XIII: Koniec końców koniec

Autor: Maciej 'Repek' Reputakowski

XIII: Koniec końców koniec
Odszedł Kaznodzieja, umarł Sandman, przyszła kolej na XIII. Kolejna seria, która przez wiele lat towarzyszyła polskim czytelnikom, została zakończona. Stało się tak za sprawą dwóch wydawnictw: niedziałającego już na rynku komiksowym Siedmiorogu oraz Egmontu, który przejął osierocony tytuł, wychodząc naprzeciw życzeniom fanów.

Pierwszy album ukazał się już w roku 1991 nakładem wydawnictwa Korona, które niestety nie zdołało utrzymać serii w trudnych realiach gospodarki rynkowej. Nie wolno przy tym zapomnieć, że już wtedy Dzień Czarnego Słońca prezentował niezły poziom edytorski (nawet Siedmioróg dopiero po pewnym czasie przestał "kaleczyć" liternictwo), a twarda lakierowana okładka była jedną z pierwszych takich opraw na naszym rynku. I dzięki temu można ten komiks postawić obok publikacji pochodzących już z XXI wieku. Wtedy też zasiane zostało ziarno sympatii dla tajemniczego mężczyzny z wytatuowaną na obojczyku trzynastką...


Romans realizmu z fantastyką

Sukces XIII – i to nie tylko w Polsce – to wypadkowa kilku składników. Przede wszystkim Van Hamme trafił w gusta miłośników prozy Roberta Ludluma, Johna Forsythe'a czy Toma Clancy'ego, umiejętnie łącząc popularne motywy znane z ich powieści. Skorzystał również z tradycji political fiction, nie wahając się przed włączeniem do fabuły swoich opowieści licznych delikatnie zakamuflowanych wątków historycznych (zabójstwo Kennedy'ego, sprawa Rosenbergów). Nie wiadomo przy tym, kiedy dokładnie rozgrywają się fikcyjne wydarzenia, a akcja toczy się niemal wyłącznie w Stanach Zjednoczonych (z gościnnymi występami za ich południową granicą). Możemy jedynie przypuszczać, że mamy do czynienia z realiami późnych lat osiemdziesiątych i sytuacją geopolityczną pod koniec Zimnej Wojny.

Świat XIII zakorzenił się w wyobraźni czytelników za sprawą realistycznej kreski Williama Vance'a. Rysownik dołożył wszelkich starań, by wiernie oddać wygląd broni, sprzętu, miejskiej scenerii i dzikich krajobrazów. Zwłaszcza na początku cyklu ta fotograficzna maniera wywierała mocne wrażenie, ułatwiając zanurzenie się w opowieści i płynne przeskakiwanie z kadru na kadr. Trochę jak w filmie? Porównanie wydaje się wyjątkowo adekwatne, gdyż komiks Van Hamme'a i Vance'a to wręcz gotowy storyboard dla kasowego filmu sensacyjnego. Gdyby nie Tożsamość Bourne'a z Mattem Damonem w roli głównej, producenci z Hollywood mogliby równie dobrze zainteresować się europejskim komiksem.


Zmęczenie materiału

Niestety to, co na początku cieszyło oko, z czasem zaczęło nużyć. Vance od pewnego momentu popadł w schematyzm, tworząc kolejne plansze jakby "od ekierki", bez polotu. Widać to szczególnie w bardzo częstych i licznych ujęciach bohaterów – samych głów, en face lub z profilu, bez mimiki, dopełniających jedynie przestrzeń kadru poświęconego na znajdującą się w dymku kwestię. O ile w pierwszych albumach nawet prosty dialog prezentowano w atrakcyjnej formie, o tyle pod koniec cyklu na nieco "ruchu" można było liczyć wyłącznie w przerywnikach przedstawiających sceny walki.

