Wojownicze żółwie ninja

Cowabunga!

Autor: Mały Dan

Wojownicze żółwie ninja
Legenda głosi, że w listopadzie 1983 roku Kevin Eastman narysował stojącego na tylnych łapach żółwia w masce i z nunczako w ręku, a obrazek podpisał "Ninja Turtle". Następnie rozwinął swój pomysł wymyślając kolejne trzy żółwie dzierżące w ręku białą broń wojowników ninja: katanę, kij bō i sztylety sai. Peter Laird dodał do nazwy nowych bohaterów dopisek "Teenage Mutant", po czym każdy z wojowników został ochrzczony imieniem wielkiego malarza włoskiego renesansu. Tym sposobem w maju 1984 roku nakładem wydawnictwa Mirage Studios ukazał się komiks Teenage Mutant Ninja Turtles vol.1 #1, którego bohaterami byli Leonardo, Raphael, Donatello i Michaelangelo, czyli Wojownicze Żółwie Ninja.

Kuba 'Shredder' Jankowski:

Nastoletnie Zmutowane Żółwie Ninja nie kojarzą się raczej polskiemu odbiorcy w pierwszym odruchu z komiksami, bo tych w naszym kraju nie było wiele (pisze o epizodycznych próbach publikacji Mały Dan poniżej). Starszemu pokoleniu na myśl przyjdzie zapewne serial animowany z końca lat osiemdziesiątych z tytułową piosenką, którą do dziś trudno sobie z głowy wybić, a która na wzmiankę o gadach ninja jest pierwszym skojarzeniem, albo film fabularny z 1990 roku reżyserowany przez Steve'a Barrona. Kolekcjonerom działającym w początkach lat dziewięćdziesiątych przypomną się figurki, których niektóre dzieciaki nigdy nie miały, bo tata nie zdążył do sklepu podczas zakupów świątecznych i pod choinką znalazły się inne stwory, czy naklejek Panini z animacji, które można było wklejać do albumu. Dziś, wraz z nowym obrazem kinowym, można spodziewać się, że ruszy lawina zestawów lego, figurek, pluszaków, ale zapewne nie komiksów. Taki już żółwi los.

W kinowym obrazie Jonathana Liebesmana, który premierę miał podczas tegorocznych wakacji, nie uświadczymy ani zbyt wielkiego skomplikowania fabularnego, ani zbyt wielu sentymentalnych wycieczek do tego, co znamy. Oto żółwie żyją sobie w nowojorskich kanałach i na własną rękę, wbrew woli Splintera, wychodzą na powierzchnię zwalczać panoszącą się i terroryzującą miasto zgraję znaną jako Stopa (to oczywiste nawiązanie do Dłoni jest bardzo udanym ironicznym żartem w undergroundowym stylu, wszak właśnie z podziemi bohaterowie nasi się wywodzą). Stopa, dowodzona przez Shreddera, sprzymierzonego z Sacksem, dwulicowym dobroczyńcą miasta, chce zawładnąć Nowym Jorkiem. Na tropie Stopy i tajemniczych żółwi jest dziennikarka April, której związki z tytułowymi gadami i Sacksem wyjaśnią się dosyć szybko i doprowadzą do widowiskowej konfrontacji.

W filmie Liebesmana zdecydowanie na plus należy zapisać ironiczne naigrywanie się z innych obrazów komiksowych (głównie z Batmana, ale i X-Men, i Superman, znajdują swoje miejsce), sprytne skonstruowanie akcji tak, aby bez zbędnych przestojów płynnie podążać ku końcowi, samodzielność filmu wobec wszelkich wersji wcześniejszych (animowanych lub fabularnych) oraz zminiaturyzowanie mechanizmu samonapędzania konfliktów i zagrożeń celem stworzenia rynku zbytu dla nowych technologii (to znaczy - jednostka tworzy sytuację - problem po to, żeby zaproponować jej rozwiązanie od dawna już wyhodowane w laboratorium czy wyprodukowane w fabryce). Ten ostatni element podany nam wprost na tacy może paradoksalnie umknąć naszej uwadze w interpretacji, gdyż umieszczono go pod przykrywką młodzieżowo-dziecięcego filmu na lato, co usypia troszkę naszą czujność w poszukiwaniu czegoś więcej pod przykrywką kopniaków, świszczących mieczy i walących się ścian. Jednocześnie jest to jedyna wartość nieoczywista (dalej zaczynają się już tylko minusy), której dostarcza nam fabuła zlepiona z klisz, kalek i niczego ponad to.

