Wywiad z Karolem 'KRLem' Kalinowskim

Pamiętliwy i sentymentalny

Autor: Maciej 'Repek' Reputakowski

Wywiad z Karolem 'KRLem' Kalinowskim
Skąd się wziąłeś? Nie chodzi mi tu oczywiście o historyjki o pszczółkach czy wyznania typu: "od małego chciałem rysować", ale moment, w którym gdzieś narysowałeś to coś, co było początkiem poważniejszej zabawy?

Bo też i od małego rysować chciałem... i rysowałem. Wylądowałem wraz ze swoją pasją na ulicy w Suwałkach, gdzie siedziałem z akwarelkami, na których były kościółki, zameczki, jeziorka i inne słodkie miejscówki. A na paru z nich były takie zwierzaki śmieszne, powykręcane. No i znalazł się amator śmiesznych łosi i bobrów. Miał jakąś firmę, która szkoliła ludzi sprzedających ubezpieczenia (typ który robił w ch... ludzi, ucząc ich jak robić w ch... innych ludzi – do tej pory podziwiam ten interes, jak o tym wspominam). I on spytał, czy dałbym radę zrobić komiks dla jego firmy. Taki albumik - zajawka jego działalności. No i rysowałem. A facet nawet dobrze płacił. Robiłem wcześniej historie w zeszytach od matmy, a typ uświadomił mi, że mogę pójść dalej. To był koszmarny komiks, ale od niego się zaczęło takie poważniejsze podejście do rysowania - skumałem że można robić coś więcej niż tylko gołe baby w zeszytach na nudnych lekcjach. No i jeszcze była za to kasa. Licealiście nic więcej do szczęścia nie było trzeba. I się zaczęło.

Śmiesznie wyszło też z moim pseudonimem, który tak naprawdę żadnym pseudonimem nie jest. Od kiedy pamiętam podpisywałem moje rysunki skrótem od imienia Karol czyli KRL. A ludzie zaczęli to wymawiać. Gorzej, zaczęli tak na mnie wołać. No to ja zacząłem się przyzwyczajać. Dobrze się stało, że miałem przyjemność obcować z co najmniej nienormalnymi ludźmi - kumplami rodem z psychiatryka, którzy na dodatek dużo pisali. Przeważnie opowiadania s-f. Trzymając z nimi i pisząc, wyrobiłem w miarę poprawny styl (ortografii tylko nie opanowałem), a także - co ważniejsze - nauczyłem się znajdowania dziwnych historii w banalnych rzeczach. Stamtąd już niedaleka droga do pierwszych kaerelków, a te premierę miały już na studiach, kiedy wylądowałem na jednym roku z niejakim Sopo (Chichoty ostatnie).

Założyliśmy zina komiksowego KOKS. Na fajce przed weefem podszedłem do niego, bo ktoś mi bąknął, że rysuje komiksy i gadka wyglądała jakoś tak... " -Cześć. Podobno rysujesz komiksy. - Podobno ty też. - Założymy zina?" Zrobiliśmy pierwszy numer w tydzień i tydzień później trafił on w ręce Śledzia. To było na Implancie, olsztyńskim konwencie komiksu. Śledź spytał tylko, czy ja tak zawsze rysuję, czy tylko tak mi wyszło. To odpowiedziałem, że zawsze. No i kiedy odwiedziłem Empik, żeby sobie kupić Produkt, to już w nim byłem.

Tutaj rozwiewam często wytykane mi "funflowe" powiązania z Rybą. Że my tak razem, bo tacy kumple. Że NKOTB w Osiedlu Swoboda, bo kumple, że posłowie Śledzia w Lidze Obrońców Planety Ziemia, bo kumple... Że to, że tamto. No pewnie, że kumple, ale wszystko zaczęło się od prac, od komiksów. Jeżeli to są plecy i kumplowe ustawienia.... no to ja przepraszam.


