać całemu temu szaleństwu i serwuje odbiorcy spójną, niezwykle wciągającą opowieść, która zachowuje sens nawet wtedy, gdy któreś z bohaterów pogrąża się w szale zniszczenia. To gruntownie przemyślana i sprawnie napisana powieść, dzięki czemu cudowna dziwaczność i nieprzewidywalność stają się wielkimi zaletami, a nie próbami ratowania niedomagającej fabuły. Hawkins pewnym krokiem zmierza od zaskakującego – a przez to zachęcającego do dalszej lektury – prologu do satysfakcjonującego finału, który rzeczywiście wieńczy dzieło. 

Nie oznacza to oczywiście, że Biblioteka na Górze Opiec pozbawiona jest wad, w tym dwóch nieco poważniejszych. Pierwszą jest czas poświęcony ekspozycji poszczególnych bohaterów. Carolyn dostaje go bardzo dużo, co z biegiem czasu staje się zrozumiałe, ale rodzi też pytania: czy nie dałoby się nieco inaczej? Czy protagonistka nie powinna więcej czasu spędzać w cieniu? Poza nią czytelnik sporo dowiaduje się o jej bracie, Davidzie, a bardzo mało o pozostałych bibliotekarzach. To o tyle bolesne, że za sprawą nauk Ojca ona zna wszystkie języki świata, a on jest żołnierzem uniwersalnym – dary bardzo prozaiczne, kiedy wziąć pod uwagę, że pozostali potrafią rozmawiać z umarłymi czy widzieć “niemożliwe przyszłości”. Sytuację ratują nieco Steve i Erwin, dwaj faceci spoza Biblioteki, którym Hawkins poświęcił trochę uwagi, ale to wciąż za mało. To nie jest krótka powieść, a jednak w kwestii przedstawiania bohaterów oferuje zaskakująco niewiele, a przecież nie domagam się pełnokrwistych portretów. Wszechobecna dziwaczność nie zawsze może wytłumaczyć absolutnie wszystko. 

Drugą bolączką powieści jest jej naiwność. Umówmy się: o tym, że Carolyn ma jakiś plan na rozegranie całej sytuacji z zaginięciem Ojca, czytelnik dowiaduje się na przestrzeni pierwszych kilkudziesięciu stron; żadna to tajemnica – choć jej najbliżsi niczego się nie domyślają. I to nie problem, wszak postaci nie mają prawa tego wiedzieć. Ale w którymś momencie w wizji Hawkinsa intryga Carolyn zmienia się w INTRYGĘ, a pisarz za punkt honoru obiera sobie przekonanie odbiorcy, iż bohaterka wszystko wiedziała i przewidziała; oszukani mieliby być nie tylko jej bracia i siostry, ale i odbiorca. Problem w tym, że takiego efektu nie osiąga się przez pokazywanie palcem czytelnikom konkretnych zdarzeń, zwłaszcza gdy mają odegrać rolę strzelby Czechowa. Aby w oczach czytelnika wydarzenia stały się nieuniknione, a jednocześnie precyzyjnie zaplanowane, trzeba wykonać ciężką pracę, a potem spokojnie czekać na jej owoce. To Hawkinsowi jednak się nie udało, co rzuca nieco cienia na tę bardzo udaną skądinąd opowieść. To ciekawa, sprawnie zaplanowana historia, prawda, ale żadna gra czy zagadka dla czytelnika – nawet jeśli autor próbuje to sugerować. 

Tak czy inaczej, Biblioteka na Górze Opiec to dobry tekst. Szalony i absurdalny, krwawy i dziwny, a przez to wszystko niezwykle oryginalny. A na poziomie literackim spójny i konsekwentnie poprowadzony, dzięki czemu nie zaznamy w nim nieplanowanego chaosu i przyniesie nam czytelniczą satysfakcję. Nie jest to z całą pewnością horror, ale jeśli takie powieści – nieoczywiste i po prostu udane – wpisują się w agendę serii MAGa – to popieram ją z całego serca.