Anielski śpiew

Czas Apokalipsy?

Autor: Maja 'Vanth' Białkowska

Anielski śpiew
Pisać każdy może, czasem lepiej, a czasem gorzej. Lecz niekiedy autor powinien się poważnie zastanowić, czy jego twórczość nadaje się do publikacji. Taka refleksja naszła mnie po lekturze Anielskiego śpiewu – debiutanckiej powieści Adriana Turzańskiego, która ma otwierać trylogię Anielskiej Apokalipsy.

Bóg odszedł, porzucił świat, który stworzył. Anioły pozostały z desperackim pytaniem – cóż czynić dalej? Demony pod nieobecność Pana eksplorują najmroczniejsze strony swych osobowości, a ludzie, choć nie wiedzą o zmianie, czują wewnętrzny niepokój i pustkę. Znacie to? To posłuchajcie w nowej odsłonie.

Niebo stało się areną rozgrywek pomiędzy żądnymi władzy archaniołami, z których niemalże każdy pragnie przejąć jak największą część spadku po Nieobecnym. A uciekają się przy tym do metod bynajmniej nie anielskich, lecz iście piekielnych – mordercze plany, złowrogie knowania, walka przypominająca zmagania bynajmniej nie tytaniczne, ale w stylu psiego szarpania o kość. Istnieją dwie frakcje: "reformaci" pod wodzą archanioła Gabriela, pragnącego jak najszybciej przywrócić ład i porządek, czyli wywołać Apokalipsę, która oczyści dzieło Boże, oraz "tradycjonaliści", których przywódcą jest Michał, pragnący za wszelką cenę postępować szlachetnie i ratować resztki spuścizny po Panu, tak drapieżnie dezintegrowanej przez Gabriela i spółkę.

Jest to dopiero początek wielce skomplikowanej, wielowątkowej opowieści. Czegóż w niej autor nie zawarł. Jest tam i wątek demona – łowcy nagród, i przypowieść o cherubie, któremu zlecone zostało zadanie zwiastowania końca świata, i polityczne knowania oraz spiski, i historia młodego proroka, którego obie strony poszukują bynajmniej nie w pokojowych zamiarach, i poddawana kolejnym próbom dziewczyna mająca w żyłach krew Dawida i Adama, której pisane jest zostać Barankiem Ofiarnym, i czterech Jeźdźców Apokalipsy, i Wybrańcy mający całe Boże Dzieło uratować – to tylko początek listy. Turzański eksploatuje wszystkie kanoniczne i mniej kanoniczne motywy typowe dla fantasy anielsko-demonicznego, czerpiąc garściami z dorobku innych autorów, tudzież popkultury. I niebezpiecznie zbliża się do granicy plagiatu, kiedy postaci i sytuacje są aż nazbyt znajome, jak chociażby sposób kreacji bohaterów – ze szczegółową, wręcz RPG-ową manierą wstępnego opisywania każdego z protagonistów i person drugoplanowych, które zaistnieją na kartach książki. Pisarz chętnie ujmuje w owych portretach kolor włosów, oczu, znaki szczególne, sylwetkę, sposób mówienia i inne elementy typowe dla karty postaci. Wszak to wyznacznik anielskiego cyklu Kossakowskiej.

Recenzując Szczęśliwą godzinę w Piekle Tada Williamsa, wspomniałam o swych podejrzeniach, iż autor musiał znać serial Supernatural, natomiast w przypadku Anielskiego śpiewu jestem tego całkowicie pewna. Bardzo wiele sytuacji bowiem to kalka serialowych wydarzeń, minimalnie jedynie gwoli niepoznaki zmienionych, lecz niewystarczająco, by co bardziej bystry czytelnik od razu się nie zorientował, w czym rzecz. Również część postaci autor zaczerpnął z przygód braci Winchesterów – sztandarowym przykładem jest cherubin Severon, mający zwiastować nadejście Apokalipsy: wypisz wymaluj Castiel, wraz ze słynnym prochowcem. Również Walerian, młodociany prorok, aż nazbyt przypomina serialowego Kevina. Na pewno miłośnicy Supernatural ten fakt docenią, ale sama, choć nie przeczę, iż ów cykl lubię, spodziewałam się po autorze więcej inwencji twórczej, niźli odtwórczej, gdyż książkę można określić mianem fanfika, i to niezbyt dopracowanego.

Próby wprowadzania humoru również nie za bardzo Turzańskiemu wychodzą. Komizm bywa zbyt prymitywny i łopatologiczny, bazuje na mocno ludycznych motywach, które kompletnie nie pasują do opisywanych na kartach powieści sytuacji. W tym przypadku ewidentnym guru pisarza jest Jakub Ćwiek i jego cykl o Kłamcy. Zachodzi tylko jedna różnica: to, co kreatorowi postaci Lokiego wychodzi naturalnie, lekko i rzeczywiście zabawnie oraz z dyskretnym erudycyjnym podtekstem, u autora Anielskiego śpiewu wydaje się efektem ciężkiej męki pisarskiej, gdy twórca chce być dowcipny, a w żaden sposób mu to nie wychodzi. Pisarz sięga zatem po dość prymitywne metody, by zamierzony efekt osiągnąć – na przykład na siłę wciska w dość dramatyczny opis archanioła stwierdzenia typu "potrząsnął makówką i spojrzał patrzałkami".

