Atlas chmur – David Mitchell
Aby sekstet brzmiał perfekcyjnie, wszystkie sześć instrumentów musi grać na równym poziomie. Jeśli któryś fałszuje lub nie nadąża za resztą, efekt końcowy zawsze będzie daleki od ideału.
W Belgii lat trzydziestych Robert Frobisher komponuje Atlas chmur – utwór instrumentalny na sześć solówek, z których każda przerywa w połowie poprzednią. Kompozycja nie odnosi planowanego sukcesu, ale w pewien sposób łączy wydarzenia z różnych miejsc i okresów. Dzięki temu odwiedzimy jeszcze żeglujący po Oceanie Spokojnym XIX-wieczny statek kupiecki; Kalifornię lat siedemdziesiątych; współczesną Wielką Brytanię; Koreę z XXII wieku, w której masowo produkowane klony wykonują niewolniczą pracę dla normalnych obywateli; a także istniejącą już poza naszym czasem hawajską wyspę – ostatnią kolebkę wymierającej ludzkości.
Mitchell oparł książkowy Atlas chmur na podobnej strukturze, co sekstet Frobishera. Jedną opowieść, Bród Slooshy, umieścił w samym środku, pozostałe poszatkował na dwie części i rozmieścił po obu stronach Brodu w porządku przypominającym lustrzane odbicie (schemat: A1-B1-C1-D1-E1-F-E2-D2-C2-B2-A2). Pięć utworów urywa się więc w połowie, a finał pierwszego poznajemy dopiero na ostatniej stronie książki. To nie koniec eksperymentów. Tak jak każda partia utworu muzycznego ma być grana na innym instrumencie, tak u Mitchella każda historia stylizowana jest na inny gatunek (formę epistolarną, powieść sensacyjną, XIX-wieczny dziennik okrętowy, współczesny pamiętnik, wywiad, oraz gawędę pasterza kóz z przyszłości).
Wszystkie mikropowieści krążą wokół ponurych zagadnień chciwości, żądzy władzy, dążenia do dominacji i tyranii. Za sprawą tych przywar ludzkości każda z sześciu głównych postaci staje się ofiarą i w pewien sposób ulega zniewoleniu. Wszyscy przekonują się też, że prawdziwa egzystencja polega nie tylko na teraźniejszym życiu, ale także na tym, co pozostawiamy po sobie przyszłym pokoleniom – jeśli będzie tego wystarczająco wiele, kiedyś kogoś zainspirujemy lub (zależnie od tego, jak dosłownie traktować sugestie autora) może nawet my sami odrodzimy się w nowym wcieleniu.
Przyjrzyjmy się teraz rysom na szkle. Tematy wyzysku słabych przez silnych, kryzysu cywilizacji i wiecznie spóźnionej moralności, nienadążającej za postępem technicznym, zostały już przetrawione przez literaturę do granic możliwości. Mitchell zaś porusza się po nich bardzo powierzchownie – w wymiarze idei niemal nic, co wyczytamy z poszczególnych opowieści, nie wykracza poza streszczenie zawarte w blurbie z tyłu okładki. Złączenie ich w jedną dużą całość nic nie zmienia – brak im efektu synergii. Lakoniczna koncepcja ponadczasowej wspólnoty idei i przekonań (w adaptacji Wachowskich jednoznacznie zinterpretowana jako reinkarnacja) to za mało. Co gorsza, Atlas... nie zachwyca również na płaszczyźnie fabularnej.
Antyfona Sonmi~451 to jedyna opowieść, w której eksperymenty Mitchella uatrakcyjniają przekaz. Formuła wywiadu pozwala przy każdym zwrocie akcji konfrontować postawę Archiwisty z przesłuchiwaną Sonmi, a jej samej snuć uporządkowaną historię o przechodzeniu przez kolejne fazy świadomości, aż do zaskakującego, poruszającego zakończenia. Pojawia się na dodatek kilka dobrze wplecionych pomysłów na kreację dystopicznego świata – społeczeństwo jest na przykład tak przesiąknięte konsumpcjonizmem, że nazwy znanych marek stały się zwykłymi rzeczownikami (ludzie chodzą w najkach, jeżdżą fordami i oglądają disneje).
