» Wieści » Bez bohatera - zapowiedź

Bez bohatera - zapowiedź

|

Tytuł całości: Bez bohatera
Liczba stron: 304
Termin ukazania: wrzesień 2005
Wydawca: Copernicus Corporation, Fantasmagoricon
Seria: Odmienne Stany Fantastyki
Cena: 28 zł

Bez bohatera to antologia polskich opowiadań fantastycznych, które miały pierwotnie znaleźć się w ośmiu numerach jednego z nie ukazujących się już polskich czasopism o tej tematyce. Dzięki dużej ilości szczęścia i dobrej woli Autorów udało się wszystkie zgromadzić w jednym tomie. Znajdą tu coś dla siebie wielbiciele horroru, klasycznej SF, fantasy i literatury nie mieszczącej się w żadnej z powyższych kategorii. Większość napisali twórcy z niewielkim stażem, ale niewątpliwie warci uwagi. Książka ukaże się we wrześniu 2005 nakładem wydawnictwa Copernicus Corporation.


Autorzy i tytuły:
Tomasz Kilian: Za dwa tygodnie spotkasz Boga, kochanie
Roman Wala: Nocna robota
Cezary Zbierzchowski: Moneta
Zbigniew Wojnarowski: Dekapitacja
Henryk Tur: Bob Crane
Dawid Juraszek: Ska3a Która Sprowadza Cien
Mikołaj J. Wachowicz: Wilk morski
Andrzej Miszczak: Kamien Samuela
Paweł Cieawierz: Bez bohatera



Fragment

Cezary Zbierzchowski

Moneta




Viva la muerte!
Ulubione motto generała Millana Astraya

Awers

1. Przebudzenie
Mało brakowało i przespałbym Seegard. Pociąg szarpnął tak gwałtownie, że uderzyłem głową o ścianę wagonu; gdyby nie to, pewnie pojechałbym dalej. Zasnąłem gdzieś pomiędzy Winam i Rikką, a sen, który mnie ogarnął, wypełniało gorące powietrze. Nie mogłem przypomnieć sobie, o czym śniłem. Jakieś strzępy przyklejone do dna oka zamazywały się szybko, nie mówiąc nic o całości. Czułem się niczym szachista, który patrzy na przewróconą w środku partii szachownicę. Widzi figury rozsypane na stole albo leżące u stóp, całkiem pozbawione znaczenia. Nagle znika miejsce i czas...
Rozejrzałem się dokoła. Za oknem błyszczały światła podziemnego peronu, trójwymiarowe reklamy przesłaniały biegnących ludzi. W fotelu naprzeciwko drzemała starsza kobieta ze słuchawkami na uszach, która na pewno by mnie nie zbudziła. Ekran nad drzwiami informował, że pięć minut temu minął czas planowego odjazdu i dziękował pasażerowi na fotelu nr 3 za skorzystanie z usług linii. Zdjąłem z półki płócienną torbę i wybiegłem na korytarz. Bałem się, że pociąg ruszy i w głupi sposób zmarnuję cały wysiłek. Wtedy jeszcze kilka sennych dni, kilka nieprzespanych nocy i złamię przepisy. Zrobię TO własnymi rękami.
W ekspresie było wiele wolnych miejsc, jakby ludzie całkiem przestali wyjeżdżać z Rammy. W drzwiach minąłem konduktora i podążyłem peronem do hali głównej. Niebieskie strzałki wskazywały drogę do kas i toalet. Ściany, płytki chodnika i metalowe poręcze błyszczały w sztucznym, rozproszonym świetle, które odbiera cień.
2. Dworzec
Kartą podróżną otworzyłem drzwi oznaczone trójkątem; w bliższej kabinie ktoś chrząknął znacząco, więc wszedłem do następnej. Nie korzystam nigdy z pisuarów, gdyż za bardzo mnie krępują.
Na białych kafelkach nad klozetem widniał zrobiony flamastrem napis „jadłodajnia“. Patrząc jak strumień moczu wpada do błyszczącej muszli, poczułem wyraźne ukłucie, zupełnie jakby ktoś dotknął mnie rozgrzanym prętem w mostek. To miejsce nad splotem słonecznym piekło od momentu przebudzenia, ale za bardzo się spieszyłem, żeby o nim myśleć. Podszedłem do umywalki, rozpiąłem koszulę i przyjrzałem się odbiciu w lustrze. Na zapadniętej klatce piersiowej ujrzałem czerwony, okrągły ślad, nie większy niż jednovianowa moneta, ale nie dał się przeoczyć. Jak zwykle w mojej głowie pojawiła się lista chorób, które mogły być przyczyną bólu. W grę wchodziło wszystko, co grozi śmiercią lub cierpieniem. Na przykład trąd, choć przecież nigdy nie spotkałem człowieka zarażonego tym draństwem.
Ślad na mostku nakazał mi powrócić pamięcią do pociągu. Myślałem o tajemniczym owadzie, który niepostrzeżenie ukąsił mnie w czasie snu. To wyjaśnienie wydawało się prawdopodobne, choć nie wierzyłem w nie bardziej niż w to, że ktoś dotknął mnie we śnie. Zachwiałem się i oparłem rękami o krawędź umywalki. Traciłem siły; znów przemknęło mi przez głowę, iż już nie dotrę do celu. Mężczyzna z kabiny obok opuścił pomieszczenie w pośpiechu, nie myjąc nawet brudnych rąk. Zostałem sam, ze skaleczoną pamięcią i rozpaczliwym postanowieniem, iż zadzwonię do Niny. Doprowadziłem ubranie do ładu i odszukałem na peronie skrzynkę automatu. Wystukałem numer, nie wierząc do końca, że to robię.
– Słucham? – zapytała trochę zaspanym głosem, przemieszanym z warkotem jadącego samochodu.
– To ja – powiedziałem cicho, zbliżając usta do zimnej słuchawki.
– Markus...
– Nie przeszkadzam ci?
Zawahała się przez chwilę, czemu trudno się dziwić. Po kilku miesiącach dzwonił do niej ktoś, kto ją porzucił, kogo musiała nienawidzić najbardziej na świecie.
– Co to za numer? Gdzie jesteś?
– Jestem na dworcu. Sprzedałem swój komunikator, więc dzwonię z budki. – Nie wiedziałem, co jeszcze mógłbym jej powiedzieć. – A ty?
– Co ja?
– Czy sprzedałaś swój komunikator? – uśmiechnąłem się, a mięśnie twarzy wykrzywił ból.
– O czym ty mówisz?!
– Pytam, gdzie jesteś.
– Jadę do Tironu, do obozu dla uchodźców z Remarku. Organizujemy dla nich pomoc medyczną. Pewnie nie wiesz, że trwa tam wojna. Docierają do ciebie takie wiadomości?
To chyba ta złośliwość, jej lub moja, rozdzieliła nas na dobre. To, co kiedyś nas zachwycało i stawiało ponad wszystkimi, pochłonęło lepsze uczucia. Zniszczyła je wiara, że jeśli nie jest idealnie, nie warto się starać, że trzeba szukać dotąd, aż znajdzie się ideał.
– Chciałem ci powiedzieć, że wreszcie To zrobię. Mecenas Wenders skontaktuje się z tobą w sprawie polisy. Zostawiłem mu namiary – mówiłem jak mogłem najszybciej.
Pomimo trzasków na linii usłyszałem, jak całe powietrze wyciekło z jej piersi. A w mojej zatrzymało się, oczekując na wybuch.
– Żartujesz?! – krzyknęła.
– Nie. Wszystko już przygotowałem, nie będziesz miała kłopotów... – patrzyłem przez szybę na neon peronowej kawiarni. – Nina, chciałem się pożegnać.
– Kiedy? – zakrztusiła się śliną – chcesz To zrobić?!
– Jeszcze nie wiem – skłamałem.
– Będę w Rammie pojutrze. Wracaj do mieszkania i nigdzie się nie ruszaj! – wrzeszczała do słuchawki. – Ty głupi człowieku, masz na mnie czekać! Słyszysz?! Czy już ci całkiem odbiło? – Jej głos załamał się nagle.
– Będę czekał.
– Markus!
Odłożyłem słuchawkę i
powlokłem się do wyjścia. Drzwi kawiarni musiały mnie zobaczyć, kiedy przechodziłem obok, bo rozchyliły się bezmyślnie, zapraszając do wnętrza. Zanim opuściłem peron, automat zaczął dzwonić za moimi plecami. Wiedziałem, że nie wolno mi zawrócić. Straciłbym resztkę godności, a w zamian zyskał może trochę czasu.

