Assassin's Creed: Porzuceni - Oliver Bowden

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Assassin's Creed: Porzuceni - Oliver Bowden
Stało się to w noc przed moimi urodzinami. Mówię o ataku. Nie spałem, może dlatego, że byłem podniecony nadchodzącym dniem, poza tym nabrałem zwyczaju wstawania po wyjściu Edith, siadania na parapecie i wyglądania przez okno. Z mojego punktu obserwacyjnego widywałem koty, psy, a nawet lisy przebiegające po skąpanej w blasku księżyca trawie. Jeśli nie oglądałem przyrody, wpatrywałem się po prostu w noc, patrzyłem na księżyc, na wodniście szarą poświatę, jaką zalewał trawę i drzewa. Z początku myślałem, że to, co widzę w oddali, to świetliki. Dużo o nich słyszałem, ale nigdy ich nie widziałem. Wiedziałem tylko, że zbierały się w roje i emanowały słabym blaskiem. Po chwili jednak zrozumiałem, że to nie żaden blask – światełko na przemian gasło i zapalało się. Ktoś dawał sygnały.
Oddech uwiązł mi w gardle. Światło błyskało niedaleko starej, drewnianej furty w murze, tam, gdzie widziałem wtedy Toma. Pierwszą moją myślą było, że to właśnie on próbuje się ze mną skontaktować. Teraz wydaje mi się to dziwne, ale nawet nie przeszło mi przez głowę, że sygnał mógł być przeznaczony dla kogoś innego. Byłem za bardzo zajęty wciąganiem spodni, upychaniem koszuli nocnej za pasek i zakładaniem szelek. Narzuciłem na ramiona frak. Mogłem myśleć tylko o tym, że czeka mnie wspaniała przygoda.
(…)
W domu przy Queen Anne’s Square pojawiły się dwie nowe twarze – dwaj byli żołnierze o zaciętych twarzach, zatrudnieni przez ojca. Wytłumaczył, że są nam potrzebni, ponieważ otrzymał „pewne informacje”.
Tylko tyle: „informacje” i koniec. A ja zastanawiałem się wtedy, tak samo jak teraz, co miał na myśli, i czy miało to jakiś związek z podsłuchaną kłótnią między nim a panem Birchem. Niezależnie od tego, skąd się wzięli, nie widywałem ich zbyt często. Wiedziałem tylko, że jeden miał posterunek w salonie od frontu rezydencji, drugi zaś blisko kominka w sali służby pilnował skarbczyka. Obu z łatwością wyminąłem, skradając się w dół, pod schody, i wśliznąłem się do cichej, zalanej księżycowym światłem kuchni. Nigdy nie widziałem jej tak ciemnej, pustej, cichej.
I zimnej. Oddech zamieniał się w obłoczki pary i natychmiast zadrżałem, nieprzyjemnie świadom tego, jak chłodno tu jest w porównaniu z moim pokojem, który dotąd uważałem za nieprzesadnie ogrzany.
Przy drzwiach stała świeca, którą zapaliłem, i osłaniając dłonią płomyk oświetliłem sobie drogę na podwórze przed stajnią. A jeśli zdawało mi się, że to w kuchni było zimno, cóż… na dworze panował ziąb taki, że cały świat wydawał się kruchy i łamliwy; ziąb zapierający dech w piersiach, każący się zastanowić, czy warto iść dalej.
Któryś z koni zarżał i wierzgnął. Nie wiedzieć czemu jego głos sprawił, że podjąłem decyzję. Na palcach ruszyłem wzdłuż zagród do bocznego muru, a potem pod łukiem furty do sadu. Szedłem między nagimi, rozcapierzonymi jabłoniami, aż znalazłem się na otwartej przestrzeni, dotkliwie świadom bryły domu po prawej, z wyimaginowanymi twarzami w każdym oknie: Edith, Betty, matka i ojciec na pewno mi się przyglądali, jak biegam po ogrodach. Oczywiście wcale nie biegałem, ale tak by powiedzieli; tego słowa użyłaby Edith, łajając mnie, i ojciec, karząc mnie razami laski.
Jeśli jednak spodziewałem się przywołania z domu, nic takiego się nie stało. Dotarłem do muru i ruszyłem spiesznie wzdłuż niego do furty. Wciąż dygotałem, ale z rosnącym podnieceniem zacząłem się zastanawiać, czy Tom przyniesie jedzenie na ucztę o północy: szynkę, ciasto i suchary. Och, z przyjemnością napiłbym się też gorącego grogu…
Zaszczekał pies. Kudłacz, wilczarz irlandzki ojca, ze swojego kojca obok stajni. Ujadanie sprawiło, że stanąłem jak wryty i przycupnąłem pod nagimi, zwisającymi nisko gałęziami wierzby, aż umilkło równie nagle, jak się zaczęło. Później oczywiście dowiedziałem się, czemu Kudłacz ucichł tak raptownie. Wtedy jednak nie zastanawiałem się nad tym, bo nie miałem powodu podejrzewać, że to napastnik poderżnął psu gardło. Teraz sądzimy, że było ich w sumie pięciu, zakradli się do nas z nożami i pałaszami. Pięciu mężczyzn otaczało rezydencję, a ja biegałem po ogrodzie, nic o tym nie wiedząc.