Znacznie trudniej docenić ciągłe zabawy formą w pozostałych mikropowieściach. W tych prostych historiach zbyt często stanowią one zasłonę dymną, skrywającą niedostatki treści. Do tego dochodzi sam język – nadmierna stylizacja na epokę lub osobowość czasami po prostu przeszkadza w lekturze. Okresy półtrwania nie naśladują tandetnego thrillera korporacyjnego – one naprawdę nim są, z całym dobrodziejstwem inwentarza: króciutkimi rozdziałami, naciąganymi zwrotami akcji i typową historyjką. Z kolei w równie nieskomplikowanych fabularnie Listach z Zedelghem sama formuła nie budzi zastrzeżeń, ale kwiecisty słowotok Frobishera jest momentami bardziej męczący niż stękanie Wertera z najsłynniejszej powieści epistolarnej.
Najcięższe działa Mitchell wytacza jednak w historiach Adama Ewinga i Zachariasza. Oddajmy głos panu Ewingowi: "Po wspinaczce wyczerpującej zdobyłem szczyt, lubo dotkliwie nadwerężony i podrapany, o godzinie jakiej, nie wiem, gdyżem zaniedbał wieczoru przeszłego zegarek mój kieszonkowy nakręcić. Mgła nieprzenikniona, co wyspy te nawiedza, opadła, gdym ja się wspinał, umiłowana ma panorama niczym więcej zatem była niźli czubkami drzew znikającymi w mżawce. Szczyt Stożkowego Wierzchołka krater stanowił, o średnicy na rzut kamieniem, okalający spadek o ścianach ze skalistych stoków, którego dno niewidoczne leżało, daleko a daleko niżej żałobnego listowia drzew kopi, w liczbie grosa lub więcej". A teraz Zachariasz: "Nie skończyłem mówić mojej zarady na rozum, bo Róża tak mie sztompła w gębę z całej siły, że poleciałem i trachłem dupą na ziemię. Takie gwiazdy widziałem, że siedziałem tylko, jak bobo, co je kto zostawił, dotkłem ręką nosa i palce miałem czerwone. Ha, rzekła Róża, a potem: Tak to możesz se hetać krzywym jęzorem do swoich kóz, koźlarzu śmierdzący, ale nie do mnie, niech Stary Dżordżi twoją duszę dokamieni! To najsmagorsze przekleństwo, jakie ludzie z Dolin znają. Nasze gruchanie-kochanie do siebie w jednym migu rozstrzasło się na milion drobin i tak Róża se poszła, majtając koszykiem". Miłej lektury. Chwała autorowi za duże ambicje literackie, ale zawiesił sobie poprzeczkę zbyt wysoko – nie każdy może być Melvillem i Carollem.
Jeszcze mała uwaga – darujmy sobie wtręty o "wysublimowanej fantastyce dla wymagających" i "ukrytej głębi dla inteligentnych czytelników". Atlas... nie jest ani pierwszym, ani drugim. Mitchell sam przyznawał w wywiadach, że jest świadomy słabych stron książki. Kieruje się jednak priorytetem oryginalności, a przy tym podziela postmodernistyczne założenie, że historia literatury jest tak długa, że wszystko, co można było wymyślić na niwie fabularnej, zostało już wymyślone – pozostają jedynie eksperymenty ze strukturą. Cóż, pogląd jak każdy inny. Autor Atlasu Chmur ma czterdzieści cztery lata. Jeśli zechce, wyda jeszcze wiele książek. Może kiedyś uda mu się też, wbrew własnym założeniom, przekuć eksperymenty z formą na wyższą jakość prozy także w innych aspektach?