3. Taksówka
Na postoju taksówek w samym środku dnia stał tylko jeden samochód. Dosyć mnie to zdziwiło, jednak jeszcze bardziej osłupiałem, kiedy kierowca odmówił kursu do kliniki. Spodziewałem się jakiejś reakcji, może głupiego komentarza, ale sprzeciw taksówkarza wytrącił mnie z równowagi. Wzruszył ramionami, kiedy zagroziłem, że złożę skargę w korporacji. Chciałem tak zrobić, choć nie byłem pewien, czy zdążę. Grubas za kierownicą twierdził, że miejskie taksówki nie muszą przyjmować wszystkich zleceń. Wywalczyły to ich związki zawodowe, a Omega znajdowała się od dawna na początku „czarnej listy“.
Wyjaśnił sytuację i schował twarz w gazecie, a ja zacisnąłem pięści w bezradnej złości. Właśnie wtedy na postój wtoczył się zielony Chrysler, z którego wysiadło dwoje młodych ludzi. Podbiegłem i podałem kierowcy adres. Kiedy wskazał mi miejsce na tylnej kanapie, odetchnąłem z ulgą. Przedarliśmy się przez korek na pobliskim rondzie i pognaliśmy obwodnicą miasta. Dwadzieścia minut później znalazłem się na miejscu. Zielna była małą uliczką, zagubioną na przedmieściach Seegardu; wydawała się znajoma i bardzo spokojna, niemal sielankowa.
Kierowca popukał palcem w licznik, gdzie widniały same zera. Widać zapomniał go włączyć, choć nie wyglądał na nowicjusza. Nachylił się w moją stronę, a na kościstej twarzy pojawił się cień uśmiechu. – To nie może być przypadek, prawda? – zapytał. – Czy ma pan dla mnie obola?
– Tylko kartę i pięćdziesiąt vianów gotówką – spojrzałem mu w oczy. – To wystarczy?
– Nie mogę wziąć pieniędzy za ten kurs. Czułbym się jak złodziej.
Nie sądziłem, że mówi poważnie.
– Tak... – pokiwał głową. – Poza tym, nie podwiozłem pana do samego wejścia. Jakiś nawiedzony dzieciak mógłby rzucić mi kamieniem w szybę. To już się zdarzało, a ten mur – wskazał na wysokie, białe ogrodzenie – odnawiają przynajmniej raz w miesiącu. Policja katuje anarchistów, piszących na nim swoje hasła, a oni robią to nadal. Wojna trwa od samego początku, odkąd uruchomili klinikę.
Sielskość krajobrazu ulotniła się, zanim zdążył wypowiedzieć to zdanie do końca. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ktoś zakłóca spokój ludziom tak bardzo zmęczonym jak ja. To miejsce miało być naszym ostatnim portem, gdzie zawijamy, gdy zabraknie wiatru.
Kierowca zdawał się rozumieć sytuację. Byłem mu za to wdzięczny. Żałowałem nawet, że nie poznaliśmy się w innych okolicznościach, zanim wszystko przewróciło się do końca i zanim było już za późno na wszelkie rozmowy.
– Proszę iść wzdłuż tego muru – wskazał. – Pięćdziesiąt metrów dalej natknie się pan na boczne wejście. Główne jest za rogiem, ale tędy też wpuszczają.
– Dziękuję – powiedziałem otwierając drzwi.
– Do zobaczenia – zażartował.
– Do zobaczenia.
4. Przyjęcie
Kamyki chrzęściły mi pod stopami, kiedy szedłem parkową alejką. Pomiędzy drzewami dostrzegłem jasnozielony budynek. Wyglądał dokładnie tak, jak na zdjęciach w Synecie: dwupiętrowy, dosyć długi, w kształcie litery „L“. Na rogu znajdowały się schody i duże, szklane drzwi. W ich pobliżu parkowało kilka samochodów.
Zanim wszedłem do środka, wypaliłem czerwonego papierosa. Dym wydał mi się słodszy niż zwykle. Skoncentrowany na smaku tytoniu odpędzałem oszalałe myśli. Całe ciało drżało i ten strach, choć utrudniał ruchy, sprawiał mi pewną przyjemność.
Za drzwiami otoczyły mnie pastelowe barwy. Na wprost, na błękitnej ścianie ujrzałem ogromny napis „Klinika dewitalizacji Omega“. Znów poczułem pieczenie w mostku i zawroty głowy, ale z całych sił starałem się je ukryć. Położyłem na ladzie wezwanie na zabieg. Recepcjonistka poprosiła, żebym zajął miejsce na skórzanej sofie. Nalałem sobie wody i usiadłem. Dziewczyna rozmawiała przez telefon przyciszonym głosem, gorączkowo uderzając w klawisze komputera. Nie chciałem, by mnie wzywała. Pragnąłem siedzieć bez końca w tym przyjemnym, klimatyzowanym wnętrzu, patrząc na jej profil albo przymknąć oczy i wyławiać z otoczenia przytłumione dźwięki. Być może kiedyś urządzą to lepiej i po wejściu zapadnie się od razy w miły sen.
– Panie Trent, zapraszam – odezwała się nagle.
– Czy wszystko w porządku? – zapytałem, sadowiąc się na krześle naprzeciwko niej.
Spojrzała na ekran monitora i przygryzła wargi. Starała się uśmiechać, ale widziałem już w życiu lepsze wersje tego grymasu.
– Był pan umówiony na godzinę dziewiątą, a jest dwunasta piętnaście – powiedziała cicho. – To opóźnienie bardzo komplikuje sytuację. Szczególnie, że w zgłoszeniu zastrzegł pan wykonanie zabiegu w dniu przybycia.
Ścisnąłem w dłoni pusty, plastikowy kubek. Rozległ się chrzęst, który na chwilę ją uciszył.
– Proszę się nie denerwować – zrobiła nieokreślony ruch ręką.
– To prawda, do cholery, że się spóźniłem, ale nadal chcę zakończyć sprawę dzisiaj! Rozumie pani?! Dostosuję się do wszystkich wymogów, zaleceń i Bóg wie czego, ale stawiam ten warunek. Proszę mi powiedzieć, czy to możliwe.
– Rozmawiałam właśnie z dyrektorem szpitala. Był tu rano, żeby pana przywitać, ale musiał wyjechać na uczelnię – westchnęła głęboko. – Problem polega na wypełnieniu planu obowiązkowych spotkań, który już został zaburzony. Godzinę temu odwołaliśmy inspektora z ministerstwa i teraz trzeba go wezwać w ekspresowym tempie. Podobnie jest z wykonaniem badań laboratoryjnych.
– Nie odpowiada pani na moje pytanie! Czy zabieg jest możliwy?
Zamrugała gwałtownie długimi, mocno umalowanymi rzęsami. Gdyby używała gorszego tuszu, na pewno skruszyłby się i opadł na jasną koszulę.
– Zabieg jest możliwy, ale pociąga za sobą dodatkowe koszty. Około ośmiuset vianów.
– Proszę mówić od razu, że o to chodzi – położyłem przed nią kartę kredytową. – Mam jeszcze trochę wolnych środków.
– Chyba to, co powiedziałam, źle zabrzmiało... – zmieszała się jeszcze bardziej.
– Chcę tylko doprowadzić sprawę do końca – patrzyłem na swoje zakurzone buty.
Miałem wrażenie, że usiłuje zakryć uszy, ale być może uległem jakiemuś złudzeniu. Po chwili wezwała automatycznego boya, który wskazał mi pokój na drugim piętrze.

5. Pokój
Ciepły prysznic pomógł uporządkować myśli. Wycierając się wielkim, grubym ręcznikiem stwierdziłem z zadowoleniem, że ślad na piersiach stał się znacznie bledszy i raczej nie zwróci niczyjej uwagi. Przez cały czas towarzyszyło mi natrętne przeczucie, że jakiś drobny, zaniedbany szczegół lub złośliwy przypadek stanie mi na drodze.
Ogoliłem się, wysuszyłem włosy i usiłowałem je uczesać. W sumie spędziłem w łazience jakieś trzy kwadranse. Kiedy ją opuściłem, rozległo się pukanie do drzwi: pielęgniarka poprosiła o próbkę moczu, potem pobrała krew. Teraz byłem pewny, że pracownicy kliniki monitorują wszystkie pokoje, ale nie przeszkadzało mi to wcale. Uznałem nawet, iż podglądactwo jest w tym miejscu uzasadnione.
O wpół do drugiej dostarczono do pokoju obiad. Zajrzałem pod pokrywę i odstawiłem go na bok, gdyż nie czułem głodu. Zapoznałem się za to z wydrukiem, na którym widniał plan mojego pobytu. Wynikało z niego, że o piętnastej czeka mnie spotkanie z inspektorem z Ministerstwa Zdrowia, o szesnastej obowiązkowa wizyta osoby duchownej, zaś o osiemnastej trzydzieści krótka konsultacja z technikiem. Sam zabieg został wyznaczony na dziewiętnastą.
Przyjąłem te rewelacje ze spokojem, jakby dotyczyły odległej przyszłości. Cieszyłem się, iż wszystkie formalności, trwające miesiącami, mam już za sobą i że pozostały tylko te trzy nic nieznaczące spotkania. Próbowałem wyobrazić sobie, jak w takim momencie wygląda rozmowa duchownego z osobą niewierzącą. Rozmyślałem o tym przy dźwiękach delikatnej muzyki, leżąc na miękkim, szerokim tapczanie. Podobał mi się ten pokój: w żaden sposób nie przypominał szpitalnej sali. Meble, kolor ścian i kilka dodatków – wszystko dawało poczucie przytulności. Zdrzemnąłem się chyba, bo nagle poderwał mnie do góry brzęczyk telefonu. Recepcjonistka uprzedziła, że za kwadrans pojawi się inspektor i poprosiła, żebym przygotował się na spotkanie.