Czym był dla Ciebie czas współpracy z Produktem, z którym wciąż jesteś mocno kojarzony?

Kiedy pojawił się pierwszy numer Produktu, to ja jeszcze rysowałem te gołe baby w zeszytach... A Śledź był dla mnie legendą już chociażby za komiksy z magazynów o grach komputerowych. Kiedy więc pojawiły się w nim moje prace, to przez parę nocy spać nie mogłem. Ale szybko przywykłem. Rysowanie do Produktu było szkołą komiksu: rysuj na termin (już widzę uśmieszki pod nosem, ale rysownicy akurat mieli "dedlajny"), wymyślaj śmieszne rzeczy i jeszcze żeby to ręce i nogi miało. Ryba odrzucił chyba tylko ze dwie moje plansze i to na początku. Najlepszy okres w Produkcie był wtedy, gdy naczelny powiedział, że bierze wszystko. Że czytać nawet nie musi. Na wyrost to było i może bezpodstawnie, ale od tamtej pory historyjki zaczęły mi się prawie same układać. Chyba najlepsze rzeczy wtedy powstały. Bo skumałem: "Aha... to mogę wszystko, tak?" I szło....jakoś. To było dobre: wolność słowa i pomysłów.

Druga rzecz to ludzie. Każdy z PRO CREW to oddzielna bajka... Kurt za dnia pokazujący ci rysunki muminków, a z wieczora rzucający w ciebie taboretem (tak już po wódce); Marian, który z racji zawodu (pielęgniarz) nad wszystkim i wszystkimi czuwa, ale jak już go wkurzysz...,; Simson, który jak coś powie, to siedzisz cicho przez resztę wieczoru; Filip o posturze Conana, ale muchy nie skrzywdzi; Śledziu - bajarz, a w środku Marek Lachowicz i ja z zapytaniem: dożyjemy rana czy nie?

No i zawsze się udawało, bo - jak to chłopaki kwitowali - Produkt to rodzina... Ja nie wiem, czy w innych magazynach była jeszcze jakaś taka grupa pojebańców, którzy potrafili powiedzieć: "nasz magazyn to taka rodzina". A może ja z racji wrodzonego sentymentalizmu akurat taki tekst sobie do głowy wbiłem.... Nie wiem. Dział publicystyki też był dobry. Dziwne, że nigdy trupa nie było na imprezie PRO. Szkoda, że się tak z magazynem porobiło. No i powiedzmy sobie otwarcie: gdyby nie Śledź i Produkt to nie byłoby dzisiaj KRLa. A ja jestem pamiętliwy... No i sentymentalny do tego...

Liga Obrońców Planety Ziemia została wydana przez Egmont, co z pewnością stanowi swego rodzaju wyróżnienie. Co zaważyło na decyzji o wydaniu tego, dość hermetycznego dla osób nie siedzących w komiksach, tytułu? Oni zainteresowali się Tobą, czy to Ty ich zainteresowałeś pomysłem?

A tutaj to się nie ma nad czym rozwijać nawet. Festiwal w Łodzi. Wiozę ze sobą dwadzieścia plansz Ligi, jeszcze w czerni i bieli. Kołodziejczak je sobie podwieczorek w pizzerii przy budynku, gdzie jest konwent. Dziesięc minut zastanawianiam się: "Przerwać mu jedzenie czy nie?" Wypchnęła mnie moja dziewczyna, no i przerwałem mu posiłek. Umówiłem się za pół godziny. Pokazałem plansze i opowiedziałem historię. Dwa tygodnie później miałem telefon, że wydają. Ja wtedy nawet nie kumałem, że to takie wyróżnienie. To znaczy - znałem powagę sytuacji i wiedziałem, że to się nieczęsto zdarza, ale nie wiedziałem, że to coś takiego niesamowitego. Jest rynek, są rysownicy, są wydawcy - normalna sprawa, że wydają. Z tego przecież żyją.

