» Recenzje » Biała Reduta. Część 1

Biała Reduta. Część 1

Biała Reduta. Część 1
Pierwszy tom Białej Reduty Tomasza Kołodziejczaka stanowi tylko i aż obietnicę dobrej powieści. Pisarz opisuje w niej doskonale przemyślany świat, ale zbyt mało miejsca poświęca rozwojowi intrygującej historii.

Cały świat wstrzymuje oddech w oczekiwaniu na start pierwszej misji załogowej na Marsa od czasu pojawienia się magii na Ziemi. Wydaje się, że Czarni nie będą w stanie zepsuć tej wiekopomnej chwili – w końcu nigdy nie potrafili poradzić sobie z ludzką technologią. Niestety, zmienia się to w najmniej odpowiednim momencie.

Podczas pobieżnego przeglądania Białej Reduty – na przykład w księgarni – można natrafić na stronę, na której pokazane są dwie pozostałe książki z cyklu Ostatnia Rzeczpospolita. Znajduje się tam informacja, iż każdą z nich można czytać bez znajomości pozostałych. Podczas lektury najnowszej powieści Tomasza Kołodziejczaka okazuje się, że jest to nie tyle dopuszczalne, co wręcz zalecane – czytelnik nieznający ani Czerwonej Mgły, ani Czarnego Horyzontu z pewnością będzie bawił się przy pierwszym tomie Białej Reduty zdecydowanie lepiej.

Z czego to wynika? Przede wszystkim z tego, że w nowej części cyklu pisarz skupia się na zawiązaniu wielu nowych wątków, co z kolei prowadzi do ponownego (wtórnego wobec książek poprzednich) sportretowania świata – a więc i powtórnego przedstawienia największych zalet cyklu. Znowu pojawiają się doskonale łączące potęgę i nieporadność elfy (tym razem w postaciach współpracowników Roberta Gralewskiego), powraca wszechobecna magia, którą pobudzić może zarówno potężne zaklęcie, jak i mruczana pod nosem przyśpiewka (co przywodzi na myśl wydany niedawno Okup Krwi Marcina Jamiołowskiego czy nieco starsze Szaleństwo aniołów Kate Griffin), ponownie dominuje typowy dla literatury postapokaliptycznej klimat zagrożenia idealnie połączony z wziętym wprost z Gambitu Wielopolskiego heroicznym patriotyzmem. Na nowego czytelnika wszystkie te elementy podziałają jak magnes – pozornie niemożliwe do harmonijnego współbrzmienia elementy zostały tu dopasowane z godną wirtuoza precyzją.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Problemy zaczynają się, kiedy lekturę podejmuje odbiorca oswojony już z tym, co definiuje Ostatnią Rzeczpospolitą. Ten pewnie nie zachłyśnie się jednym z najciekawszych uniwersów polskiej fantastyki – co najwyżej uśmiechnie się pod nosem, bo przecież wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej – a więc poświęci całą uwagę innym elementom powieści, a z tymi bywa bardzo różnie. Po pierwsze: powracają dawne problemy z kreacją postaci. Kajetan pozostaje samotnym wilkiem o szczątkowym życiu wewnętrznym i minimalnym indywidualizmie; nie jest dobrze sportretowanym bohaterem, lecz katalizatorem fabuły. Jego przybrany ojciec, Robert, ciekawi nieco bardziej, ale raczej ze względu na to, że wiąże się z nim najlepszy wątek Białej Reduty, a nie dlatego, że to szczególnie skomplikowany charakter. O nowych postaciach nie warto nawet wspominać: zarówno te powiązane z Gehenną, jak i z Marsem to póki co statyści.

Właśnie, druga kwestia – zupełnie nowe w Ostatniej Rzeczpospolitej wątki. Na samym początku lektury czytelnik zostaje pochłonięty przez świetnie napisany prolog, który opisuje... start misji załogowej na Marsa. W kolejnych rozdziałach Kołodziejczak skupia się na problemach targających istniejącą już na Czerwonej Planecie kolonią. Włączenie w uniwersum elementów typowych dla twardej fantastyki naukowej budzi ambiwalentne uczucia: z jednej strony mamy całkiem logiczne powiązania pomiędzy magią szalejącą na Ziemi i marsjańskimi problemami, z drugiej natomiast – w opowieść o kosmicznych pionierach bardzo ciężko się zaangażować. Jej bohaterowie są całkowicie obcy odbiorcy, a pokazanej przez Kołodziejczaka rewolucji zdecydowanie brakuje polotu (a to on jest przecież największym magnesem Ostatniej Rzeczpospolitej!) – obudziła ona we mnie niechlubne skojarzenie z Ogrodami Słońca Paula McAuleya. Nieco ciekawsze są losy Henriego i Karla w Gehennie – to w poświęconym im rozdziałom pojawiają się bodaj najlepsze fragmenty książki, w których Kołodziejczak opisuje metafizykę Czarnych. Szkoda, że ich wątek rozkręca się dopiero pod koniec powieści. Zresztą to tutaj kryje się prawdopodobnie największa wada pierwszego tomu Białej reduty – zbyt długo nic się nie dzieje. Pisarz poświęca mnóstwo czasu na wprowadzenie odbiorcy w świat przedstawiony (a przecież istnieje spora szansa, że ten go już zna!); bardzo długo tworzy fundamenty, z których powstaje zaledwie zalążek historii. Tę książkę dotknęła powszechna klątwa powieściowych wprowadzeń (przekleństwo tomu pierwszego Mongoliady, Cardowskiej Pamięci Ziemi czy Zapada cień wszystkich nocy Cooka) – już nie jest krótkim prologiem, a jeszcze nie stanowi pełnoprawnej fabuły.

Gdybym miał ocenić Białą Redutę z perspektywy czytelnika nieznającego Ostatniej Rzeczpospolitej, z pewnością byłbym pod wrażeniem zachwycającego świata. Natomiast jako odbiorca zaznajomiony już z uniwersum Kołodziejczaka, jestem zawiedziony. Powieść czyta się błyskawicznie, ale brakuje jej świeżości i wciągającej fabuły, która porywała choćby w Czerwonej Mgle. Mam nadzieję, że drugi tom okaże się co najmniej równie dobry co poprzednie książki z cyklu.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
6.0
Ocena recenzenta
7.86
Ocena użytkowników
Średnia z 7 głosów
-
Twoja ocena
Tytuł: Biała Reduta. Część 1
Cykl: Ostatnia Rzeczpospolita
Autor: Tomasz Kołodziejczak
Wydawca: Fabryka Słów
Miejsce wydania: Lublin
Data wydania: 5 listopada 2014
Liczba stron: 456
Oprawa: miękka
Format: 125x195 mm
Seria wydawnicza: fantastyczna fabryka
ISBN-13: 978-83-7964-018-8
Cena: 39,90 zł



Czytaj również

Czarny Horyzont
- recenzja
Czerwona mgła
Polskie elfy kontra jegrzy
- recenzja
Kajko i Kokosz – Złota Kolekcja. Tom 3
W wojach Mirmiła nadzieja
- recenzja
Skaza na niebie
Światotwórcze popisy
- recenzja
Wstań i idź
Piękny jubileusz
- recenzja
Wywiad z Tomaszem Kołodziejczakiem
Jestem tradycjonalistą

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.