6. Ustawa
Punktualnie o trzeciej do pokoju wkroczył młody mężczyzna, ubrany w sportową marynarkę i dżinsy. Wręczył mi wizytówkę, potem usiadł przy małym stoliku. Nazywał się Roland Finnes i pracował w Departamencie Kontroli Dewitalizacji. W klapie marynarki dostrzegłem srebrny znaczek z wygrawerowanym logo DKD. Położył na stole plik dokumentów, a następnie umieścił między nami ciemną, błyszczącą kulę na metalowej podstawce. W jej górnej części znajdował się rząd niewielkich otworków.
– Nasza rozmowa będzie rejestrowana – zapowiedział, wskazując na urządzenie. – Jest to wymóg ustawowy.
– Wiem. – Z pewną niechęcią usiadłem naprzeciwko niego. – Mój adwokat uprzedził mnie. Może pan zaczynać.
– OK – pstryknął długopisem i zerknął w swoje dokumenty. – Nie zajmę panu więcej niż pół godziny. Proszę odpowiadać na pytania jak najkrócej i zgodnie z prawdą.
– Nie mam powodów, żeby kłamać.
– Oczywiście – uśmiechnął się pojednawczo. – Przede wszystkim chciałbym zapytać o dzisiejsze spóźnienie. Czy ma pan wątpliwości, jeśli chodzi o poddanie się zabiegowi?
– Spóźniłem się, bo utknąłem w korku, kiedy jechałem na dworzec. Dzisiaj w Rammie jest jakaś demonstracja, chyba taksówkarzy – nagle oświeciło mnie, dlaczego postój przed dworcem w Seegardzie był pusty. – Nie podjąłem tej decyzji dzisiaj ani wczoraj, tylko wiele miesięcy temu. Wypełniłem zresztą stosowne deklaracje.
– Tak, zapoznałem się z nimi. Ale procedura zabiegu została tak ustalona, by wykluczyć zewnętrzne naciski i wszelką przypadkowość. Jestem pewien, że pan to rozumie.
Urzędnik od początku działał mi na nerwy. Być może taka właśnie była jego rola: chodziło o podsunięcie pacjentowi możliwości wycofania się z obranej drogi, jednak mnie nie interesowały powody jego działań. Był antypatyczny w tej zawodowej uprzejmości. Nie wiem, czy stanowiło to żelazną część spektaklu, czy też sprowokowałem go swoim spóźnieniem, ale postanowił powiedzieć kilka słów na temat podstaw prawnych zabiegu. Mówił o ustawie o przeciwdziałaniu samobójstwu, uchwalonej przez parlament prawie dziesięć lat temu. Pozbawiała ona obywateli prawa do samodzielnego odebrania sobie życia. Każdy, kto podjął taką próbę, był sądzony jak morderca i orzekano dla niego odpowiednią karę. Jeśli przeżył, odsiadywał wyrok w więzieniu, jeśli umarł, sąd naliczał grzywnę, pokrywaną z jego majątku. W praktyce cierpiała więc rodzina, oskarżana o brak właściwych relacji. Powstała dość paranoiczna sytuacja, w której adwokaci rodzin walczyli z prokuraturą, udowadniając, iż samobójstwo było nieszczęśliwym wypadkiem, albo że sprawca własnej śmierci był chory psychicznie i konsekwentnie odmawiał leczenia. W szybkim tempie przybywało literatury prawniczej na ten temat, pojawiały się kolejne wyroki Sądu Najwyższego. Zdaniem władz ustawa odniosła jednak skutek, bo fala samobójstw spowodowanych kryzysem ekonomicznym znacznie spadła, a nad rozchwianymi emocjonalnie osobami przerażeni krewni zwiększyli nadzór psychiatryczny.
Nie wierzyłem w prawdziwość tych statystyk. Co jakiś czas pojawiały się zresztą głosy, że przepisy związane z ustawą tworzą pole do nadużyć i dają państwu możliwość zagarniania prywatnego majątku. Kliniki dewitalizacji, takie jak Omega, były atakowane przez pierwsze lata ze szczególną zaciekłością. Oskarżano je o ludobójstwo i bliżej nieokreślone oszustwa. Doszło nawet do starć kilku demonstracji z siłami porządkowymi; byli zabici i bardzo wielu rannych. To wszystko wydawało się nierzeczywiste i absurdalne, a legalna droga do śmierci potwornie mecząca i wysłana stertami papierów.

7. Ankieta
– Czy wszystko, co powiedziałem, jest dla pana zrozumiałe? – spytał Finnes, wyrywając mnie z zamyślenia.
– Chciałbym wiedzieć, dlaczego oficjalnie nie używa się słowa „eutanazja“? Czy „dewitalizacja“ ma inne znaczenie? – Zbiłem go na chwilę z tropu, co sprawiło mi pewną radość. Takie małe zwycięstwo nad jego ułożonym światem.
– Jest to pojęcie zgodne z przepisami – powiedział z pewnym wysiłkiem. – Pojęcie szersze, ponieważ obejmuje również pańską sytuację. O eutanazji mówiono wyłącznie w przypadku osób nieuleczalnie chorych. Na dodatek, słowo to jest nacechowane negatywnie.
– Dziękuję – pokiwałem głową. – To mi wystarczy.
– Przejdę zatem do podstawowej części wywiadu. Proszę, w miarę możliwości, o odpowiedź „tak“ lub „nie“. Pytanie pierwsze brzmi: Czy zgodnie z przepisami uregulował pan swoje sprawy majątkowe, w szczególności sprawy dotyczące działu spadku?
– Tak, testament znajduje się w Rammie, w kancelarii mecenasa Wendersa. Zostanie otwarty za tydzień, o godzinie dwunastej trzydzieści.
– Czy nie ciążą na panu niespłacone długi, również udzielone osobom trzecim poręczenia wekslowe lub inne?
Uśmiechnąłem się, myśląc o wszystkich znajomych, którzy kiedyś próbowali mnie wkręcić w swoje kredyty, leasingi i inne ciemne interesy. – Nie, nie... Na szczęście nie mam długów ani nie udzielałem poręczeń.
– Dobrze. Pytanie trzecie: Czy posiada pan bliskich krewnych lub znajomych, z którymi utrzymuje pan stały kontakt? Jeśli tak, czy osoby te zostały poinformowane o pańskim zamiarze?
– Oświadczam, że nie utrzymuję z nikim stałych kontaktów. W związku z tym nie informowałem nikogo o zabiegu
Pomyślałem o telefonie do Niny; miałem nadzieję, że niczego nie skomplikuje.
– Czy jakaś osoba albo instytucja, w szczególności związek religijny lub ideologiczny nie skłaniały pana do podjęcia decyzji o poddaniu się dewitalizacji?
– Nie, to moja decyzja. Podjąłem ją na długo przed złożeniem wniosku.
– Pytanie piąte: Czy decyzja pana została podjęta świadomie? Czy potwierdza ją pan, nie będąc pod wpływem żadnych środków odurzających, alkoholu, narkotyków, hipnozy i tym podobnych?
Poczułem ukłucie strachu. Musiałem coś wyjaśnić, bo wyniki badań laboratoryjnych i tak powiedzą prawdę. – Przyjmuję od dwóch miesięcy pewne leki uspokajające. Mój lekarz twierdził, że są dopuszczalne w tej dawce. Sprawdzał to w jakimś wykazie...
– Niektóre leki z grupy benzodiazepin są wpisane na naszą listę. Co pan dokładnie bierze?
– Klorazepat, dwadzieścia miligramów dziennie.
Otworzył niewielką książkę i zaczął czytać tabelę. Mój niepokój rósł z każdą sekundą; zaschło mi w ustach.
– Akceptowalna dawka wynosi trzydzieści miligramów – powiedział powoli, jakby nie zauważył mojego zdenerwowania. – Jeśli analizy potwierdzą tę informację, wszystko jest w porządku. Czy zatem w pełni świadomie potwierdza pan swój zamiar?
– Tak, potwierdzam.
– OK, to bardzo ważne. Teraz py
tanie szóste: Czy nie posiada pan żadnego potomstwa, w tym również spoza związku małżeńskiego, albo innych osób będących na pana wyłącznym utrzymaniu?
– Nie, nie posiadam...