Z anegdot to chyba tylko taka, że Tomek, jak do niego przyszedłem, to spytał, czy w Produkcie to ja czy Śledziu rysuje, bo tam parę razy wydrukowali tekst, że Śledź robi grafikę. Powiedziałem, że ja i wszystko się jakoś tak potoczyło. Właściwie to mało atrakcyjna opowieść. Żadnych ekscesów, skandali, żadnego łażenia po dwudziestu różnych wydawcach... Przyniosłem i wydali. Nuda. Aha, nie postawiłem nawet kawy Tomkowi... Jedna wpadka.... Mogłem to lepiej zorganizować. Musiałem być chyba zestresowany.


Szczególnie w kontekście Ligi Niezwykłych Dżentelmenów nie sposób nie spytać się o Twój stosunek do Alana Moore’a. Jest w ogóle jakiś stosunek?

Alan Moore jest komiksowym geniuszem. Bez dwóch zdań. Podoba mi się u niego różnorodność tematyczna. Taki człowiek, który za co się nie chwyci, to zawsze perełka wychodzi. A Liga Niezwykłych Dżentelmenów to mistrzostwo świata. Nie chodzi mi nawet o fabułę samą, ale o pomysł na serię. Proste. Genialne. I nie ukrywam, że gdyby Ligi… nie było, to Liga Obrońców Planety Ziemia miałaby inny tytuł. Chciałem nawiązać w nim także do Ligi Sprawiedliwych. No na pewno nie inspirowała mnie Liga Polskich Rodzin. Chociaż są w niej materiały na dobrych superłotrów mutantów.

Alan Moore to ciekawa osoba sama w sobie, abstrahując nawet od komiksów, ba, abstrahując od jego szczegółowej biografii... Wystarczy spojrzeć na jego fotę... No przecież to nie może być normalny człowiek. A ja mam jakieś ciągoty (bez podtekstów) do nienormalnych osobowości. A najlepsze jego komiksy według mnie to V jak Vendetta i Top 10. Z Vendettą to chyba nie jestem za bardzo oryginalny, no ale dziwnym nie jest - to dobry komiks.

Zazwyczaj tworzysz komiksy do swoich własnych scenariuszy. Jest ktoś dla kogo chciałbyś rysować albo pisać? W ogóle wyobrażasz sobie taką sytuację?

No pewnie, że wyobrażam. Zwłaszcza, że tak w ogóle to uważam się za scenarzystę komiksowego, który na potrzeby swoich tekstów dopracowuje sobie rysunek. Zaczynam pisać dla Sopa, mam szkic scenariusza dla Kirkora (Strażnicy orlego pióra) w klimacie s-f, przygotowuję się do scenariusza dla Śledzia, bo bąknął, że z chęcią narysowałby coś pode mnie i trzeba to wykorzystać, bo ostatnio "powrócił" do rysowania komiksów. No i okazało się, że rysunek też się dopracował i mogę zacząć rysować do cudzych tekstów. Zrobiłem dwie plansze dla Daniela Gizickiego, mam w szufladzie scenariusz Jerzego Szyłaka, do którego robię szkice, no i planujemy komiks z Kamilem Śmiałkowskim. Na razie jeszcze nic z tego nie ma, ale zaczynamy rozmawiać tak sobie. Narysuję też komiks do antologii o piłce nożnej do scenara Śledzia.