Oczywiście prawdy uniwersalne o miłości, braterskiej pomocy i walce ramię w ramię są ważne i obecne w Żółwiach, ale nie pokuszono się o pokazanie ich w nowatorski czy choć odrobinę zaskakujący widza sposób. Zabrakło również autorom miejsca na lepsze scharakteryzowanie postaci. Film wypełniono akcją, która zepchnęła wszelkie detale świata przedstawionego na drugi plan, dostarczając nam płaskie charaktery o jasno określonych motywacjach, jednak nie posiadające zbyt wielu cech przyciągających do nich uwagę. Żółwie wszystko obracają w żarty (na ogół dosyć słabe), April jeździ na rowerze w wielkim mieście, Splinter macha ogonem i tak dalej. Nawet kino akcji wyszło poniżej oczekiwań, czego kulminacją jest scena zupełnie pozbawiona dynamiki i należnego jej głośnego "Yeah!" rozlegającego się najdalszych zakątków sali w momencie, kiedy w potyczce ze Shredderem pada kultowe "Cowabunga!". Ogólnie sceny akcji są koszmarnie nieczytelne, co jeszcze można zrzucić na karb zachowania prawdopodobieństwa sytuacji w początkowych sekwencjach, gdy żółwie się jeszcze ukrywają. Ale już w scenie zjazdu tirem na przełaj przez zaśnieżone góry robi się po prostu nudno, kiedy zupełnie nie można zrozumieć gdzie, kto i jak się znajduje. A przecież w kinie kopanym z lat osiemdziesiątych udawało się sfilmować walki karate tak, żeby wszystko było widać...

Żółwie zawodzą więc prawie na całej linii (również technicznie - w niedowykorzystanym 3D, ale to już norma trójwymiarowych produkcji, i koszmarnie rozfazowanym dubbingu...) - są nieśmieszne (kulminacja w żałosnym zakończeniu z piosenką śpiewaną przez Mikey'a), nieczytelne (nie można sobie popatrzeć na zadawane ciosy w walce wręcz) i jedzą za mało pizzy. Być może obecność Rocksteadyego, Bebopa i Kranga by w czymś pomogła? O tym przekonamy się zapewne w nieuniknionej (?) kontynuacji tego obrazu...

Nota: 4 (nota na podstawie wersji 3D z dubbingiem)

Mały 'Splinter' Dan:

Schyłek lat 80. i pierwsza połowa lat 90. to bez wątpienia okres największej popularności Wojowniczych Żółwi Ninja. Niezależny – surowy w formie i bezpardonowy w treści – komiks, który w założeniu miał być pastiszem poważniejszych serii superbohaterskich, szybko osiągnął samodzielność i odciął się od pierwowzorów, a nawet stał się inspiracją dla wielu naśladowców. Na przestrzeni następnych dwóch dekad na podstawie obrazkowych historyjek powstały – poza szeregiem gier komputerowych i innych towarów powiązanych z żółwią franczyzną: figurek, kubków, breloczków, koszulek, deskorolek czy zeszytów – dwie wersje animowanych seriali telewizyjnych i jeden serial aktorski, film animowany i trzy filmy aktorskie. Choć twórcy kolejnych produkcji z różnym skutkiem radzili sobie z komiksowym tworzywem, to cztery gady, które pod wpływem działania tajemniczego mutagenu przepoczwarzyły się w antropomorficzne kreatury, a następnie pod czujnym okiem zmutowanego szczura Splintera zostały wyszkolone w sztuce ninjitsu na dzielnych wojowników ninja i niestrudzonych obrońców Nowego Jorku, całkowicie opanowały świadomość wielu dzisiejszych trzydziestolatków. Już sam tytuł komiksu, filmu czy kreskówki sugerował wprost, że młody człowiek dostanie w nich wszystko, co niezbędne do pierwszorzędnej rozrywki: nastoletnich bohaterów, mutację genów i bijatyki ninja. Wystarczy dorzucić do tego wybuchowego zestawu specyficzne poczucie humoru, karkołomne ewolucje na deskorolkach i nieograniczone ilości pizzy pożeranej podczas każdego posiłku, a przepis na sukces będzie kompletny. 