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
________________________
W Belgii lat trzydziestych Robert Frobisher komponuje Atlas chmur – utwór instrumentalny na sześć solówek, z których każda przerywa w połowie poprzednią. Kompozycja nie odnosi planowanego sukcesu, ale w pewien sposób łączy wydarzenia z różnych miejsc i okresów. Dzięki temu odwiedzimy jeszcze żeglujący po Oceanie Spokojnym XIX-wieczny statek kupiecki; Kalifornię lat siedemdziesiątych; współczesną Wielką Brytanię; Koreę z XXII wieku, w której masowo produkowane klony wykonują niewolniczą pracę dla normalnych obywateli; a także istniejącą już poza naszym czasem hawajską wyspę – ostatnią kolebkę wymierającej ludzkości.
Mitchell oparł książkowy Atlas chmur na podobnej strukturze, co sekstet Frobishera. Jedną opowieść, Bród Slooshy, umieścił w samym środku, pozostałe poszatkował na dwie części i rozmieścił po obu stronach Brodu w porządku przypominającym lustrzane odbicie (schemat: A1-B1-C1-D1-E1-F-E2-D2-C2-B2-A2). Pięć utworów urywa się więc w połowie, a finał pierwszego poznajemy dopiero na ostatniej stronie książki. To nie koniec eksperymentów. Tak jak każda partia utworu muzycznego ma być grana na innym instrumencie, tak u Mitchella każda historia stylizowana jest na inny gatunek (formę epistolarną, powieść sensacyjną, XIX-wieczny dziennik okrętowy, współczesny pamiętnik, wywiad, oraz gawędę pasterza kóz z przyszłości).
Wszystkie mikropowieści krążą wokół ponurych zagadnień chciwości, żądzy władzy, dążenia do dominacji i tyranii. Za sprawą tych przywar ludzkości każda z sześciu głównych postaci staje się ofiarą i w pewien sposób ulega zniewoleniu. Wszyscy przekonują się też, że prawdziwa egzystencja polega nie tylko na teraźniejszym życiu, ale także na tym, co pozostawiamy po sobie przyszłym pokoleniom – jeśli będzie tego wystarczająco wiele, kiedyś kogoś zainspirujemy lub (zależnie od tego, jak dosłownie traktować sugestie autora) może nawet my sami odrodzimy się w nowym wcieleniu.
Przyjrzyjmy się teraz rysom na szkle. Tematy wyzysku słabych przez silnych, kryzysu cywilizacji i wiecznie spóźnionej moralności, nienadążającej za postępem technicznym, zostały już przetrawione przez literaturę do granic możliwości. Mitchell zaś porusza się po nich bardzo powierzchownie – w wymiarze idei niemal nic, co wyczytamy z poszczególnych opowieści, nie wykracza poza streszczenie zawarte w blurbie z tyłu okładki. Złączenie ich w jedną dużą całość nic nie zmienia – brak im efektu synergii. Lakoniczna koncepcja ponadczasowej wspólnoty idei i przekonań (w adaptacji Wachowskich jednoznacznie zinterpretowana jako reinkarnacja) to za mało. Co gorsza, Atlas... nie zachwyca również na płaszczyźnie fabularnej.
Antyfona Sonmi~451 to jedyna opowieść, w której eksperymenty Mitchella uatrakcyjniają przekaz. Formuła wywiadu pozwala przy każdym zwrocie akcji konfrontować postawę Archiwisty z przesłuchiwaną Sonmi, a jej samej snuć uporządkowaną historię o przechodzeniu przez kolejne fazy świadomości, aż do zaskakującego, poruszającego zakończenia. Pojawia się na dodatek kilka dobrze wplecionych pomysłów na kreację dystopicznego świata – społeczeństwo jest na przykład tak przesiąknięte konsumpcjonizmem, że nazwy znanych marek stały się zwykłymi rzeczownikami (ludzie chodzą w najkach, jeżdżą fordami i oglądają disneje).
Znacznie trudniej docenić ciągłe zabawy formą w pozostałych mikropowieściach. W tych prostych historiach zbyt często stanowią one zasłonę dymną, skrywającą niedostatki treści. Do tego dochodzi sam język – nadmierna stylizacja na epokę lub osobowość czasami po prostu przeszkadza w lekturze. Okresy półtrwania nie naśladują tandetnego thrillera korporacyjnego – one naprawdę nim są, z całym dobrodziejstwem inwentarza: króciutkimi rozdziałami, naciąganymi zwrotami akcji i typową historyjką. Z kolei w równie nieskomplikowanych fabularnie Listach z Zedelghem sama formuła nie budzi zastrzeżeń, ale kwiecisty słowotok Frobishera jest momentami bardziej męczący niż stękanie Wertera z najsłynniejszej powieści epistolarnej.