Ogólnie jestem za wspólnym tworzeniem. Jest przy tym kupa zabawy, bo niby coś robisz, a tak w połowie nie wiesz, co z tego wyjdzie. A jak przysiądzie dwóch dziwaków, to mogą wyjść fajne dziwadła. Poza tym można w ten sposób zrobić dwa razy więcej rzeczy w tym samym czasie, gdyby tak spojrzeć na to już od strony czysto technicznej. No chyba, że kłótnie będą... A to wtedy też ciekawie może być nawet. Niech tylko obronię magisterkę i dyplom zrobię... Znajdę sobie niezobowiązującą robotę i będę mieć kupę czasu na robienie wspólnych komiksów. A to, że wcześniej nie robiłem z nikim wspólnego komiksu, wiązało się nie z moim podejściem do tego typu pracy. Najzwyczajniej w świecie wynikało to z mojej pozycji w środowisku komiksowym. Ja dopiero zacząłem działać i nie było wcale dziwne, że nikomu za specjalnie nie spieszyło się by współtworzyć razem ze mną komiks. Musiałem wszystko robić sam, bo tylko na siebie byłem skazany. Dzisiaj jest trochę lepiej, ale wciąż są osoby - i to wcale nie te najwyższych, polskich, komiksowych lotów - które nie dość, że nie chciałyby zrobić ze mną chociażby paska, to nie kwapią się odpowiedzieć "cześć", kiedy to nich zagadujesz. Ale mam to w głęboko w... Ja też nie wszystkich lubię. I nie z każdym chciałbym robić komiksy. Tak już bywa.

A moim marzeniem, które się nigdy nie spełni, przez co zostanie ono już zawsze marzeniem (a dobrze jest mieć takie jedno, co to się nigdy nie spełni, bo fajnie, że można je zawsze mieć), to napisać scenariusz dla Mike’a Oeminga (The Powers), Sama Kietha (The Maxx) albo Scotta Morse’a. Widziałem tylko jeden komiks tego typa, ale tak mi pozamiatał, że mam go cały czas na półce przy łóżku. Na dobranoc zawsze sobie przeglądam ten zeszyt. A potem spać nie mogę - Batman: Room full of strangers.


To pytanie zazwyczaj pada na końcu, ale skoro wywołałeś... Czy któryś z tych komiksów uważasz za najważniejszy, jaki przeczytałeś w życiu? Czy może jest coś innego, co nigdy się dla Ciebie nie zestarzeje?

Najważniejsze w życiu... Może nie tak. Najlepsze, jakie dane mi było przeczytać raczej. Batman: Room full of strangers na pewno jeszcze długo będzie leżał koło łóżka. Dalej równie często będę sięgał po The Maxx. Ale i tak najlepsze są: Nowa Wyspa Skarbów i Miasto z chmur Jerzego Wróblewskiego. Gdyby ktoś chciał zajrzeć do tych komiksów, to skumałby, skąd się wzięły KaeReLki i Liga Obrońców Planety Ziemia - zaczynając od fizycznych podobieństw, na fabularnych skończywszy. Nigdy nie zaprzeczę, że te komiksy mnie inspirowały. Jerzy Wróblewski był najlepszym polskim twórcą komiksów. I nie mówię o tym dlatego, że o nieobecnych nie wypada mówić inaczej. Mówię o tym dlatego, że po prostu tak było... A raczej, że tak po prostu jest. Bo nie widzę nikogo, kto mógłby przejąć po nim pałeczkę.

Zauważyłeś, że dzisiaj nikomu z Polaków nie chce się robić komiksów dla dzieci? Dla dwunastoletnich dzieciaków. Bo to obciach? Nudne? Nie ma nic bardziej ciekawego niż historyjki o dzieciach dla dzieci. Nie wiem, kto ma prawa autorskie do wyżej wymienionych komiksów Wróblewskiego, ale ja na miejscu spadkobiercy zrobiłbym reedycję i zlecił narysowanie dalszych części. Dla dobra dzieciaków, którym się w głowach przewraca po czarodziejkach z księżyca i nowych wersjach kieszonkowych potworów, które są nudne i głupie jak ... jak... nie ma tego nawet do czego porównać.