Ale skąd miałem wiedzieć? Byłem lekkomyślnym chłopcem, który myślał tylko o swojej przygodzie, nie wspominając o szynce i cieście. Szedłem dalej wzdłuż muru, aż dotarłem do furty.
Była otwarta. (…)
W głowie kłębiły mi się setki histerycznych myśli.
A potem wszystko zaczęło się dziać zbyt szybko, żebym zapamiętał choćby kolejność zdarzeń, chociaż pierwszy był chyba odgłos tłuczonego szkła i krzyk dobiegający z domu.
Przebiegłem przez podwórko przed stajnią i wpadłem do kuchni, ledwie tylko zwalniając na widok wyłamanych drzwi zwisających na zawiasach. Usłyszałem dochodzące z korytarza krzyki, zobaczyłem krew na kuchennej podłodze. Za drzwiami prowadzącymi na schody natknąłem się na następne ciało. Był to jeden z żołnierzy. Leżał na podłodze korytarza, ściskając brzuch. Szaleńczo trzepotał powiekami, z ust strużką ciekła mu krew.
Przeskoczyłem go i pobiegłem w kierunku schodów. W głowie miałem tylko jedno – dostać się do rodziców. Sień była ciemna, pełna krzyków i tupotów, jak też pierwszych smużek dymu. Spróbowałem się zorientować w położeniu. Z piętra dobiegł kolejny wrzask. Spojrzałem w górę i zobaczyłem tańczące na galerii cienie, a także, przelotnie, błysk stali w rękach jednego z napastników. Potykał się z nim jeden z naszych służących, ale migotliwe światło nie pozwoliło mi zobaczyć, jak biedak skończył. Usłyszałem tylko i wyczułem stopami mokre plaśnięcie, z jakim zwłoki spadły na podłogę niedaleko mnie. Zabójca zawył tryumfalnie i hałaśliwie ruszył w kierunku sypialni.
– Matko! – wrzasnąłem i rzuciłem się do schodów. Jednocześnie zobaczyłem, że drzwi pokoju rodziców otwierają się gwałtownie i wypada z nich na spotkanie napastnika mój ojciec. Miał na sobie spodnie z szelkami założonymi na nagie ramiona, niezwiązane włosy opadały mu luźno na ramiona. W jednej ręce trzymał latarnię, w drugiej – szpadę.
– Haytham! – krzyknął, kiedy wbiegłem na górę. Napastnik znajdował się pomiędzy nami. Przystanął, obejrzał się na mnie i w świetle latarni ojca po raz pierwszy zobaczyłem go wyraźnie. Miał na sobie spodnie, czarny kirys z utwardzanej skóry i małą maskę, taką, jakie nosi się na balach. Do tego zmienił kierunek. Zamiast atakować ojca, z szerokim uśmiechem popędził z powrotem w moją stronę.
– Haytham! – krzyknął znów ojciec. Wyrwał się z ramion matki i pobiegł galerią za napastnikiem. Dystans między nimi natychmiast się zmniejszył, ale niewystarczająco. Rzuciłem się do ucieczki, ujrzałem jednak u podnóża schodów następnego mężczyznę, zastawiającego mi drogę z bronią w ręku. Był ubrany tak samo jak pierwszy, choć dostrzegłem jedną różnicę: uszy. Były szpiczaste, co wraz z maską nadawało mu wygląd odrażającego, zniekształconego pana Puncha. Zamarłem na moment, a potem zawróciłem na pięcie i zobaczyłem, że ścigający mnie człowiek starł się z ojcem. Ojciec rzucił latarnię i walczyli w półmroku. Krótkie, zacięte starcie toczyło się przy akompaniamencie stęknięć i szczęku stali. Mimo zagrożenia żałowałem, że nie mam dość światła, by patrzeć, jak ojciec walczy.
Nagle wszystko się skończyło i wyszczerzony zabójca przestał się uśmiechać, upuścił oręż, przewalił się z wrzaskiem przez balustradę i runął na dół. Szpiczastouchy intruz był w połowie schodów, ale rozmyślił się i zawrócił do sieni.
Na dole rozległ się krzyk. Przez balustradę zobaczyłem trzeciego mężczyznę, również w masce, który przywołał szpiczastouchego machaniem ręki, a potem obaj zniknęli pod galerią. Podniosłem wzrok i w słabym świetle zobaczyłem minę ojca.
– Bawialnia – powiedział.
W następnej chwili, zanim matka czy ja zdołaliśmy go powstrzymać, przesadził balustradę. Matka wrzasnęła „Edwardzie!”, a rozpacz w jej głosie była echem moich własnych myśli. Nie! Mojej jednej, jedynej myśli: „Opuścił nas”.
Dlaczego nas opuścił?