8. Krzyk
Niczym zielona gąsienica pełznąca po liściu czas kurczył się i rozprężał. Wizyta inspektora dobiegła końca, a ja ledwie dostrzegłem, że na krześle przede mną siedzi już ksiądz w ciemnym garniturze, kartkujący Biblię. Jego gesty – ślinienie palca, którym przewracał kartki, bezgłośny ruch warg i rzadkie spojrzenia rzucane w moją stronę – wydawały się rozciągnięte w wieczność. Miał tylko kwadrans na rozmowę, a ponieważ odmówiłem jej na wstępie, po prostu siedział tu i czytał tę cholerną, czarną książkę. Nie próbował nawet przerwać milczenia. Wolałbym chyba, żeby mnie pouczał albo przekonywał, żeby wywołał jakąś awanturę, bo pod wpływem ciszy wewnętrzne napięcie zaczynało mnie rozsadzać. Bardzo chciałem sprowokować go do czegokolwiek.
– Mijał pewnie ksiądz pracownika ministerstwa, który był tu przed chwilą – nachyliłem się w jego stronę. – Dlaczego Kościół nie rejestruje tej rozmowy tak jak urząd? A jeśli jakiś biskup zażyczy sobie ujrzeć jej przebieg?
– Kamery i mikrofony są potrzebne ludziom, nie Bogu – spojrzał na mnie przekrwionymi oczami i zamknął książkę. – A ja nie poznam cię teraz ani w przyszłości, ponieważ żyjesz w świecie umarłych, do którego nie mam wstępu.
Uderzyłem dłonią w metalowy blat stołu, aż zahuczało. Gniew trysnął krwią na policzki, poczułem, że zapiekła mnie twarz. – Nie ma ksiądz pojęcia, o czym mówi – krzyknąłem przez zaciśnięte zęby. – Nie wie ksiądz, co znaczy cierpieć każdego dnia ponad siły i udawać, iż wszystko jest w porządku. Powtarzać sobie, że warto, bo istnieje jeszcze jakiś ważny cel. Jak to jest, gdy widzi się tylko rozkład, powolne gnicie, od którego nie ma ucieczki!
– Dlaczego sądzisz, że nie znam twojego cierpienia?! Może wiem o nim dużo, tylko potrafię zaufać mądrości, która stworzyła ten świat.
– Trzeba być ślepym, by nie widzieć, że wszystko tutaj opiera się na bólu! Wolę myśleć, że sprawił to przypadek, bo on przynajmniej nie ma złych zamiarów. Jesteście wyznawcami demona albo zwykłymi głupcami...
Takie słowa wypowiedzieć może tylko martwy język, przemknęło mi przez głowę zdanie, które musiałem kiedyś słyszeć. Potworne deja vu sprawiło, że zachwiałem się i niemal zsunąłem na podłogę.
– Takie słowa wypowiedzieć może tylko martwy język – powiedział ksiądz, wstając z krzesła. – Bóg do końca jest przy tobie i daje ci szansę. Tylko od ciebie zależy, czy skorzystasz z jego łaski.
Pozostawił mnie w stanie zamroczenia. Po chwilowym wybuchu przyszła słabość: miałem wrażenie, że zapadam się do środka, a cały pokój kurczy do punktu, w którym utkwiłem wzrok. Po raz setny zadawałem sobie pytanie, dlaczego tak trudno uciec od ciężaru nieba spadającego na głowę, dlaczego nawet teraz los nie szczędzi mi ciosów. Może gdybym mógł zapłakać, poczułbym ulgę, ale mój układ nerwowy zdobył się tylko na kilka skurczów żołądka.
Przemyłem twarz zimną wodą i uspokoiłem się na tyle, by nie rozsypać tabletek; teraz wolno mi było je zażyć. Znowu włączyłem muzykę i położyłem się na tapczanie. Z przymkniętymi oczami czekałem na dalszy ciąg tej sztuki, której nie dało się reżyserować do końca.
Telefon od recepcjonistki poprawił sytuację. Badania wypadły pomyślnie, laboratorium nie wykryło zakazanych substancji. To trochę, jakbym pokonał na bieżni ostatni wiraż: już widać białą linię, trzeba tylko spokojnie do niej dobiec. Nakryłem głowę lekkim pledem, bezskutecznie usiłując zasnąć. Przed oczami wirował mi korowód twarzy... Najczęściej pojawiała się surowa twarz księdza.

9. Instrukcja
Technik-sanitariusz przyniósł coś w rodzaju płóciennej pidżamy, w którą musiałem się przebrać. Wrócił po chwili i w kilku prostych zdaniach wyjaśnił zasadę działania urządzenia. Nie zapamiętałem nazw substancji, znajdujących się w dozownikach, ani wszystkich czynności zabiegu. Prawdę mówiąc, nie mogłem skupić się na niczym.
– Możemy już iść – zapowiedział, kiedy schowałem ostatnie rzeczy osobiste do podróżnej torby.
– Mam ją ze sobą zabrać? – zapytałem.
– Nie, ktoś tu później przyjdzie – pokiwał głową i otworzył przede mną drzwi.
Idąc korytarzem nie mogłem uwierzyć, że to już, że nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Minęliśmy rząd białych, błyszczących drzwi i weszliśmy do windy. Zjechaliśmy na poziom -1, gdzie znajdowała się sala zabiegów. Świadomość, iż jestem pod ziemią, wywołała klaustrofobię. Perlisty pot zrosił mi czoło. Na końcu korytarza zobaczyłem otwartą, rozświetloną salę, do której zmierzaliśmy. Przez moment straciłem równowagę, ale czujny sanitariusz podtrzymał mnie i poprowadził dalej.
Pomieszczenie było nieco mniejsze, niż się spodziewałem. Znaczną część wypełniał fotel z oprzyrządowaniem. Naprzeciw znajdowała się matowa szyba, za którą zasiadała komisja. Technik spojrzał na zegarek i poprosił, żebym zajął swoje miejsce. Po plecach przebiegł mi niespodziewany dreszcz. Usiadłem na fotelu, podobnym trochę do dentystycznego, a mężczyzna wprawnymi ruchami ustawił mnie w odpowiedniej pozycji.
Wykonując wszystkie czynności, objaśniał je jeszcze raz. – Przypinam panu nogi i ręce pasami, żeby przypadkowy skurcz ciała nie odłączył przewodów – mówił. – Lewe przedramię zostawimy wolne, aby umożliwić odbezpieczenie przełącznika i uruchomienie aparatu. Tu, nad głową, znajduje się wyświetlacz zegara, dzięki któremu będzie pan mógł śledzić upływ czasu.
Na obu rękach, w okolicy łokci założył mi metalowe obręcze z przewodami prowadzącymi do dozowników. Po włączeniu urządzenia małe igły w obręczach wbijały się w żyły, a pompy tłoczyły w nie kolejno obie substancje. Przyjrzałem się zawartości niepozornych, szklanych pojemników: białawy, lekko opalizujący płyn miał mnie uśpić głęboko w ciągu kilkunastu sekund i przygotować na podanie drugiego, bezbarwnego. Na skroniach poczułem czujniki EEG, a na piersi – elektrody badające czynność serca. Nie widziałem wyświetlaczy tych aparatów i domyśliłem się, że są w pokoju za szybą. Przez głowę przebiegła mi myśl, iż technik nie zauważył śladu na klatce piersiowej... Przebiegła i zgasła jak zapałka.
– Skończyłem – powiedział mężczyzna. – Czy jest panu wygodnie?
– Tak – odpowiedziałem odruchowo, bo pytanie wydało mi się trudne.
Wyszedł bez słowa, zamykając drzwi. Ogarnął mnie nieokreślony chłód, jakby do wnętrza wsunął się przeciąg. Chwilę później całą moją uwagę skupiła szklana tafla, która stała się zupełnie przezroczysta. Siedziało za nią pięć osób: poznani już inspektor DKD i duchowny, a także – jak nakazywał regulamin – przedstawiciel kliniki, sędzia okręgowy i obserwator z ramienia organizacji obrony praw człowieka. Zobaczyłem samych mężczyzn, co sprawiło mi pewną ulgę. Podobnie jak to, że siedzieli w półcieniu, na tyle daleko, iż nie widziałem wyraźnie ich twarzy.
– Proszę podać imię i nazwisko – odezwał się siwy mężczyzna, siedzący pośrodku; jego słowa popłynęły z głośników zamontowanych w suficie.
– Markus Trent – odpowiedziałem zachrypniętym głosem.
– Panie Trent, jako przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości Republiki Rammy stwierdzam, że na pana prośbę, po wypełnieniu wszystkich warunków przewidzianych prawem, udostępniono panu aparat dewitalizacyjny. Może on zostać uruchomiony wyłącznie przez pana, w ciągu piętnastu minut od momentu, w którym ruszy zegar. Czy sposób uruchomienia urządzenia i zasada jego działania są dla pana jasne?
– Tak – potwierdziłem, czując jak po plecach ścieka mi strużka potu.
– Pozostaje mi tylko przypomnieć, że proces jest nieodwracalny. Komisja, w składzie której zasiadam, nadzorować będzie jego przebieg, a pisemny raport znajdzie się w aktach Sądu Okręgowego w Seegardzie. Dziękuję za uwagę.
Powierzchnia szklanej tafli znów zrobiła się matowa i pokój komisji zniknął z moich oczu. Zostałem sam, a na wyświetlaczu zapaliły się czerwone, duże cyfry. Usłyszałem dźwięk dzwonka i zegar zaczął odliczać sekundy: od piętnastu minut do zera.