Nie do końca się zgodzę, bo niektórzy komiksy dla dzieci robią, tyle, że leci to zazwyczaj do pism, bo na wydanie w pełnym formacie trudno liczyć. Ale ogólnie - chociażby wspominając lektury sprzed tych kilkunastu lat - chyba łatwo zrozumieć, o co Ci chodzi. Wracając do wcześniejszego wątku - puściłeś farbę, więc będę bił dalej. Twoje plany wyglądają imponująco, ale statystycznego czytelnika najbardziej rogrzewa nazwisko "Śledziński". Dajmy sobie przy tym spokój z pytaniem o ostatni tom Osiedla, patrzmy w przyszłość: Ty rysujesz coś piłkarskiego dla niego, a pod jaki scenariusz on narysuje coś dla Ciebie?

Pojęcia bladego nie mam jeszcze. Śmieszna sprawa: nie wiemy co, ale wiemy, że zrobimy. Mając Śledzia jako rysownika, mogę sobie pozwolić na pełną dowolność tematyczną, bo wiem, że chłopak jest w stanie narysować wszystko. I chyba właśnie to jest powodem braku decyzji, co to ma być. Gdybym pracował z rysownikiem "bardzo charakterystycznym", siedzącym w jednym, konkretnym stylu, to prawdopodobnie szybciej i łatwiej zdecydowałbym się na jakąś historię.
Powiem tak: postaram się, żeby było ciekawie. Może śmiesznie.


Lista Twoich projektów wygląda naprawdę obiecująco i imponująco, więc życzę Ci, żeby dobra, niezobowiązująca robota znalazła Cię szybko i pozwoliła się nimi spokojnie zająć, nie absorbując masy czasu. Tymczasem na dniach ukazują się kultowe KaeReLki...

Chciałem, żeby to wszystko było zebrane do kupy. Zdawałem sobie sprawę, że jeżeli nie zrobię tego teraz, to z czasem pogubię wszystkie plansze i na stare lata te wszystkie historyjki diabli wezmą. I tak musiałem połowę materiału ratować, skanując Produkt, bo mi się zapodziały oryginały. Wynika to z tego, że nie dbam za specjalnie o rysunki, które robię. Rozdaję je, robię z nich podkładki pod kawę, zapisuję na nich numery telefonów, a potem nie mogę się z nimi pozbierać. Ale wychodzę z założenia, że im mniej oryginałów przetrwa, tym większą wartość zyskają te plansze, które cudem ocaleją. To chyba takie podświadome zagranie marketingowe... A może nie... Może to głupota, którą staram się usprawiedliwić.

A wracając do Kaerelków… Zakupiłem sobie Pana W. Marka Lachowicza i tak mi się spodobała forma wydania, że od razu zgłosiłem się do gila i spółki z propozycją złożenia mojego albumiku. Ekipa się zgodziła, a ja zacząłem szukać, grzebać, wydzwaniać po ludziach. Jak zebrałem to, co dało się zebrać z rzeczy już opublikowanych, to wziąłem się za materiał premierowy. Miałem ambicję, żeby zajął on ponad połowę albumu... Pobożne życzenie, jak się potem okazało. Ale i tak jest tego sporo.

Co do starszych plansz, to zrobiłem jeszcze jedną rzecz. Jeżeli znalazłem dwie wersje tego samego komiksu, jak, na przykład, historyjkę z Małyszem, to do albumu dołączałem tę, której nikt nie widział. Ot, taki bonus dla czytelników. Chociaż nie wiem, czy ktoś będzie aż tak wnikał w ten komiks, żeby cieszyć się z takich myków. Nakład jest mały, 200 sztuk. Ale wystarczy. W sumie to będzie fajnie, jak chociaż to się sprzeda. Taki mały, zgrabny zeszycik. Do autobusu.


...a trochę później - Yoel. Zapowiadałeś atak na rynek amerykański. Coś z tego wyszło lub wyjdzie? Na jak szeroką skalę, również w kwestii ilości komiksów, zakrojony jest ten projekt?

No tak. Yoel. Bohater narodził się jakieś cztery lata temu na potrzeby drugiego numeru Koksa. Były to krótkie historyjki z małym typem w kapelusiku, z butelką wódki w dłoni. No i olbrzymim rewolwerem w drugiej.