Przyczyny tej schyłkowej tendencji należy chyba szukać u źródła, czyli u scenarzysty. Nietrudno odnieść wrażenie, iż Jean Van Hamme, podobnie jak w przypadku Thorgala, w którymś momencie znużył się serią. W efekcie cykl zaczął pożerać własny ogon. Gdy wyeksploatowano najciekawsze wątki utraconej pamięci i teorii spisku na szczytach władzy, próbowano szukać nowego tematu w postaci zaginionego skarbu, mnożąc przy okazji na potęgę bohaterów drugiego planu. To przemieszanie konwencji to największa wada historii numeru XIII. Póki bliżej było mu do Bourne'a, jego przygody wciągały. Gdy zbliżył się do Bonda, a na jego drodze zaczęły pojawiać się kolejne seksowne, zabójcze i zawsze napalone na niego kobiety, z każdym takim występem fabuła coraz bardziej traciła na atrakcyjności.


Kalkomania

Przykłady kalek fabularnych i powielanych rozwiązań akcji można by mnożyć – wnikliwym warto polecić policzenie, ile razy w dziewiętnastu albumach ktoś zasłania drugą osobę własnym ciałem. Powtarzanie czytelnikowi w każdym albumie, co się działo w poprzednich odsłonach, do złudzenia przypomina zaś błędy popełniane w serii o przygodach pewnego Wikinga z gwiazd.

Van Hamme udowodnił, niestety nie po raz pierwszy, że nie wie, kiedy wypada niepokonanym zejść ze sceny. Miał na to szansę po podsumowującym intrygę albumie trzynastym. Świetną sposobnością był również tom osiemnasty z rysunkami samego Moebiusa. Ostateczną kropkę nad i głównej serii stawia epizod Ostatnia runda, którego finałowe kadry zamykają sensacyjną epopeję długo oczekiwaną klamrą, a XIII wraca do miejsca, w którym narodziła się jego komiksowa legenda.

W takich okolicznościach należy oddać honor tym, którzy przez lata zapewniali czytelnikom rozrywkę na wysokim, europejskim poziomie. Oto krótka wyprawa w przeszłość w postaci zestawienia najważniejszych i najlepszych tomów cyklu Jeana Van Hamme i Williama Vance'a. Żaden odcinek nie zostaje szczególnie wyróżniony – po prostu bez tych właśnie opowieści nikt dziś nie zawracałby sobie XIII głowy.



Dzień Czarnego Słońca, czyli jutrzenka legendy

Ten komiks ma w sobie wszystko, czego potrzeba dobrej sensacyjnej historii i obroniłby się nawet jako pojedynczy album. Tak zresztą było przez wiele lat od wydania go przez Koronę. Ci, którym wpadł w ręce już w roku 1991, a nie mieli dostępu do oryginałów kolejnych części (czytaj: przeważająca większość), byli zmuszeni wracać do niego raz po raz. I jedynie zastanawiać się, co stanie się dalej z pozbawionym pamięci mężczyzną, który stał się najbardziej poszukiwanym człowiekiem na świecie.

Właściwie wszystko w tym komiksie jest na swoim miejscu: idealnie rozłożone skoki napięcia, rozwijająca się stopniowo intryga, dynamiczne, pomysłowo zrealizowane sceny walki. Do tego podbijający emocje kontrast spokojnej, amerykańskiej prowincji (wręcz odludzia) i równie cichej, lecz brutalnej polityki.

Dobrym duchem premierowego tomu jest postać Marty, lekarki, która ratuje życie XIII. W serii, w której bohaterowie tworzeni są hurtowo, a ciekawych postaci kobiecych naliczymy łącznie dwie (!), Marta wraz ze starym małżeństwem Smithów (nazwisko sugeruje, że opowieść mogłaby zacząć się wszędzie) stanowią ciekawy wyjątek. Oczywiście, w szybkostrzelnej konwencji cyklu to zacne trio z pewnością by się nie odnalazło, lecz osiemnaście stron z ich udziałem składa się na niezapomniany prolog. Tego drugiego dna, odskoczni do "normalnego" świata, w kolejnych odcinkach serialu niekiedy trochę brakowało. A może brakowało pomysłu na drugie dno?