10. Cisza
Absolutna cisza panująca w pokoju sprawiła, że wsłuchiwałem się we własny, przyspieszony oddech. Żałowałem, że nie ma tu muzyki, że nie dochodzą z zewnątrz odgłosy natury: śpiew ptaków, szelest liści albo szmer padającego deszczu. Czułem się nagi jak gwóźdź, który ktoś wyciągnął ze skrzynki z narzędziami. Każda nowa cyfra na zegarze była niczym uderzenie młotkiem w głowę.
Skłębione myśli rozsadzały mnie od środka. Próbowałem je uporządkować, próbowałem zrozumieć, co czuję, co za sobą zostawiam, ale widziałem tylko rozrastającą się pustkę. Nie było tam Niny, ani innych osób; nie było nawet mnie. I nagle zdałem sobie sprawę, iż choć zawsze udawałem, że jest inaczej, niczego w życiu nie próbowałem poznać, do nikogo się nie zbliżyłem. Ludzie, których podobno kochałem, byli mi obojętni. Może nawet bardziej niż obcy. Jedyne, co się liczyło, to moje cierpienie, ten dławiący ciężar znikąd, zatruwający każdy dzień, pogrążający mnie w mroku. Tylko to cierpienie, choć znienawidzone i doprowadzające do szału, było bliskie.
Nie nauczyłem się żyć i wiedziałem, że nigdy się nie nauczę; otaczające mnie fantomy nie mogły w żaden sposób tego zmienić. Każdy dzień przynosił potwierdzenie, a ostatnie sznurki, które trzymałem w dłoniach, wymykały się spomiędzy palców i tworzyły coraz grubszy węzeł. Miałem dość tej bezradności i samotności, dopadającej mnie za każdym razem mocniej, w środku rozmowy, czy hucznej zabawy. Nie miałem już sił, by walczyć z depresją, z pożerającym mnie potworem. Byłem jego częścią, nim samym.

11. Zabieg
Ocknąłem się, gdy na zegarze pozostały tylko trzy minuty. Ogarnął mnie lęk, że nie zdążę, że zawiodę nawet tym razem. Swobodną, lewą dłonią odsunąłem klapkę w podłokietniku fotela i zobaczyłem mały, żółty przycisk, włączający aparat. Jeszcze nie byłem gotowy, jeszcze zdawało mi się, iż powinienem coś przemyśleć, ale nie miałem na to czasu. Przypomniałem sobie słowa sanitariusza, który kazał mocno nacisnąć guzik, pokonując jego opór. Mój środkowy palec wisiał przez chwilę w powietrzu, potem oparł się na przycisku, czekając na ostateczną decyzję.
Wówczas poczułem, że palec opada w dół – jakby sam dotyk skóry spowodował zwolnienie blokady. Pomyślałem, że maszyna musiała ulec awarii, bo jeszcze nic nie zrobiłem, jeszcze chciałem zaczekać, zostały prawie trzy minuty. Gardło zacisnęło się tak mocno, iż nie byłem w stanie wydać żadnego dźwięku. W miejscach, gdzie technik zamontował obręcze, poczułem delikatne ukłucia, a tłok pierwszego dozownika wysłał do mnie biały płyn. Obserwowałem ten ruch, zastanawiając się gorączkowo, czy mogę jeszcze coś zrobić. Szarpnąłem się z całej siły.
– Co się stało? – zapytała Nina, która nagle stanęła mi przed oczami. – Czy znowu dałeś się komuś oszukać, Mark?
– Nic nie rozumiem – mruczałem do niej. – Nie wiem, co powiedzieć.
Potem w moich żyłach rozlało się przyjemne ciepło. Cyfry na zegarze zwolniły, odstępy pomiędzy sekundami stały się bardzo długie. Pomyślałem, że może jest to kara za spóźnienie. Przypomniał mi się strajk taksówkarzy i pusty ekspres z Rammy... I to, iż nie zdążyłem złożyć skargi...

12. La muerte
Fiolet otoczony żółcią, dalej czerwień, na nich drobne, wirujące płatki śniegu. Potem biel wypełnia sobą wszystko. Znikają kierunki, rozróżnienie na poziom i pion całkowicie traci sens. W bezmiarze bieli nie widać końca i początku, a światło wydaje się ciemniejsze od tła. Im więcej światła, tym większy mrok zapada dookoła. Wraz z nim zamazuje się pamięć.
Czuję jeszcze przezroczyste i nieważkie ciało. Słabe, ledwie dostrzegalne mrowienie dociera do mózgu, jakby przepaliły się zmęczone nerwy. Potem te ostatnie strzępy zabiera siny blask i tylko świadomość próbuje oddzielić się od tego, co zewnętrzne.
Ale przestrzeni już nie ma. Kurczy się do rozmiarów punktu, zamyka w sobie, implodując w ciszy umierającego czasu. „Przedtem“ i „potem“ spotyka się w tej krótkiej chwili i jest to ostatnia chwila, ostatni interwał przed osobliwością. Krzywa przecięła wreszcie asymptotę, liczby podzieliły się przez zero.


Rewers

11. Finnes
Po niebie przetoczył się donośny, ciężki grzmot. Krople załomotały o blaszany dach kliniki i wkrótce ściana deszczu przesłoniła cały park. Roland Finnes stał przy wejściu do Omegi pod szerokim, masywnym balkonem, próbując skrzesać ogień wyczerpaną zapalniczką. Jego ręce, jak zwykle po zabiegu, drżały mocno, co wcale nie ułatwiało zadania. Burza rozpętała się na dobre, raz po raz czarne niebo przecinały wstęgi błyskawic. Siedząc w klimatyzowanym budynku nie miał pojęcia, że pogoda spłata mu takiego figla. Chciał wyjechać jak najszybciej, lecz odległość pięćdziesięciu metrów, dzieląca go od samochodu, wydawała się nie do przebycia. Oczywiście nie pomyślał nawet, żeby zabrać parasol; wszystkie prognozy zapowiadały słoneczny, ciepły wieczór. Po długich staraniach przypalił papierosa i z ulgą wydmuchnął spory obłok dymu. W chwilę potem drzwi wejściowe zapiszczały cicho i obok Finnesa stanął doktor Krause, dyrektor kliniki. Urzędnik zaklął w myślach, bo miał nadzieję na chwilę samotności. Szef Omegi wywoływał w nim dziwny, dławiący niepokój, który wzrastał w miarę, jak Finnes uzależniał się finansowo od Krausego i tonął coraz bardziej w procederze dewitalizacji.
– Ale popaprana pogoda – rzucił od niechcenia, żeby zagaić rozmowę.
– Burze są normalnym zjawiskiem o tej porze roku – Krause jak zwykle cedził słowa. – Dziwiłbym się raczej, gdyby ich nie było.
– Muszę uciekać, doktorze – Finnes był zdecydowany nawet zmoknąć, byle tylko oddalić się z tego miejsca. – Skontaktuję się z panem jutro.
Ordynator chwycił go za rękaw i zmusił, żeby spojrzał mu w oczy. Było to równie przyjemne, jak dla ptaka przyjemny jest wzrok węża. – Załatw mi na jutro prochy i przyjedź, żeby podpisać protokół z kremacji.
– Więc ten nie idzie na części?! – Rolandowi spotniało i tak wilgotne już czoło; przetarł je bezwiednie wierzchem dłoni.
– Jeszcze nie wiem – pokręcił głową Krause. – Jest zamówienie z kolonii i na razie negocjuję. Muszę go mieć w całości.
– Jakoś to załatwię – Finnes cisnął niedopałkiem w deszcz. – Będę około trzynastej.
– Będziesz najpóźniej o jedenastej trzydzieści. O trzynastej mam wykład, a chcę tego osobiście dopilnować.
– Oczywiście – pokiwał głową inspektor. – Jak pan sobie życzy.