Potencjał postaci był tak wielki, że od razu zacząłem myśleć o czymś większym. No i zacząłem spisywać pomysły. Po trzech latach miałem zeszyt pełen bazgrołów, których nie potrafiłem dokładnie sam rozczytać, ale jakoś poukładałem sobie co ważniejsze słowa-klucze i zacząłem pracować nad właściwą wersją scenariusza. Zmieniłem także rysunek z takiego "kaerelkowatego" na coś, co przypomina połączenie rysunku realistycznego z cartoonem. Wyszedłem od rysunków Mike’a Oeming’a, które powalają swoją prostotą i... urokiem? Wszyscy sikają przy rysunkach Mignoli, że to takie genialne w swojej prostocie, a nikt nie wspomina Oeminga. Dla mnie jest o niebo lepszy od "cudownego" Mignoli. Ale Mignolę też lubię. No i Yoel wygląda trochę inaczej niż jego protoplasta. Ale dalej jest alkoholikiem.

A sama fabuła tego komiksu jest na tyle uniwersalna, że wpadłem na diabelski pomysł z wysłaniem tego komiksu za granicę. Padło na USA bo bliżej Yoelowi do Hellboya czy Constantina, niż do trolli z Troy. A jak to powiedział mój kumpel-kolorysta: "Nie takie porąbane pomysły ludziom wychodziły na tej planecie, więc co szkodzi spróbować?" No i faktycznie. Ryzykujemy tylko obciachem... A i tak trzy czwarte amerykanów nie kuma nawet, gdzie jest Polska, więc byliśmy w miarę bezpieczni. Bąknąłem o tym pomyśle na forum...

A tu odzew... Zgłosiły się dwa wydawnictwa z Polski... Niesamowita sprawa. Komiks oddaliśmy w ręce tego, które zgłosiło się pierwsze: Taurus Media. Zasada wydania Yoela w Polsce jest prosta - Taurus ma wyłączność na nasz kraj, a z wydaniem komiksu za granicą mam wolną rękę. Bo jakby ktoś nie wiedział, wydawnictwa często zaklepują sobie prawa do wydań również zagranicznych, co wiąże się także z zagranicznymi tantiemami... A ja tak nie chciałem. Podzielę się wypłatą, jeżeli wydawca pomoże mi zorganizować takie wydanie, ale nie chce mieć związanych rąk ze względu na samo podjęciee takiej decyzji. Moim zdaniem polski wydawca nie za wiele na tym traci, a jeżeli chce, to i tak zarobi na druku za granicą. Tyle, że na bardziej uczciwym podziale... łupu.

Jestem w trakcie pracy nad pierwszym tomem: pięć zeszytów 24-planszowych (w Polsce wydane zostaną w jednym albumie) i mam pomysły na kontynuację. Mam też plan zrobienia komiksów, których akcja rozgrywa się w uniwersum Yoela. Ale w tym wypadku ograniczę się jedynie do pisania scenariusza albo akceptowania historii stworzonych przez kogoś innego. To jedyny sposób, żeby powstawało dużo zeszytów. Mam już rysowników i scenarzystów (Sopo, Bizon). Jest kolorysta - Bartek Świątecki. Ale nigdy za wiele. Jeżeli jest ktoś, kto chciałby się pobawić w ten tytuł, to nie ma nic prostszego niż kontakt ze mną (pod tym adresem). Zrobimy mały casting i zobaczymy. Jedyny warunek to dobra kreska lub głowa pełna pojechanych historii. I, co oczywiste, zgoda na płace, które zaproponuje wydawnictwo. A ludzi zacznę zbierać już po wydaniu Yoela. Najpierw zobaczymy, czy tytuł chwycił, potem zobaczymy, czy możemy realnie pozwolić sobie na taki rodzaj publikacji, no i ludzie zobaczą, o co chodzi w historii i jaki jest rysunek. Poczekamy na próbki plansz-rysunków i szkice scenariuszy. A potem dziwki, szampan i majonez. Czy jakoś tak. Aha... a potem Ameryka.