Nie tylko wymuszony humor jest poważną słabością książki. Prym wiodą rozliczne błędy – logiczne, stylistyczne, frazeologiczne, dziwaczne szyki zdań, przestawione wyrazy (sama mam ku temu skłonności, jednak nie w tak gargantuicznym stopniu), słowa użyte bez znajomości ich znaczenia i w kontekście wołającym o pomstę do nieba. Największy dyskomfort wywołały u mnie ustępy o nienagannych manierach, które autor dodawał pomieszczeniu; wiszący kandelabr; "rubaszny porządek" panujący w dominium Samaela (autor określił w ten sposób stosy trupów); oraz "lico, które ją porwało" w odniesieniu do archanioła będącego porywaczem Mary, czyli Baranka. Ewidentnie książce zabrakło porządnej korekty. A rozliczne błędy i wypaczenia, od których tu się roi, wychwyciłby nie tylko wyspecjalizowany w poprawkach redaktor, ale i zwykły czytelnik.

Do tej pory krytykowałam Anielski śpiew intensywnie, pora więc, aby spróbować jakoweś pozytywne elementy w tej książce odnaleźć. O dziwo – nie jest to niemożliwe, już sam pomysł fabuły do złych się nie zalicza. Owszem: można autorowi zarzucić, iż mnoży wątki ponad miarę i eksploatuje kanoniczne lub popkulturowe motywy w sposób zaborczo- drapieżny. Gdy jednak odrze się tę książkę z pokładów zupełnie niepotrzebnych naleciałości, ukróci nieco nadmiernie rozbudowane fragmenty, które nic nie wnoszą do fabuły, i przytnie umiłowanie autora do epatowania niepotrzebnym okrucieństwem (jakże wymyślnie się ci archaniołowie zabijają, tudzież hekatomby składają na własną cześć i chwałę – hektolitry krwi, coraz to bardziej wyrafinowane metody, aż do przesytu i obrzydzenia czytelnika), można wykroić z tej książki całkiem zgrabne czytadło, wedle znanego powiedzenia "znaj proporcją, mocium panie".

Zdecydowanie najlepiej idzie Turzańskiemu kreowanie postaci. Pozornie archanioły są mocno schematyczne i ich zachowanie odpowiada zazwyczaj wyglądowi. Michał jest skrojony na miarę ostatniego sprawiedliwego, szeryfa w miasteczku bezprawia, bojownika o wolność, równość i sprawiedliwość stojącego na szańcu, który zalewają wrogowie – przy tym nieziemsko przystojny, czarnowłosy, zielonooki, pełen boskiego blasku. Gabriel zaś to śliczny blondyn w typie Brada Pitta, pełny złowieszczego, czy oślizgłego wręcz uroku w typie wyrafinowanego mafiosa, któremu żadna kobieta się nie oprze. Jednocześnie "krętacz", jak go zwą w Raju, to żądny władzy psychopata, który swe cele realizuje bezwzględnie i po trupach.  Lecz w miarę rozwoju akcji okazuje się, iż potrafią zaintrygować.

Owszem, reszta anielskiej wierchuszki ujęta jest wedle czarno-białego schematu; przerysowani są zwłaszcza ci, którym przyjdzie grać role pozornie zdecydowanie negatywne – Anioł Śmierci Samael (tak mroczny, że aż komiczny), Kat Boży Abaddon oraz pojawiający się w ramach aluzji do aktualnej polityki demon Belzebub. Od konwencji odstają jednak bohaterowie drugoplanowi – Severon ze swymi rozterkami moralnymi i charakterologicznym dualizmem, demoniczny łowca Belian, wykreowany nieco w stylu brutalnego detektywa, który jednak posiada resztki sumienia (i czyta komiksy: przede wszystkim Constantine’a), święty Franciszek – cichy, pokorny, ale też umiejący się zdobyć na krańcowe poświęcenie.

Jak zatem podsumować książkę, która budzi we mnie sprzeczne uczucia? Można to uczynić na dwa sposoby:

Anielski Śpiew to poruszająca opowieść o sprawach egzystencjalnych, która ukazuje odwieczną walkę Dobra ze Złem w sposób przejmujący, momentami nazbyt brutalny, acz – szczery. Występuje tutaj plejada ciekawie nakreślonych postaci, w których portretach co prawda możemy dostrzec rozliczne aluzje i odwołania do bohaterów już nam znajomych, lecz dodaje to smaczku lekturze, pozwalając bawić się w rozszyfrowywanie, kto jest kim. A mnogość wątków i ich wielotorowość, czerpanie przez autora garściami z Biblii, apokryfów, pism gnostyków, legend i podań dodatkowo wzbogaca tekst.

Równie dobra będzie konkluzja, iż książka stanowi przykład grafomanii nadmiernie stosowanej, tak jakby autor nie potrafił opanować reguł polskiej gramatyki i gubił się w meandrach stylistycznej poprawności, maskując błędy nadmiernie rozbuchanymi opisami i pseudohumorem. To proza momentami bezsensownie okrutna, zdecydowanie przeładowana mnogością wątków, tak, jakby Turzyński przedkładał ilość nad jakość. Narracja biegnąca szaleńczo do przodu, przeskakiwanie z miejsca na miejsce, od jednego bohatera ku kolejnemu, nie tylko nie poprawia sytuacji, ale powoduje, że czytelnik czuje się w tym chaosie mocno zagubiony. Do tego nadużywane rozwiązania na zasadzie deus ex machina powodują, iż przestajemy się przejmować losem bohaterów, przekonani, iż autor i tak wydobędzie ich z najbardziej nieprawdopodobnych tarapatów.

I które résumé jest właściwe? Jestem przekonana, iż wielu czytelników przyjmie tę powieść entuzjastycznie (de gustibus…), odczytując ją wedle pierwszego z przedstawionych sposobów. Lecz sama skłaniam się ku drugiemu i twierdzę, że Turzański tytułem książki wyprorokował sobie jej ocenę.