The Last Guardian

Chodź, potworze, ja cię uczyć każę

Autor: Tomasz 'kaduceusz' Pudło

The Last Guardian
The Last Guardian, kolejną grę twórców legendarnych Shadow of the Collossus i Ico, zapowiedziano po raz pierwszy na E3 w 2009 roku jako tytuł na wyłączność dla PlayStation 3. Od tego czasu minęło zatrważające siedem lat, gra pojawiała się i znikała w zapowiedziach, by ostatecznie ukazać się na PS4 i PS4 Pro. Czy powstająca tak długo produkcja może ostatecznie okazać się arcydziełem, którego spodziewali się fani?

Malec i potwór

The Last Guardian opowiada historię chłopca i jego bestii. Mogą polegać tylko na sobie nawzajem, by wydostać się z tajemniczego zamczyska, w którym zastajemy ich w otwierającej grę scenie. Po drodze będą musieli pokonać prawdziwy labirynt pomieszczeń oraz całą armię zaklętych pancerzy próbujących im przeszkodzić.

W trakcie podróży między dwójką bohaterów będzie powstawać więź. Trico – stwór mający cechy kota, psa i ptaka – z początku jest nieufny i krnąbrny. Targają nim też niezrozumiałe dla chłopca emocje – strach, gniew a czasem po prostu szaleństwo. Jednak im więcej czasu z nim spędzimy, tym więcej będziemy oglądać scen rozkosznej radości, zrozumienia. Nie raz i nie dwa będziemy wręcz dumni z tego, w jaką stronę wyewoluował nasz towarzysz. Ta więź to najlepsza strona gry. Zanim jednak na dobre się rozwinie, zanim historia zacznie się na dobre otwierać, czeka nas kilka odkryć, które grze Fumiko Uedy nie przynoszą chluby.

Diamenty wymagają szlifu

Pierwsze, co wita nas w grze, to dziwaczne sterowanie. Na przekór dziesiątkom wydanych na PlayStation gier, w których przycisk X służy skokowi, w The Last Guardian odpowiada on za... opuszczenie się w dół (skok jest przypisany do trójkąta). Nie ma żadnej możliwości zmiany sterowania i w efekcie dziesiątki razy (to nie przesada) ginąłem, spadając w przepaść po nawykowym naciśnięciu X. Nie rozumiem, czemu miał służyć taki układ przycisków, ale na pewno przekłada się na narastającą irytację. Sterowanie wymaga też wysokiej precyzji, więc zdarzają się momenty, gdzie pojedynczą sekcję powtarzamy kilka razy, gdyż chłopiec uparcie nie chce doskoczyć do skalnej półki. Zazwyczaj nie jest to wielkim utrapieniem, ale raz na jakiś czas ustawienie checkpointów daje nam w kość, każąc powtarzać dłuższe fragmenty wspinaczki.

Drugą rzeczą, która uniemożliwia wczucie się w opowieść, jest praca kamery. Czasem jej ustawienie jest bardzo dobre, ale równie często każe nam oglądać czarne ściany lub pierze Trico, uniemożliwiając zorientowanie się w przestrzeni. W tytule, w którym wspinaczka po ścianach i karkołomne skoki między konstrukcjami są podstawą, kamera musi działać perfekcyjnie. Widzieliśmy już, że może ona tworzyć wspaniałe wrażenia przestrzeni i filmowości akcji (w serii Uncharted lub nowych Tomb Raiderach). Tutaj, niestety, musimy się z nią użerać.

W trakcie gry rozwiązana zostaje też zagadka siedmioletniego cyklu powstawania The Last Guardian. Przy zastosowanych rozwiązaniach graficznych ta gra zapewne po prostu nie była w stanie działać na PS3, gdyż nawet na o wiele potężniejszym standardowym PS4 animacja potrafi w brzydki sposób chrupnąć, a liczba klatek – widocznie spaść poniżej 20 na sekundę. Zdarza się to okazjonalnie, ale spadki są widoczne gołym okiem i psują całościowe wrażenie. Czy ogólnie grafika rekompensuje taki stan rzeczy? To zależy.

Cukierek w brzydkim papierku

The Last Guardian na PS4 działa w natywnym 1080p. Centrum opowieści jest Trico i trzeba przyznać, że zarówno jego animacja, jak i wygląd robią wielkie wrażenie. Upierzenie bestii porusza się na wietrze i załamuje światło, jej oczy i rogi świecą w ciemnościach, a skoki po kamiennych słupach zapierają dech w piersiach. Chłopiec będzie się wielokrotnie wspinać po ciele bestii (co działa podobnie jak w Shadow of the Colossus) i to też wygląda udanie.