Z Twojego punktu widzenia - jak bardzo trzeba być szalonym, by w tym momencie historycznym bawić się w robienie/wydawanie/czytanie komiksów w Polsce?

Mogę odpowiedzieć jedynie z punktu widzenia twórcy komiksów. Nie trzeba być w ogóle szalonym. Trzeba być cierpliwym i systematycznym. Trzeba kochać komiksy i nie wymagać od życia gór złota. W Polsce można żyć z rysowania komiksów. Nie kumają tego "wielkie gwiazdy", które harują w agencjach reklamowych, żeby potem móc narysować zeszyt komiksowy. Łatwiej i szybciej robi się storyboardy do reklam, więcej kasy za to jest. Ale jeżeli tu chodzi tylko o kasę, to może sobie w ogóle odpuścić komiksy? Ja zajmuję się tylko komiksem i żyję. Ba, nie najgorzej. Gdybym nie miał na głowie szkoły, to mógłbym rysować jeszcze więcej.

W agencji reklamowej zarobiłbym pewnie więcej. Ale nie chcę. Pracowałem w agencji przez miesiąc. Ludzie tam wyzywają się od chu… i innych takich, masz mordercze terminy, płaca taka, jaka się szefowej podoba, a po paru dniach masz o dwadzieścia siwych włosów więcej, chociaż masz dopiero dwadzieścia dwa lata. To robota dla masochistów, którzy za młodu byli ostro lani, a na stare lata brakuje im bodźców. Ja wolę robić komiksy: miła, przyjemna praca. Na chleb mam. Merecedesów nie potrzebuję. I mam jeszcze coś, czego nie uraczą "niedzielni komiksiarze" - atmosferę w domu rodem z biografii o pisarzach, co to siedzą i piszą. Jak napiszą dużo i dobrze, to jest jedzenie i przyjemności, jak nie napiszą, to głodują. Ale piszą dla siebie, a nie do reklamy pasty do zębów. Wolałbym żeby ZUS opłacał mi kierownik sklepu z butami, w którym bym siedział i sprzedawał za dnia. Sklep z butami jest bardziej inspirujący niż wyzywanie od chu... ludzi siedzących po paręnaście godzin dziennie nad photoshopem w którym robi się bilboardy z gołymi dupami reklamującymi nową promocję w Tesco.

Wydawaniem komiksów nigdy się nie zajmowałem... Ale czuję, że to faktycznie jest szalone w dzisiejszej Polsce. Zrobić komiks to jedno. Sprzedać komiks to zupełnie inna bajka. Ale to, podobnie jak robienie komiksów, trzeba po prostu kochać. Więcej można zarobić wydając tygodnik dla gospodyń domowych. Tylko po co. Po to żeby, spoglądając na siebie w lustrze, mieć wiecznego kaca moralnego? Żeby leżąc w domu starców, jedną nogą w zaświatach, uświadomić sobie, że chciało się zostawić po sobie komiksy, a zostawiło tony makulatury z krzyżówkami i poradami dla matek, które nie wiedzą, co robić, kiedy ich dzieci dostają kataru?

A czytanie komiksów dzisiaj wychodzi jedynie prawdziwym szaleńcom. Jeden album komiksowy kosztuje tyle co sześć tabletek ekstazy na dyskotece. A jednak są ludzie, którzy potrafią zmusić się do przeżycia czegoś fajnego przy pomocy rysunków i tekstów w dymkach. Niesamowite.




Karol 'KRL' Kalinowski
Ur. 28.07.1982 w Suwałkach.
Projektowanie graficzne na UWM w Olsztynie.
Twórca komiksów.


Okładka 'Nowej Wyspy Skarbów': Wielkie Archiwum Komiksu