Matka, w rozchełstanej koszuli nocnej, pobiegła galerią w moją stronę, ku schodom. Twarz miała wykrzywioną w grymasie przerażenia. Za nią pojawił się jeszcze jeden napastnik, wychynął ze schodów na drugim końcu galerii i dogonił matkę w tym samym momencie, kiedy ona dobiegła do mnie. Jedną ręką chwycił ją z tyłu, a drugą, dzierżącą oręż, wysunął do przodu, zamierzając przeciągnąć klingą po odsłoniętym gardle matki.
Nie zastanawiałem się. To przyszło dopiero dużo, dużo później. Jednym ruchem przyskoczyłem, porwałem ze schodów broń zabitego, uniosłem ją nad głowę i oburącz wbiłem napastnikowi w twarz, zanim zdążył poderżnąć matce gardło.
Dobrze wymierzyłem. Sztych trafił w otwór maski i w kryjące się pod nią oko. Wrzask mężczyzny rozerwał materię nocy; raniony odskoczył od matki z klingą tkwiącą w oczodole. Uderzył o balustradę, broń upadła na ziemię, a on zachwiał się, osunął na kolana i runął do przodu, martwy, nim czołem dotknął podłogi.
Matka padła mi w objęcia i wtuliła twarz w moje ramię, a ja, podjąwszy znów oręż, wziąłem ją za rękę, chcąc sprowadzić na dół. Tyle razy ojciec mi powtarzał, wychodząc rano do swoich dziennych zajęć: „Dziś ty tu rządzisz, Haythamie, ty masz się opiekować matką w moim imieniu”. Teraz naprawdę tak było.
Zeszliśmy na dół. W domu zapanowała dziwna cisza. Sień była teraz pusta i ciągle ciemna, choć rozświetlało ją złowrogie, pomarańczowe migotanie. W powietrzu gęstniał dym, ale dojrzałem przez niego ciała: zabójcę, służącego, który zginął wcześniej… i Edith, leżącą w kałuży krwi z poderżniętym gardłem.
Matka też ją zobaczyła, jęknęła i próbowała pociągnąć mnie w kierunku drzwi wejściowych, ale drzwi bawialni były na wpół otwarte, a zza nich dobiegał szczęk broni. Walczyło trzech mężczyzn, a jednym z nich był ojciec.
– On mnie potrzebuje – powiedziałem, próbując wyswobodzić się z ramion matki, która zrozumiała, co chcę zrobić, i pociągnęła mnie mocniej, aż wyszarpnąłem dłoń z jej uścisku z taką siłą, że upadła.
Przez krótką chwilę byłem rozdarty, pragnąłem pomóc jej wstać i przeprosić; widok matki leżącej na podłodze – i to przeze mnie – był okropny. Zaraz potem usłyszałem jednak rozpaczliwy krzyk dobiegający z bawialni i to wystarczyło, bym bez namysłu rzucił się do drzwi.
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, była otwarta skrytka w regale z książkami. Wewnątrz leżało puzdro z moim mieczem. Poza tym pokój wyglądał jak zawsze, tak jak zostawiliśmy go po ostatniej lekcji szermierki – odsunięty stół bilardowy, miejsce na środku, gdzie wcześniej tego samego dnia ojciec uczył mnie i napominał.
A gdzie teraz klęczał, umierający.
Nad nim stał mężczyzna z pałaszem wbitym w jego pierś aż po samą gardę. Ostrze wychodziło ojcu z pleców, krew kapała z niego na drewnianą podłogę. Nieopodal stał szpiczastouchy z okropną raną na twarzy. Potrzeba ich było dwóch, by pokonać ojca, a i tak przyszło im za to zapłacić.
Rzuciłem się na mordercę, który, zaskoczony, nie zdążył wyrwać ostrza z piersi ojca. Odskoczył tylko, uchodząc spod mojego ciosu; zarazem puścił broń, a ojciec osunął się na podłogę.
Jak głupiec rzuciłem się na zabójcę, zapomniałem o flankach i natychmiast kątem oka dostrzegłem nagły ruch – to szpiczastouchy skoczył do przodu. Nie wiem, czy zrobił to specjalnie, czy po prostu chybił, ale zamiast uderzyć klingą, rąbnął mnie koszem pałasza, tak że pociemniało mi w oczach; moja głowa zetknęła się z czymś, co dopiero po chwili rozpoznałem jako nogę stołu bilardowego, i znalazłem się na podłodze, ogłuszony, rozciągnięty naprzeciw ojca, który leżał na boku z rękojeścią wciąż wystającą z piersi. W jego oczach było jeszcze życie, ledwie iskierka – zamrugał oczami, jakby skupiał na mnie spojrzenie. Przez krótką chwilę leżeliśmy naprzeciw siebie, dwaj powaleni mężczyźni. Poruszył ustami. Przez ciemną chmurę bólu i rozpaczy zobaczyłem, że wyciąga do mnie rękę.
– Ojcze… – powiedziałem. W następnej chwili zabójca podszedł do niego, pochylił się i wyrwał ostrze z jego piersi. Ojciec zadygotał, jego ciało wygięło się w ostatnim spazmie bólu, wyszczerzył zakrwawione zęby i umarł.