Tym samym Wojownicze Żółwie Ninja stały się jednym z najbardziej wyrazistych symboli lat 90. Czteroosobowa drużyna rozbestwionych nastolatków w ciałach upersonifikowanych żółwi rozprawiających się z przeciwnikami za pomocą azjatyckiej broni białej, wspomagana przez antropomorficznego szczura Splintera, nieustraszoną dziennikarkę April O’Neil i samozwańczego mściciela Caseya Jonesa, dostarczała piorunujących doznań i emocji. Kluczowym jest tutaj fakt, że były to beztroskie czasy, kiedy teksty dedykowane najmłodszemu odbiorcy nie były dotykane ręką wychowawczej cenzury i nie podlegały prawom poprawności politycznej, a krew i szlam hektolitrami przelewały się z telewizyjnych ekranów wprost do podatnych umysłów i nieograniczonych wyobraźni kilkuletnich widzów. Jednocześnie warto mieć na uwadze, że serialowe wcielenie Żółwi nie było wierną – lecz mocno "ugrzecznioną" – realizacją oryginalnej koncepcji Kevina Eastmana i Petera Lairda. Na planszach undergroundowych komiksów drukowanych w czerni i bieli powszechnie panowała przemoc i brutalność, a bohaterowie w skorupach byli krzywym odbiciem postaci kreowanych w komiksach adresowanych raczej dla dojrzałego odbiorcy. Z Daredevila zaczerpnięta została geneza postaci związana z oddziaływaniem toksycznej substancji, Klan Stopy nawiązujący do innego klanu ninja – The Hand – oraz postać sensei Splintera będącego aluzją do Sticka – mentora niewidomego Matta Murdocka. Zaś okładka pierwszego zeszytu Teenage Mutant Ninja Turtles była bezceremonialną parodią jednej z okładek komiksu Ronin Franka Millera.

W związku z nikłą popularnością komiksowych przygód Żółwi w Polsce – wszak nakładem nieodżałowanego wydawnictwa TM-Semic ukazały się tylko trzy zeszyty serii Teenage Mutant Ninja Turtles w roku 1993 oraz osiemnaście zeszytów serii Teenage Mutant Hero Turtles w latach 1994–1997 – w powszechnej świadomości rodzimego odbiorcy Wojownicze Żółwie Ninja zapisały się jako banda wyluzowanych obrońców miasta upowszechniona przez serial animowany utrzymany w nieco lżejszym klimacie oraz filmy aktorskie z niezapomnianymi gumowymi kostiumami Jima Hensona. Aby tchnąć nowe życie w legendarnych bohaterów – którzy powrócili na chwilę dzięki pełnometrażowemu filmowi animowanemu Wojownicze Żółwie Ninja Kevina Munroe z 2007 roku i emitowanemu pod tym samym tytułem na kanale Nikelodeon Polska od 2012 roku serialowi animowanemu Kevina Eastmana i Petera Lairda – Jonathan Liebesman musiał się sporo nagimnastykować, a z zadania i tak wybrnął połowicznie. Co prawda Żółwie dość spektakularnie i bez żywienia się sentymentami wróciły na wielki ekran, jednak sam obraz pozostawia nieco do życzenia na kilku płaszczyznach: od przyjętej konwencji, poprzez konstrukcję postaci, aż po rozwiązania fabularne.

Z jednej strony najnowsza wersja przygód Żółwi jest idealną fuzją bezpretensjonalnej i lekkiej w tonie komedii dla młodszej młodzieży oraz przepełnionego efektownymi scenami akcji i zapierającymi dech w piersiach walkami filmu sensacyjnego dla starszej młodzieży. Z drugiej strony film wielokrotnie ociera się o stricte nolanowski mrok znany z trylogii o Mrocznym Rycerzu, co przejawia się nie tylko z scenach żywcem wyciągniętych z filmu Batman – Początek (nocna sekwencja w portowych dokach, gdzie z bandą złoczyńców rozprawia się niezidentyfikowany stróż prawa), ale i jest ironicznie komentowane na ekranie przez samych bohaterów (naśladowanie głosu Bruce’a Wayne’a w kostiumie Nietoperza w celu przejęcia telefonu z nagraniem zorganizowanej akcji Żółwi). Również zieloni bohaterowie miotają się chaotycznie pomiędzy diametralnie różnymi wizerunkami: z jednej są beztroskie, dowcipne i braterskie, ale z drugiej – nieprzyjemne, bezlitosne i zgorzkniałe. I tak czwórka zmutowanych braci w skorupach lawiruje niebezpiecznie między dynamiczną załogą obrońców Manhattanu a nieokiełznaną bandą bezwzględnych zabijaków. Jonathan Liebesman wydaje się permanentnie podejmować rozpaczliwe próby przekonującego pożenienia wcielenia komiksowego – tego gniewnego – z wcieleniem serialowym – tym sympatycznym – swoich protagonistów, ale nie zawsze mu to wychodzi.