Wszystkie łzy piekła, czyli prequel Skazanego na śmierć

Autorzy XIII wzbogacili cykl przez wykorzystanie odmiany konwencji sensacyjnej spopularyzowanej przez filmy, których akcja rozgrywa się w zakładach karnych. Schemat pobytu w więzieniu i wielkiej ucieczki to dla dobrego scenarzysty prawdziwy "samograj". Wystarczy stworzyć przekonującą atmosferę osaczenia, wznieść ograniczające działania bohatera mury i wprowadzić kilka wyrazistych postaci. Z każdego z tych zadań Van Hamme wywiązał się w stu procentach, a Vance nadał im kształt.

W efekcie otrzymaliśmy najlepszą chyba okładkę cyklu, a tuż za nią żywy, emocjonujący epizod. Van Hamme przedstawia ciekawe postaci drugoplanowe (tutaj wyróżnia się uczestniczący w ucieczce Billy), a także po raz pierwszy przybliża osobę major Jones, nietuzinkowej, najciekawszej bohaterki całej serii o przygodach XIII. W roku 1986 również Vance miał jeszcze ochotę do zabawy z rysunkiem, o czym może świadczyć klaustrofobiczna, składająca się z wielu ściśniętych kadrów plansza przedstawiająca przeprawę przez przewody kanalizacyjne.

Z perspektywy czasu trzeci tom XIII stanowi raczej przerywnik wiodącego wątku fabuły. Jednak to właśnie w takich epizodach formowała się sylwetka głównego bohatera komiksowej epopei i powstawała jego legenda.



Akta Jasona Fly i Nocą 3 sierpnia, czyli demony przeszłości

Te dwa albumy, opowiadające jedną zamknięta historię, można uznać za najbliższe wizji świata, który został zarysowany w pierwszej części XIII. Główny bohater w poszukiwaniu swojej tożsamości udaje się do niewielkiego miasteczka, gdzie rozpoczyna śledztwo na własną rękę. W trakcie dochodzenia poznaje miejscowe, prowincjonalne osobistości i odkrywa mroczne tajemnice Greenfalls.

W pierwszej części wydarzenia obracały się wokół udanego zamachu na prezydenta Stanów Zjednoczonych. W tomach szóstym i siódmym Van Hamme po raz ostatni tak jednoznacznie sięga po polityczne odniesienia. Szperając w przeszłości, XIII dociera do informacji o człowieku, który mógł być jego ojcem. Był też ukrywającym się dziennikarzem, który popadł w niełaskę po tym, jak opisywał niewygodne dla rządzących sprawy, w tym kwestię małżeństwa Rosenbergów. Zderzenie małomiasteczkowego zaduchu amerykańskiej prowincji z uśpionymi demonami czasów polowania na czarownice, nadaje kolejny rys głównemu bohaterowi. To już nie tylko bezimienna maszyna do zabijania, lecz także człowiek, którego prywatna historia łączy się z losami kraju.

Motyw poszukiwania tożsamości i odkrywania przeszłości jeszcze nieraz zagości na planszach XIII. W żadnym innym tomie nie będzie to jednak wyprawa tak ekscytująca.



Trzynasty kontra Jeden, czyli trochę Bonda, trochę telenoweli

Nie sposób tworzyć serii sensacyjnej, nie narażając się na porównania z najsłynniejszym cyklem o zmaganiach szpiegów i agentów, czyli przygodami Jamesa Bonda. Osmy tom XIII sytuuje się w kręgu konwencji wykreowanej przez filmu o brytyjskim agencie. Brak tu co prawda międzynarodowej awantury, ale schemat relacji między postaciami oraz przebiegu akcji jest bardzo podobny. Pojawia się i seksowna niebezpieczna przeciwniczka, i kobieta w opałach, i przeciwnik z górnej półki. Nie brakuje dramatycznego finału i okazji dla głównego bohatera, by wykazać się pomysłowością oraz sprawnością fizyczną.