10. De Wilde
Sporządzenie protokołu z zabiegu zajęło sędziemu de Wilde nieco ponad kwadrans. Jego komunikator pobrał z serwera kliniki dane pacjenta wraz z dokładnym czasem zgonu zarejestrowanym przez czujniki. Sędzia przejrzał tabelę i dopisał pod spodem kilka słów komentarza. Z dokumentu wynikało, że Markus Trent zmarł o godzinie 19.13. Żaden z członków komisji nie zgłosił zastrzeżeń co do spełnienia wymogów formalnych. Nikt nie wywierał presji na pacjenta, nie odnotowano awarii lub przerw w dostawie prądu. Działanie personelu kliniki odznaczało się wysokim profesjonalizmem.
Po chwili wahania sędzia dopisał jeszcze sugestię, by stosować przymusowy nadzór psychiatryczny nad osobami o skłonnościach depresyjnych. Na podstawie wywiadu z pacjentem oraz przedstawionych zaświadczeń stwierdzono, że cierpiał na chorobę afektywną, dwubiegunową. Po okresach leczenia przerywał je, niezadowolony z wyników, co prawdopodobnie było przyczyną późniejszej dewitalizacji.
De Wilde wydrukował dokument w pięciu egzemplarzach, po jednym dla każdego z członków komisji. Podpisał go i podał pozostałym, przyglądając się uważnie ich napiętym twarzom. On sam czuł przede wszystkim zmęczenie i niesmak w ustach, wywołany przez obfity lunch. Zanim zestarzał się i osiadł w Seegardzie, przez trzydzieści lat pracował w Naczelnym Sądzie Wojskowym, gdzie dosłużył się stopnia majora. Już jako naczelnik Wydziału ds. Dezercji wydał cztery wyroki śmierci w głośnej sprawie ucieczki żołnierzy z poligonu pod Koden.
Najbardziej dziwiła sędziego nerwowość inspektora DKD – zaraz po dyrektorze kliniki najbardziej doświadczonej osobie; być może oglądanie zabiegów stawało się z czasem trudniejsze do zniesienia. Wzruszył ramionami, kiedy Finnes wybiegł na korytarz po podpisaniu protokołu. Później zapomniał o nim, skupiając się na własnych planach. Tego wieczoru miał jeszcze zajrzeć do córki i odebrać zakupy z osiedlowego sklepu, ale czuł wielką pokusę, by jechać prosto do domu. Oczami wyobraźni widział wygodny fotel, ogień na kominku i starego owczarka, Oskara: położy się przy nim i będzie udawał, że czuwa. Uśmiechnął się pod nosem i schował protokół do teczki.

9. Eugene
Podziemia kliniki stanowiły istny labirynt. Mieściła się tu spora kuchnia, centrala telefoniczna, łazienki, magazyny i inne pokoje, do których zaglądano może raz w roku, podczas dezynsekcji. Parę lat wcześniej, kiedy przy Zielnej działał tani, prowincjonalny szpital, piwnice tętniły życiem – Omega nie wykorzystywała nawet połowy górnych kondygnacji. Pokój obsługującego aparat dewitalizacyjny technika znajdował się jednak pod ziemią, niedaleko sali zabiegów. Po podłączeniu pacjenta technik wracał do siebie i zasiadał na wytartym krześle, naprzeciw ekranu kontrolnego. Małe, oświetlone jarzeniowym światłem wnętrze sprawiało, że odczuwał duszności. Tym razem pojawiły się wcześniej niż zwykle, zanim komputer podał wstępne pomiary. Mężczyzna sięgnął po słuchawkę telefonu i nerwowo wystukał swój domowy numer. Po chwili usłyszał głos żony: – Eugene, to ty?
– Lena... – technik przełknął ślinę. – Muszę ci coś powiedzieć. Naprawdę muszę, przepraszam...
– Co się stało? Źle się poczułeś?! – zdenerwowała się natychmiast.
– Nie, nie! Posłuchaj – nie miał pojęcia, jak jej to przekazać. – Właśnie przed chwilą zobaczyłem to coś ze snu... Pamiętasz, tydzień temu opowiadałem ci o znaku? Widziałem okrągły ślad na skórze trupa, który przywiązywał mnie do krzesła.
– Uspokój się!
– Jestem spokojny – powiedział łamiącym się głosem. – Pacjent ma podobny znak na mostku. Prawie identyczny, jak ten trup. To nie jest przypadek, do cholery! Myślisz, że powinienem coś zrobić?
– Nic nie rób! – krzyknęła Lena, coraz bardziej wystraszona. – Wyjdź na powietrze i pooddychaj głęboko.
– Nie mogę teraz – wyszeptał. – Właśnie ruszył zegar.
– To poczekaj chwilę i wyjdź, jak się skończy...
– Nie mogę – powtórzył Eugene, ściskając słuchawkę.

8. Serra
Ciepły, trochę stłumiony dźwięk dzwonka. Drzwi rozsunęły się przed nim.
– Na górze jest jeszcze inspektor – zawołała recepcjonistka, kiedy ojciec Serra wsiadał do windy.
– Nie szkodzi – kiwnął głową. – Poczekam na zewnątrz.
Próbował przypomnieć sobie, czy na korytarzu stoją jakieś krzesła, ale okazało się to bez znaczenia – minął Finnesa za pierwszym zakrętem. Ukłonili się sobie i bez słowa ruszyli dalej. Poznał inspektora dwa miesiące wcześniej, na pierwszym zabiegu, w którym uczestniczył. Na samo wspomnienie wyjącej ze strachu pacjentki ksiądz do tej pory miał dreszcze – zaczęła krzyczeć tuż po tym, jak uruchomiła aparat.
W gruncie rzeczy, każda istota, nawet najbardziej ułomna, czy chora, chce żyć i to jest jedyna, niepodważalna zasada rządząca wszystkim, pomyślał. Nosorożec w ogrodzie zoologicznym, który rozpędza się i wali głową w betonowy mur, nie robi tego, by umrzeć, choć tak by się mogło wydawać. Robi to z tęsknoty za wolnością, a więc z miłości do życia. To proste rozumowanie sprawiało, że ksiądz w żaden sposób nie mógł zaakceptować pomocy drugiemu człowiekowi w popełnieniu nienaprawialnego błędu. I nie silił się nigdy na wywody o boskich prawach, czy obietnicy życia wiecznego.
Ku zgorszeniu swych patronów, Serra przedkładał literaturę nad teologiczne traktaty. Oprócz kieszonkowej Biblii, nosił przy sobie od lat drugą, podobnie wyglądającą książkę – oprawiony na zamówienie zbiór cytatów. Kiedy nie znajdował odpowiedniego wersetu w ewangeliach, sięgał do ulubionych fragmentów powieści. Regulamin zabraniał wprawdzie wywierania wpływu na pacjenta, ale miał nadzieję, że Markus sam przerwie milczenie i zapyta o to, co czyta.
Wielka tajemnica znana Apoloniuszowi z Tyany, Pawłowi z Tarsu, Szymonowi Magowi, Asklepiosowi, Paracelsusowi, Boehmemu i Brunie polega na tym, że poruszamy się w czasie do tyłu. Rzecz w tym, że świat kurczy się w jednolitą całość dopełniając się. Rozpad i chaos oglądamy z odwrotnej perspektywy jako wzrastające. Ci lekarze nauczyli się poruszać w czasie do przodu, czyli w kierunku odwrotnym niż my*.

7. Pierre i Anna
Pod bramę kliniki podjechał srebrny kabriolet BMW. Kierowca machnął do ochroniarza siedzącego za pancerną szybą, ale ciężkie wrota pozostały nieruchome. Po chwili wyłączył silnik i podszedł do niewielkiego okna w murze, ściskając w pięści breloczek. Jego kroki śledziła z góry ruchoma kamera.
– Co jest?! – krzyknął, pukając w szybę. – Zapomniałeś, gdzie jest guzik?
– Proszę mówić do mikrofonu – odezwał się metaliczny głos z niewielkiej skrzynki, wiszącej obok bramy. Okno stało się matowe i mężczyzna stracił ochroniarza z oczu.
– W porządku, powtórzę – zbliżył twarz do urządzenia. – Uprzejmie proszę o otwarcie bramy. Chcę wjechać do środka.
– W jakim celu? – zapytał głos.
– W takim, że chcę się z kimś spotkać – tracił resztki cierpliwości.
– Z kim?
– To jakiś pierdolony teleturniej?!
– Proszę odpowiadać na pytania. Uprzedzam, że wulgarne zachowanie spowoduje przerwanie rozmowy i będzie traktowane jako napaść.
Mężczyzna pogładził się po wygolonej czaszce i zmełł w ustach przekleństwo. Nie rozumiał, co się dzieje, gdyż nie przywykł, żeby odmawiano mu w ten sposób. W końcu jednak zrezygnował z awantury. Podał ochronie swoje dane oraz imię dziewczyny, do której przyjechał. Nazwiska nie znał, bo spotkali się dopiero raz, w jego dyskotece. Wiedział tylko, że pracuje w recepcji.
– Dziękuję. Za chwilę zostanie poproszona – metaliczny głos rozłączył się.
Naciągnął dach i włączył klimatyzację, bo upał i duszne powietrze zaczynały dawać się we znaki. Anna zjawiła się po kilku minutach, wsiadła do samochodu i objęła go za szyję. – Długo czekasz, Pierre? – zapytała, całując w policzek.
– Nie, nie... – odpowiedział machinalnie, myśląc o tym, że tego wieczoru już mu się nie wymknie. – Możesz wyjść teraz z pracy?
– Coś ty, jest dopiero środek dnia – uśmiechnęła się zniewalająco. – Na dodatek mamy dzisiaj komisję, muszę zostać dłużej.
– Jaką komisję?
– Zabieg – zamilkła na chwilę. – Nie powinnam o tym mówić. Powiem ci tylko, że ten dzień nie był zbyt przyjemny. Na dodatek pacjent, którego przyjmowałam, zaczął na mnie krzyczeć.
– Jest tu jeszcze?
– Oczywiście.
– Spalę go razem z tą budą, która przypomina więzienie! Będziesz miała dla mnie więcej czasu – spojrzał, żeby sprawdzić, jakie wywarł wrażenie.
Anna pokiwała głową. Zastanawiała się, jak to możliwe, że tacy idioci mają tyle pieniędzy. Dyskoteki i siłownie, które posiadał ten facet, utwierdziły go w przekonaniu, iż jest wielkim graczem. A przecież nawet ona, biedna studentka z prowincji czuła, że Krause znalazłby go szybciej, niż straż ugasiłaby pożar. Może miałaby ochotę, żeby ktoś powiedział parę słów tamtemu pacjentowi, lecz nie człowiek, który w ogóle nie potrafił mówić. Zresztą, jakie to miało znaczenie, skoro Markus Trent za parę godzin i tak będzie martwy? Powinna porozmawiać z nim sama, powiedzieć, żeby nie podnosił na nią głosu, nawet w takim dniu. Powinna zapytać go, dlaczego się tu znalazł, ale miała w głowie straszny chaos. Nagle zapragnęła wysiąść. Pożegnała się szybko, tłumacząc, że czeka na ważny telefon i pomachała odjeżdżającemu Pierre'owi. Łudziła się, iż po raz ostatni widzi ten okropny, odpustowy samochód, który dwa dni wcześniej tak jej się spodobał. Czuła w środku pustkę i coś, jakby ukłucie wstydu.