Całościowemu odbiorowi nie pomaga również graficznie dopieszczony design Żółwi, typowy zresztą dla postaci z kinowych blockbusterów sygnowanych w rubryce reżyser lub producent nazwiskiem Michaela Baya. Napakowane do granic możliwości potężne mięśniaki z odrażająco zasępionymi minami zostały ordynarnie obwieszone przypinkami, okularami, ochraniaczami, bandanami, noktowizorami, plastrami, zbrojami, łańcuchami i dziesiątkami innych zbędnych gadżetów, przez co nieodparty wprost urok prostoty pierwotnej inkarnacji postaci uleciał bezpowrotnie. Szczęśliwie pozostał niewymuszony humor, autentyczne relacje i wewnątrzgrupowa ekspresja. Podobnie zresztą stało się w przypadku ich etatowego antagonisty Shreddera, który zamiast średniowiecznego japońskiego rycerza przypomina przedziwne skrzyżowanie zrobotyzowanego renegata z planu Transformers i mechanicznego wojownika Yoshimitsu z serii gier Tekken. Tutaj w ślad za zewnętrznym liftingiem głównego oponenta poszły wyraźne zmiany charakterologiczne: w obłąkanym pragnieniem zniszczenia świata głównym przeciwniku pozostał tylko cień dawnego zła, a on sam stał się jedynie efekciarsko pojedynkującym się osiłkiem regularnie kładącym swój szponiasty cień na żółwich skorupach. Odświeżenie wizerunku przysłużyło się najlepiej honorowemu szczurowi Splinterowi, bo z jego porośniętego sumiastym wąsem gryzoniowatego pyska emanuje mądrość mentora i równowaga wojownika, które – w połączeniu z niespotykaną sprawnością fizyczną i perfekcyjnym opanowaniem broni – wręcz malowniczo wykorzystuje w bezpośrednich starciach z wrogiem. 

Fabuła filmu Jonathana Liebesmana jest do bólu prosta i na wskroś przewidywalna. Kiedy Nowy Jork staje w obliczu śmiertelnego zagrożenia spowodowanego złowieszczą współpracą Shreddera i jego Klanu Stopy oraz Erica Sacksa, naukowca–milionera prowadzącego niegdyś badania nad niebezpieczną substancją, czterej bracia – Leo, Raph, Donnie i Mikey – muszą za wszelką cenę pokrzyżować ich diaboliczne plany. Wspomagać ich będzie młoda i zacięta dziennikarka April O’Neil oraz jej powściągliwy i uczynny operator kamery Vernon Fenwick. Czy czterem Żółwiom Ninja uda się pokonać złoczyńców i zażegnać niebezpieczeństwo? Odpowiedź jest oczywista. Natomiast empatyczne potraktowanie materiału wyjściowego i sklecenie porywającej fabuły poprzez sprawne połączenie charakterystycznych wątków zaczerpniętych z komiksów, seriali i filmów momentami robi niesamowite wrażenie. Jak na zrealizowaną z hollywoodzkim rozmachem opowieść o zmutowanych żółwiach ninja, wszystkie wątki tworzą zaskakująco logiczną i spójną całość. Ponadto w liczącym 101 minut timelinie filmu nie ma najmniejszego oddechu, a co za tym idzie podczas seansu nie sposób się nudzić. Akcja szaleńczo pędzi do przodu, poprzez emocjonujące walki, dynamiczne pościgi, efektowne wybuchy, krwawe strzelaniny, niewybredny humor i miałkie dialogi, dostarczając widzowi niezobowiązującej rozrywki w najczystszej postaci.

Słowem: kiczowata pulpa. Ale bez żenady. Tytuł najgorszego letniego blockbustera roku 2014, który Żółwie niesłusznie otrzymały jeszcze na długo przed premierą, spokojnie pozostaje w rękach Michaela Baya za niezapomniany Transformers: Wiek Zagłady.

Nota: 7