Najcięższe działa Mitchell wytacza jednak w historiach Adama Ewinga i Zachariasza. Oddajmy głos panu Ewingowi: "Po wspinaczce wyczerpującej zdobyłem szczyt, lubo dotkliwie nadwerężony i podrapany, o godzinie jakiej, nie wiem, gdyżem zaniedbał wieczoru przeszłego zegarek mój kieszonkowy nakręcić. Mgła nieprzenikniona, co wyspy te nawiedza, opadła, gdym ja się wspinał, umiłowana ma panorama niczym więcej zatem była niźli czubkami drzew znikającymi w mżawce. Szczyt Stożkowego Wierzchołka krater stanowił, o średnicy na rzut kamieniem, okalający spadek o ścianach ze skalistych stoków, którego dno niewidoczne leżało, daleko a daleko niżej żałobnego listowia drzew kopi, w liczbie grosa lub więcej". A teraz Zachariasz: "Nie skończyłem mówić mojej zarady na rozum, bo Róża tak mie sztompła w gębę z całej siły, że poleciałem i trachłem dupą na ziemię. Takie gwiazdy widziałem, że siedziałem tylko, jak bobo, co je kto zostawił, dotkłem ręką nosa i palce miałem czerwone. Ha, rzekła Róża, a potem: Tak to możesz se hetać krzywym jęzorem do swoich kóz, koźlarzu śmierdzący, ale nie do mnie, niech Stary Dżordżi twoją duszę dokamieni! To najsmagorsze przekleństwo, jakie ludzie z Dolin znają. Nasze gruchanie-kochanie do siebie w jednym migu rozstrzasło się na milion drobin i tak Róża se poszła, majtając koszykiem". Miłej lektury. Chwała autorowi za duże ambicje literackie, ale zawiesił sobie poprzeczkę zbyt wysoko – nie każdy może być Melvillem i Carollem.
Jeszcze mała uwaga – darujmy sobie wtręty o "wysublimowanej fantastyce dla wymagających" i "ukrytej głębi dla inteligentnych czytelników". Atlas... nie jest ani pierwszym, ani drugim. Mitchell sam przyznawał w wywiadach, że jest świadomy słabych stron książki. Kieruje się jednak priorytetem oryginalności, a przy tym podziela postmodernistyczne założenie, że historia literatury jest tak długa, że wszystko, co można było wymyślić na niwie fabularnej, zostało już wymyślone – pozostają jedynie eksperymenty ze strukturą. Cóż, pogląd jak każdy inny. Autor Atlasu Chmur ma czterdzieści cztery lata. Jeśli zechce, wyda jeszcze wiele książek. Może kiedyś uda mu się też, wbrew własnym założeniom, przekuć eksperymenty z formą na wyższą jakość prozy także w innych aspektach?
Mają na liście życzeń: 6
Mają w kolekcji: 14
Obecnie czytają: 1
Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie czytam
Mają w kolekcji: 14
Obecnie czytają: 1
Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie czytam
Tytuł: Atlas chmur (Cloud Atlas)
Autor: David Mitchell
Tłumaczenie: Justyna Gardzińska
Wydawca: MAG
Data wydania: 7 listopada 2012
Liczba stron: 544
Oprawa: twarda
Format: 135x205 mm
Seria wydawnicza: Uczta Wyobraźni
ISBN-13: 978-83-7480-274-1
Cena: 45 zł
Autor: David Mitchell
Tłumaczenie: Justyna Gardzińska
Wydawca: MAG
Data wydania: 7 listopada 2012
Liczba stron: 544
Oprawa: twarda
Format: 135x205 mm
Seria wydawnicza: Uczta Wyobraźni
ISBN-13: 978-83-7480-274-1
Cena: 45 zł
Tagi:
Atlas chmur | David Mitchell