6. Martin
Martin siedział przy barze i mętnym wzrokiem wpatrywał się w lustro za butelkami wódki. Pomiędzy kolorowymi szyjkami widział kawałek swojego odbicia, ale nie potrafił go rozpoznać; był tak pijany, że zapomniał zamówić kolejnego drinka. Dopiero pusta, nieruchoma szklanka, którą trzymał w dłoni, przykuła uwagę barmana. Wasyl, nazywany z powodu ciemnych włosów i małej bródki-hiszpanki Ramirezem, podszedł do niego z kraciastą ścierką w ręku.
– Chyba już wystarczy, Mart – powiedział, przecierając lśniący blat. – Zamówić ci taksówkę?
Martin spojrzał na niego spod opadających powiek i uśmiechnął się jak szaleniec. – To ja jestem taksówkarz – wybełkotał. – Rozumiesz to, Ramirez? Zadzwoń do mnie... – przerwał na chwilę z powodu mdłości. – Jeszcze raz wampirzycę!
– Jak chcesz, grubasie – pokiwał głową Wasyl i zrobił mu drinka z pomidorowym sokiem. – Tylko nie spadnij na podłogę.
Martin nie odzywał się, więc barman wrócił do porządkowania kieliszków na półce. Potem przetoczył z zaplecza nową beczkę piwa, obsłużył klienta, odebrał telefon od swojego przyjaciela, ale cały czas myślał o pijącym taksówkarzu. Zerknął w jego stronę i podszedł do stolika, przy którym dwaj mężczyźni jedli obiad złożony ze steku, frytek i zimnego piwa. Obaj od lat jeździli taksówką.
– Nie wiesz, Jani, co się stało z Martem? – zapytał jednego, ściszając głos. – Zwykle nie zaczyna tak wcześnie. Widziałem, jak rozmawiałeś z nim przy wejściu.
– Wiem, co się stało – odpowiedział zagadnięty z pełnymi ustami. – Jakiś palant chciał, żeby go zawiózł do Omegi i Martowi przeskoczyła klepka w głowie. Przypomniał mu się syn.
– Aha... – Wasyl przysunął sobie krzesło i usiadł przy stoliku. – Ile to lat? Chyba z dziesięć?
– Chłopak powiesił się akurat wtedy, jak wprowadzili to prawo – Jani podrapał się w czoło. – To będzie osiem lat do tyłu. Potem jeszcze dwa lata Mart walczył z prokuraturą o wymiar kary za śmierć syna. Dostał taką grzywnę, że musiał sprzedać dom. Wyobrażasz to sobie?! Mieszkają z żoną w jakiejś klitce pełnej śmieci, bo ona ześwirowała i znosi wszystkie brudy z okolicznych koszy.
– Nie wkurzajcie mnie przy jedzeniu – powiedział drugi z kierowców. – Niedobrze się od tego robi.

5. Policjant
Małe trąby powietrzne na rondzie Republiki podrywały w górę tumany kurzu. Policjanci walczący w południe z gęstniejącym korkiem, co chwilę przecierali oczy, których nie chroniły przeciwsłoneczne okulary. Drobinki pyłu przyklejały się do spoconych czół i policzków, właziły do nosów, drapały w gardła. Na dodatek, na drodze raz po raz zjawiali się błędni rycerze, w żaden sposób nie potrafiący zjechać z ronda. Zanosiło się na ciężki dzień w palącym słońcu.
Dowodzący zmianą starszy sierżant dostrzegł taksówkę, zielonego Chryslera, który skręcił w lewo na czerwonym świetle i mozolnie okrążał wysepkę. Miał przepaloną żarówkę w przednim reflektorze, co także kwalifikowało się do nałożenia kary. Sierżant stwierdził z dumą, że jeden ze stażystów podbiegł do taksówki z lizakiem w ręku. Czekał spokojnie, aż chłopak ściągnie ją na środek, ale młody kapral odwrócił się nagle i ruszył w innym kierunku. Jego szef zamarł widząc, jak samochód zjeżdża na zewnętrzny pas, unikając mandatu. Już po chwili dopadł kaprala i zaczął krzyczeć na niego wysokim, piskliwym głosem.
– To była miejska taksówka – tłumaczył chłopak, patrząc w ziemię. – Myślałem, że nie ma sensu...
– Będziesz myślał, czyszcząc kibel na komendzie! – wrzeszczał sierżant.
– Tak jest – wybąkał kapral. – Przepraszam.
Fakt, że była to taksówka, nie miał w rzeczywistości żadnego znaczenia. Młody policjant obsesyjnie bał się pecha i nigdy w życiu nie zatrzymałby do kontroli pojazdu oznaczonego trzynastką. Numer rejestracyjny Chryslera – SE2Y135 – wystarczył, by sprowadzić na kaprala gniew przełożonego. Mógł tylko pokornie słuchać i podawać zmyślone powody, bo gdyby powiedział prawdę, pożegnałby się z wymarzoną pracą. Wiedział o tym doskonale. Nie każdy przesądny człowiek jest pozbawiony rozumu.

4. Tomas
Centrala wywoływała długo kierowcę zielonego Chryslera. Żujący gumę i zagadujący pasażerów Tomas odebrał połączenie, wciskając guzik w słuchawce. – Witam cię, kochanie – powiedział do dyspozytorki, Giny.
– Nie pajacuj, Tom. Mamy kurs z Centralnego, który musisz wziąć. Kończysz tam trasę, zgadza się?
– W każdym szczególe, kochanie.
– Ktoś zamówił przez Synet kurs do Omegi i zapłacił z góry. Jeśli zgłosi się do ciebie pasażer, masz nie brać od niego pieniędzy, ale nie podawaj mu powodu.
– Jakie nazwisko?
– Zamawiający nie wpisał nazwiska, ale ilu ludzi może jechać do tej umieralni?
– Tajemnicza sprawa – uśmiechnął się Tom. – O której przyjeżdża pociąg?
– Zgodnie z rozkładem jest już na peronie – odpowiedziała Gina z przekąsem. – A przed dworcem stoi tylko Martin, który raczej wybije gościowi zęby, niż pojedzie do Omegi. Lepiej się pośpiesz.
– O, cholera – wyrwało się Tomowi. – To faktycznie trzeba się bujać. Będę za jakieś pięć minut!
– Liczę na ciebie, kochanie! – krzyknęła mu Gina prosto w ucho i rozłączyła się.

