Anioły cienia - Kai Meyer

Autor: Tomasz 'Sting' Chmielik

Anioły cienia - Kai Meyer
Od rozpoczęcia cyklu Siedmiu Pieczęci Kai Meyer przebył długą drogę. Poczynając od ożywionych kamiennych posągów, przez mordercze czarne bociany, przeraźliwe gargulce, na kolczastym monstrum kończąc, autor ten posuwa się sukcesywnie do przodu i brnie, niestety, w coraz głupsze i słabsze fabuły. Oczywiście ma on swoje wzloty i upadki (trzecia część cyklu, Tajemnicze katakumby, była najgorszą; czwarta zaś, Kolczaste monstrum, najlepszą) jednak jego książki trzymają pewien stały, bardzo niski poziom literacki. Sięgając zatem po kolejny, piąty tom jego historii o rudowłosej Kirze i jej przyjaciołach, nie miałem zbytnich złudzeń, co do znaczącego wzrostu prezentowanej przezeń formy.

Anioły cienia, bo o nich tutaj mowa, to druga historia, która wykorzystuje postać ojca Kiry, profesora Rabensona (pierwsza z nich to Tajemnicze katakumby) i przenosi nas z małego, prowincjonalnego miasteczka Giebelstein w podróż po świecie. Historia rozpoczyna się w Izraelu, w ruinach starej twierdzy Lachis. Nasi starzy znajomi szybko odnajdują tam artefakt – Głowę z Lachis, którą postanawiają wywieźć z tego kraju (oczywiście w pełni nielegalnie i nie wiadomo po co). W drodze powrotnej do Niemiec ich samolot staje się miejscem pojedynku pomiędzy dziwnymi, ubranymi na czarno aniołami i zmuszeni są oni lądować na terytorium małej, opuszczonej greckiej wyspy z powodu awarii. Tam zaś dochodzi do ostatecznego starcia pomiędzy upadłymi aniołami Satanaela, a innym upadłym aniołem, który odwrócił się od swojego demonicznego władcy. Głowa z Lachis ma odegrać w owym pojedynku główną rolę, a Kira, Lisa, Nils i Chryzek będą musieli opowiedzieć się po jednej ze stron konfliktu.

Tym razem Kai Meyer sięga do wierzeń chrześcijańskich i historii o upadku Szatana. Muszę przyznać, że wykorzystuje on ów opowieść w sposób dość kreatywny i stara się osadzić swoją fabułę na znacznie mocniejszych podstawach niż ma to miejsce w poprzednich częściach cyklu. Nie unika jednak kilku nielogicznych punktów. Po pierwsze i najważniejsze, na początku powieści jeden z upadłych aniołów zmusza samolot do lądowania zatrzymując ręką jedno ze śmigieł. Wyczyn godny uwagi. Później jednak z zupełnie niewiadomych powodów dowiadujemy się, że przekazanie aniołowi czegokolwiek musi odbyć się w cieniu kościoła, bowiem w innym miejscu jest on całkowicie… niematerialny. Jest to niestety typowa dla Kaia Meyera całkowita niekonsekwencja opowiadanych przezeń historii. Na jego obronę można chyba tylko dodać, że ów kościół jest na skraju urwiska, w jego cieniu wystaje z morza jedynie cienki kawałek skały, a żeby nań się dostać nasi bohaterowie muszą przedzierać się przez zdradliwą drewnianą kładkę. Nie muszę chyba dodawać, że cała ta sceneria ma być miejscem mrożącego krew w żyłach finału. Szkoda tylko, że Meyer nie pomyślał o tym od samego początku pracy nad książką.

Kolejna typowa dla tego autora wpadka to w pełni grafomańskie przypuszczenia robione przez postaci. U Meyera ktoś nie może po prostu skręcić w lewo – zawsze skręca w lewo "prawdopodobnie z jakiegoś powodu", "prawdopodobnie po coś", "prawdopodobnie ma w tym jakiś złowieszczy cel", itd. Dodatkowo, autor świadomy chyba swoich braków w kunszcie literackim, w trakcie każdego suchego jak wióry dialogu opowiada nam słowami narratora jak przerażony, zazdrosny, wesoły (niepotrzebne skreślić) jest jego bohater. Niechętnie muszę przyznać, że jest to prawdziwym błogosławieństwem dla czytelnika, bowiem z przebiegu samych dialogów nie bylibyśmy w stanie stwierdzić stanu emocjonalnego poszczególnych postaci. Autor po raz kolejny próbuje również ratować suspens kreowanej przez siebie historii poprzez uczucie izolacji połączone z niezwykłą dynamiką (w założeniu, bo już niestety nie w realizacji) rozgrywających się wydarzeń. Jak zwykle czyni to jednak bardzo nieudolnie.

Podsumowując, Meyer tym razem postarał się chociaż o ciekawe tło dla opowiadanej przez siebie historii i za to należy mu się zdecydowany plus. Jednak samo wykonanie - wewnętrznie sprzeczne założenia fabularne, nieciekawe dialogi, bezbarwne postaci i totalna nuda – spowodowało, że wypadł on jak zawsze: słabo, nieciekawie i grafomańsko. Upadłe anioły to kolejna historia, której wolałbym nigdy nie przeczytać.