Trzynasty kontra Jeden wyznacza również w obrębie serii ważną cezurę. Nie jest to album wybitny, jednakże przyszłość pokazała, iż żadnej z kolejnych części nie udało się już przekroczyć jego poziomu. To dobry, oparty na sprawdzonych rozwiązaniach komiks, który nie wzbija się ponad przeciętność, ale i nie razi natrętną wtórnością. Autorzy po raz ostatni równomiernie rozłożyli akcenty, dzieląc przestrzeń plansz pomiędzy sekwencje sensacyjne a sceny rozwijające wykreowane tło polityczne. Później tej równowagi brakowało, a scenariusze nudziły albo nadmiarem mało twórczej "nawalanki", albo coraz bardziej zagmatwaną, kręcącą się w kółko intrygą.



Irlandzka opowieść, czyli dotyk geniuszu

Powstanie tego albumu przeczy zasadom zdrowego rozsądku. Seria (nie)spokojnie dożywała swoich dni, jakby nie mogąc się zdecydować, czy już zejść, czy jeszcze trwać. I wtedy ktoś – a dokładnie Yves Schlirf, dyrektor wydawniczy Dargaud, którego imię należałoby wyryć na spiżowych tablicach – wpadł na pomysł, by osiemnasty tom narysował sam Jean Giraud. Z drugiej strony, czy można wyróżnić zasłużony tytuł bardziej, niż oddając go na chwilę w ręce mistrza komiksu realistycznego?

Moebius zachował ducha rysunków Vance'a, ale z kart komiksu tchnie odświeżający powiew. Najmocniej nawdychał się sam Van Hamme, który napisał świetną historię opowiadającą o tym, kim naprawdę jest i skąd pochodzi XIII. Osadził ją w realiach wstrząsanej religijnym konfliktem Irlandii Północnej i to właśnie ten realistyczny, historyczny kontekst decyduje o sile oddziaływania albumu.

W przeszłości Van Hamme nigdy nie zdecydował się na to, by zamknąć akcję w ramach autentycznych realiów politycznych, a do realnych wydarzeń nawiązywał sporadycznie. Irlandzka opowieść jest namacalnym dowodem na to, czym mogła stać się seria, gdyby scenarzyście nie zabrakło… No właśnie, czego? Odwagi? Refleksji?

XIII na początku budziła silne skojarzenia z twórczością z gatunku political fiction, w szczególności z powieściami Roberta Ludluma. Z czasem tworzenie alternatywnej wizji rzeczywistości i poszukiwania utraconej tożsamości ustąpiło popisom rodem z filmów o Agencie 007. Rzecz w tym, że opowieści o Bondzie, pomijając ich aspekt widowiskowy, niemal zawsze były odbiciem bieżących zagrożeń i międzynarodowych problemów. Szkoda, że autorzy XIII dla swojego bohatera pożyczyli od agenta Jej Królewskiej Mości tylko wygląd i (odwzajemnioną) słabość do kobiet.

Koniec? Nie z nami te numery, XIII!
Nie zabija się pochopnie kury znoszącej złote, a przynajmniej srebrne jaja. Wydawca ma zamiar nadal eksploatować złoże. Koncepcja pojedynczych, rysowanych przez różnych twórców historii może okazać się dobrym wyborem, który należało podjąć już dawno temu. To, co cieszy najbardziej, to fakt, że w role scenarzystów wcielą się koledzy po fachu Jeana Van Hamme. Może to tchnie nowego ducha w świat pełen niebezpiecznych kobiet i zagmatwanych spisków?

Na to pytanie odpowie poboczna seria XIII Mystery, której pierwszy album poświęcony Manguście właśnie ukazał się w Polsce.



O komiksach na blogu Macieja 'repka' Reputakowskiego