3. Nina
Podstarzały Landrover należący do Fundacji Pokój pędził autostradą, by nadrobić czas stracony na stacji benzynowej. Właśnie doganiał ostatnią ciężarówkę w konwoju z darami, kiedy komunikator Niny rozpoczął swój koncert. Początkowo, widząc obcy numer, nie chciała odbierać, ale kierowca spojrzał na nią błagalnie; Yesterday Beatlesów nie należało do jego ulubionych melodii. Wyjęła aparat ze schowka, mając nadzieję, że jednak zamilknie.
– Słucham?
– To ja – rzekł cicho, z trudem przebijając przez trzaski.
Rozpoznała od razu ten zmęczony, trochę zachrypnięty głos. – Markus...
– Nie przeszkadzam ci? – zapytał.
Życie z nim było pełne pytań pozbawionych odpowiedzi. I było niekończącą się podróżą – od porannego lęku do zniechęcenia dniem, od wieczornego niepokoju do nocnych rozczarowań. Tęskniła za początkiem tej drogi, za spełnionymi obietnicami, za pragnieniem i głodem, które ożywiały wszystko. Ale z biegiem lat, dobre i złe uczucia przemieszały się tak, że nie potrafiła ich rozplątać, nie niszcząc. Gdy próbowała coś zrozumieć, widziała tylko bezmiar żalu, bardzo łatwo zamieniającego się w złość.
Odeszła wiedząc, że prędzej czy później nadejdzie dzień jak ten. Markus wydał na siebie wyrok w zawieszeniu, który w każdej chwili mógł zostać wykonany z najbłahszego powodu; ale fakt, iż zdawała sobie z tego sprawę, nie łagodził jej bólu. Nawet z daleka, zajęta sprawami fundacji, potem wojną, nasłuchiwała wiadomości o jego szarym, urzędniczym życiu. Na dodatek teraz, gdy wreszcie dzwonił do niej, żeby się pożegnać, czy może zrzucić na nią balast winy, całkowicie ją zaskoczył. Przeciął wąską linę, po której stąpała.
– Będę w Rammie pojutrze.
Wracaj do mieszkania i nigdzie się nie ruszaj! – próbowała stanąć naprzeciw wichury i zatrzymać ją siłą woli. – Ty głupi człowieku, masz na mnie czekać! Słyszysz?! Czy już ci całkiem odbiło? – szczękała zębami, jakby znalazła się nago na mrozie.
– Będę czekał.
Wiedziała, że to ostatnie słowa, które słyszy z jego ust. Co jeszcze mogła zrobić? Jak mu pomóc? – Markus!
Zmusiła kierowcę, żeby zjechał na pobocze. Wyskoczyła z samochodu, pokonała płytki rów i pobiegła przed siebie po nierównym, zarośniętym pastwisku, aż zabrakło jej tchu. Upadła na kolana, a aparat ściskany w dłoni, zniknął w dawno niekoszonej, trochę zwiędłej trawie. Odruchowo rozgarnęła ją i patrzyła na małą, błękitną słuchawkę, dzwoniącą do Seegardu. Było tak cicho, jakby autostrada za plecami rozpłynęła się w nicości.
Nie starczy mu siły, myślała gorączkowo, w ostatniej chwili popełni błąd. A jeśli mimo wszystko mu się uda, co będzie? Boi się prędkości i widoku krwi. Cierpi na lęk wysokości, więc nie skoczy. Strzał w głowę... Skąd wziąłby pistolet? Pewnie tabletki, spokojny, ale dość niepewny sposób. Ktoś go zauważy i odratuje w ostatniej chwili, a nagrodą za odwagę i karą za brak odwagi będą zniszczone wnętrzności i więzienie
Ale czemu pojechał aż do Seegardu? Prawie całe życie spędził w Rammie, wyjeżdżając tylko na wakacje, kiedy jakimś cudem dał jej się namówić. Może to przypadek, a może zaplanował sobie jakiś szczególnie teatralny sposób, jakieś niecodzienne miejsce? Podpali się na meczu, albo przed hipermarketem, bo nienawidzi wielkich sklepów. Lecz to wszystko miał na wyciągnięcie ręki w Rammie...
Chwiejnym krokiem wróciła do samochodu i spojrzała w zmrużone oczy kierowcy. – Gdybyś chciał się zabić – zapytała – dlaczego wybrałbyś Seegard? Jest tam jakieś święto z doroczną paradą, a może najwyższy budynek w kraju, z którego skaczą wszyscy samobójcy?
– Nic o tym nie wiem, Nino – mężczyzna, przypalał papierosa. – Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to Omega.

2. Don Erik
Dealerzy narkotyków mieli na Dworcu Centralnym w Seegardzie kilka schowków i skrzynek kontaktowych. Odkąd policja zaczęła akcję „Czystość“, a ochrona zamontowała wszędobylskie, pełzające po ścianach kamery oraz podsłuch, ich życie bardzo się skomplikowało. Musieli znacznie częściej przekazywać towar między kurierami i długo kluczyć, zanim upewnili się, że są bezpieczni.
Jeden z punktów przerzutowych znajdował się w męskiej toalecie przy peronie czwartym. Było to sprytne pudełeczko, zamaskowane w posadzce kabiny, pod wygiętą rurą odpływową. Stary handlarz, Erik, który chował tu resztkę niesprzedanego towaru, zesztywniał nagle, gdy skrzypnęły drzwi wejściowe. Chrząknął, aby wybić intruzowi z głowy zaglądanie pod plastikowe przepierzenia i szybko zamknął schowek. Potem, siedząc na opuszczonej desce, zastanowił się nad sytuacją.
Przybysz za ścianą zachowywał się normalnie, nie licząc tego, że sikał do klozetu, nie do pisuaru. W każdym razie, nie próbował podglądać ani podsłuchiwać. Kiedy spuścił wodę i poszedł do umywalki, Erik uchylił drzwi, by obejrzeć go z ukrycia. Właściwie, przyglądał się raczej stojącej obok niego podróżnej torbie. Zastanawiał się, co w niej jest i nagle przyszło mu do głowy, że ogłuszy mężczyznę kastetem i zabierze pakunek. Przypomniała mu się młodość, gdy obrabiał z kolegami ludzi wracających z teatru lub z kina po wieczornym seansie. Założył na palce metalową obręcz i wyszedł z kabiny.
Obcy miał rozpiętą koszulę i uważnie oglądał coś na swojej piersi. Nagle spojrzał w lustro, prosto w skamieniałą twarz Erika. Serce handlarza ogarnęło przerażenie, a ręka zadrżała tak mocno, że mało nie upuścił kastetu. Miał wrażenie, jakby dotknął go wzrok mordercy, który właśnie planuje wielką zbrodnię, zabicie tysięcy ludzi. Wszystko trwało zaledwie sekundę, więc nie zwolnił kroku, nie zwrócił na siebie uwagi. Pchnął drzwi i wybiegł na peron, zostawiając niebezpieczeństwo za sobą.

1. Konduktor
Podniosła powieki, gdy wyczuła czyjąś obecność na korytarzu. Przez chwilę myślała, że to Markus, ale za przyciemnianą szybą przedziału stał szczupły, wysoki kolejarz. Naciskał szybko klawisze komunikatora, całkowicie pochłonięty tą czynnością. Kiedy skończył, otworzył drzwi i z uśmiechem poprosił o bilet. Miała wrażenie, iż zna tę śniadą, nieogoloną dobrze twarz.
– Nie sprawdza się biletów na postoju – powiedziała do siebie. – To jakiś nowy zwyczaj...
– Muszę wiedzieć, czy może pani jechać dalej – stwierdził uprzejmym tonem, ale patrzył gdzieś, w okno na mieniące się, kolorowe reklamy.
– Proszę.
– Ma pani bilet aż do Koden – zeskanował plastikowy prostokącik. – To kawał drogi z Rammy, a nawet stąd. Jest pani pewna, że warto jechać tak daleko?
– Oczywiście, że tak – pokiwała głową. – Ale trzeba mieć ważny powód, jak ja. Ratuję ludzi, którzy zgubili drogę
– Czy udało się pani uratować kogoś dzisiaj?
Założyła okulary i przyjrzała się uważniej swojemu rozmówcy: ogolił się dokładnie, z pewnością niedawno, ale czarny, wyjątkowo gęsty zarost rzucał cień na jego policzki. Właściwie nic nie można było mu zarzucić. W pewnym sensie nawet się jej podobał, choć z trudem skupiała uwagę na tej twarzy.
Zerknęła na zegar i przypomniała sobie wszystkie zdarzenia, które mogły być dziełem tego człowieka. Poczuła się strasznie samotna. W tym przedziale, w środku wielkiego pociągu nie mogła się przed nim ukryć. To, co robiła, wymagało jednak poświęceń i rezygnacji ze wszystkiego, oprócz prawdy.
– Dlaczego mamy takie opóźnienie? – zapytała, czując na plecach igły strachu. – Czy specjalnie zatrzymał pan pociąg?
– Nie jestem kierownikiem, tylko konduktorem – nadal się do niej uśmiechał. – Nie mam prawa zatrzymywać składu. Chyba że ze względu na niebezpieczeństwo.
– Al
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


Damerien
   
Ocena:
0
Bardzo dobre opowiadanie. Pierwszy raz w życiu przeczytałem tak dużo gapiąc się w monitor. Po prostu majstersztyk!
14-09-2005 16:45
~Cezary Zbierzchowski

Użytkownik niezarejestrowany
    Uzupełnienie
Ocena:
0
Jestem autorem powyższego opowiadania i bardzo dziękuję za tak pozytywny komentarz.
Gwoli wyjaśnienia: chochlik drukarski zjadł kilka ostatnich akapitów tego tekstu, do któych przeczytania (i nie tylko!) zapraszam w wersji papierowej Antologii.
Polecam ją szczególnie miłośnikom ambitnej i nieco "zakręconej" fantastyki!!!
Pozdrawiam, C.Z.
23-09-2005 15:40

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.