Prócz naszego podopiecznego w grze bronią się też wspaniałe liście, trawy i woda. I na tym lista się kończy. Już chłopiec, którym bezpośrednio kierujemy, nie zachwyca ani pod względem designu, wyglądu ani animacji. Niekiedy porusza się komicznie (na przykład pędząc w dół schodów), jego twarz nie wyraża większych emocji, a tekstury nałożone na ubiór mają niską rozdzielczość.

Podobnie jest z otoczeniem, w jakim poruszają się bohaterowie. Zamczysko przez pierwsze godziny gry wygląda monotonnie i nieciekawie. Wszechobecne szarobure ściany pokryte są rozmazanymi teksturami, których nie chcemy już oglądać w epoce PS4. Jeszcze z czasów PS3 pamiętamy gry, w których pieczołowicie przygotowane lokacje tworzyły niesamowity klimat (Enslaved: Oddysey to the West czy Prince of Persia z 2008 roku). Tutaj tak nie jest i dlatego przeciętna wydajność gry tym bardziej boli.

Skarb na końcu wyprawy

Skoro warstwa techniczna budzi mieszane uczucia, to grze pozostaje obronić się gameplayem i historią. Okazuje się jednak, że i tu bywa różnie. Całość rozgrywki trwa nieco poniżej piętnastu godzin. Pierwsze kilka z nich wypada z wielu względów najsłabiej. Najmniej jest tu skryptowanych momentów, zamczysko nie robi najlepszego wrażenia, a Trico nie chce się nas słuchać (z początku nawet nie możemy mu wydawać poleceń). Do tego dochodzą ożywione tajemniczą mocą zbroje, które próbują pochwycić chłopca i uprzykrzają nam życie. Niekiedy nie dostrzeżemy jakiegoś przejścia i zatniemy się w danej lokacji na bezproduktywne 20 minut. Innym razem spędzimy kwadrans, próbując przerzucić z miejsca na miejsce beczkę z pożywieniem, które zachęci Trico do dalszej drogi.

Krnąbrność bestii będzie też problemem w późniejszych fazach rozgrywki, ale wiedząc o tym, że reżyser chciał uzyskać efekt półdzikiej istoty chodzącej własnymi ścieżkami, nastawiłem się na to, że Trico będzie ode mnie wymagał dużej dozy cierpliwości. W miarę postępu fabuły stworzenie staje się coraz bardziej pomocą niż kulą u nogi, a bliżej końca gry będziemy nie raz naprawdę dumni z tego, jak sobie radzi. Niemniej jednak w grze do samego końca zdarzają się okropne fragmenty, kiedy wiemy, co powinniśmy robić dalej, ale nasz towarzysz uparcie nie chce słuchać poleceń.

Wszystko to zostaje nam jednak stopniowo wynagrodzone. Opowieść narratora, którym jest chłopiec lata poźniej wspominający swą przygodę, zaczyna powoli nabierać rumieńców. Zobaczymy się dość dużo skryptowanych scen, które wypadają bardzo widowiskowo. Starożytne ruiny sypią się pod naszą bestią, a Trico i chłopiec przeżywają dzięki łutowi szczęścia. Pojawiają się pierwsze elementy opowieści i scenki przerywnikowe. Wszystko składa się w większą całość.

Im dalej w grę, tym lepsze The Last Guardian robi wrażenie. Wspinamy się na wielkie konstrukcje, obserwujemy piękny zachód słońca. Ostatnie godziny to już prawdziwa bomba – tak powinna wyglądać cała gra! Zamknięcie historii jest widowiskowe i odkrywa tyle, by dać nam poczucie, że ukończyliśmy przygodę, lecz jednocześnie pozostawia wiele pytań, pozwalając graczowi snuć własne rozważania, co doskonale pasuje do tej tajemniczej gry.

Nie jest to gra, w której można liczyć na łatwe trofea. Pierwszy pucharek otrzymałem jakąś godzinę przed ukończeniem gry. Wiele z trofeów oznacza konieczność skompletowania wszystkich elementów (na przykład znalezienie wszystkich beczek). Jest trofeum za speedrun (poniżej 5 godzin) i za przejście gry bez zgonu. 

To nie jest system seller

Ostatecznie o The Last Guardian nie można ani powiedzieć, że jest to gra nieudana, ani że pokonuje zawieszoną przed nią wysoko poprzeczkę. Na pewno nie jest to tytuł, który każdy posiadacz PlayStation 4 powinien ograć. Ci, którzy się na to zdecydują, dostaną jednak wyjątkową opowieść i wrażenia, których trudno szukać w innych tytułach na tej platformie. A Trico na pewno dołączy do panteonu najbardziej charakterystycznych kompanów w świecie gier wideo.

Plusy:

Minusy: