Varia #7

Struś Pędzivaria

Autor: Kuba Jankowski

Varia #7
Czas się kręci, czas nie stoi, czas ucieka. Pędzi życie, nie ma lekko, dobrze wiemy - jak śpiewał klasyk. A skoro tak, to czas na siódmy tekst w serii Varia. Komiksów nie brak, jednak zazwyczaj brakuje czasu na ich szybkie przeczytanie i opisanie. Siódemka w sporej części poświęcona jest komiksom wydanym w Polsce (stosunkowo niedawno), ale posiada też portugalski akcent (nowszy i dawniejszy).

Spis treści:

Asgard #1: Żelazna noga i Asgard #2: Wąż świata 

Asgard to imię głównego bohatera, który urodził się bez jednej nogi. Przeżył, gdyż jego ojciec sprzeciwił się woli bogów i nie zabił niesprawnego nowo narodzonego. Żelazna noga to jego przydomek, gdyż w miejsce brakującej kończyny, zdolny Asgard zrobił sobie protezę z żelaza. Bohater jest złotą rączką, potrafi zbudować w zasadzie wszystko – od łodzi po wyrzutnię harpunów. Umiejętności te pomagają mu w wykonywaniu zawodu łowcy. Jak łatwo się domyślić w dwóch tomach Asgarda poznamy właśnie jedną z jego przygód. Asgard zbierze drużynę i wyruszy, aby pokonać potwora, który żyje w wodzie i zagraża zarówno rybakom, jak i wojownikom.

Asgard to przygodówka osadzona w realiach i mitologii świata wikingów. Nie należy zbyt pochopnie porównywać tego komiksu do Thorgala, choć taka pokusa dla wielu okaże się pewnie zbyt wielka. Nie wypada snuć takich porównań, bo Asgard samodzielnie radzi sobie w roli czytadła przyzwoicie. Postać głównego bohatera jest intrygująca – jest to szorstki, interesowny i umiejący sobie znakomicie radzić człowiek. Pomysły fabularne nie rażą głupotą, ale też nie powalają na kolana błyskotliwymi rozwiązaniami. Ot, taki komiks na niezłotą polską jesień. Do przeczytania, ale do kolekcji już niekoniecznie. Najmocniejszym punktem jest tutaj domniemane pochodzenie morskiego stwora – zmutowany węgorz czy zapowiadający Ragnarok wąż świata?

Nota: 5 (recenzja: K. R. Wojciechowski)

 

Zabójca #4: Więzy krwi

Sytuacja tytułowego zabójcy komplikuje się coraz bardziej. Zlecenie wykonane w tomie pierwszym zapoczątkowało serię zdarzeń, która trwa aż do teraz. Wystawiony przez swojego dawnego profesora, późniejszego opiekuna finansowego, zaczął drążyć temat. Nie uzyskał jeszcze wszystkich odpowiedzi, ale zdaje się być blisko. Sojusz zawiązany z lordem narkotykowym i stawiającym pierwsze kroki w fachu zabójcy Mariano póki co jest korzystny, ale z pewnością ryzykowny. Zabójca próbuje przeczekać, choć nowe fakty sprawiają, że wraca do działania. Nawiązuje też znajomość z mieszkającym w jego kamiennicy policjantem.

Po pierwszym tomie zdawało się, że Jacamon i Matz mają inny pomysł na opowiedzenie tej historii, że będziemy towarzyszyli zabójcy w kolejnych, niepowiązanych ze sobą zleceniach, i równolegle poznawali pewne fakty z jego przeszłości przeplatane rozmyślaniami o naturze ludzkiej. To cały czas ma swoje miejsce w narracji, ale jednak ważniejsze jest rozbudowanie wątku wplątania się zabójcy w większą aferę, która sięga skomplikowanego świata władzy. Kolejne rzucone gdzieś mimochodem skrawki informacji, czyjaś twarz przemykająca w kadrze, te elementy zaczynają do siebie pasować. Kim okaże się w chwili próby tytułowy zabójca? To pytanie gwarantuje nam pełne napięcia oczekiwanie i zapewni pasjonującą lekturę aż do szczęśliwego (?) rozwiązania.

Nota: 7

 

A niech Cię, Tesla!

Jacek Świdziński jest bardzo przewrotny. Stworzył niezwykle przemyślany komiks, sięgając po opatentowane przez Nicolasa Mahlera wynalazki. I o wynalazkach oraz wynalazcach nam opowiedział. Gdyby nie fizys postaci z tego komiksu, to nie śmiałbym przywoływać Mahlera ani w kontekście rysunku, ani  w kontekście poczucia humoru. Ale, nie ma tego złego, bo oto można chwytliwie reklamować albumik A niech Cię, Tesla!: "polski Mahler!" Brakuje tylko żeby Świdziński zdobył teraz nagrodę Harveya albo inszego Eisnera. Pewnie skończyłby z Mahlerem w sądzie, jak Tesla z Marconim.

A niech cię, Tesla! to cztery rozgrywające się równolegle historyjki, które się ze sobą łączą. Poznajemy naukowców głowiących się nad działaniem thereminu, grupę demaskującą szpiegów sowieckich, szefa oraz dwójkę zwyczajnych ludzi, mężczyznę i kobietę, którzy prowadzą do bólu proste rozmowy. Historie splatają się ze sobą, a album kończy niezwykła puenta: życiowa, zabójcza i elektryczna.

Świdziński poczytał, pomieszał i wstrząsnął. Z rzeczywistością (z którą łączymy się za sprawą prawdziwej postaci Tesli) zrobił co chciał i jak chciał, podsuwając pewne zdarzenia innym postaciom. Dlatego też chyba Lew Termen to po prostu Termen, a konstruktorem thereminu jest komiksowy Tesla, który walczy o prawo uznania patentu, jak ten prawdziwy walczył z Marconim o radio. Te przesunięcia faktograficzne to jednak smaczki (i wystarczy lektura haseł z Wikipedii, żeby opanować temat), bo opowieść i bez tego jest niebezpiecznie samowystarczalna. Damn you, Tesla!

Nota: 7 (recenzja: mr_mond)

 

Detektyw Miś Zbyś na tropie: Lis, Ule i miodowe kule

Ciężko się wczuć w rolę małego czytelnika i powiedzieć, czy ten komiks go zaciekawi. Słyszałem taką opinię, że jak ktoś chce wyprodukować dziecko w najbliższym czasie, to niech sobie kupi Misia Zbysia, przyda się.

Piotr Nowacki wytrwale tworzy historyjki dla dzieci albo sam, albo w przymierzu ze scenarzystą (świetne w Krainie psikusów z Dominikiem Szcześniakiem). Tym razem połączył siły z Maciejem Jasińskim oraz z kolorystą - Norbertem Rybarczykiem. Kolor w komiksie, który ma zaciekawić dziecko, to rzecz podstawowa. Potem kreska, a na końcu przychodzi treść, której zadaniem jest wciągniecie dzieciaka w opowieść na tyle, żeby chciał do niej wracać, jak do ukochanej książeczki dzieciństwa. Detektyw Miś Zbyś na tropie to opowieść o tytułowym misiu detektywie i jego partnerze, Mruku, którzy rozwiązują zagadkę kradzieży miodu. Komplikacja fabularna niestety na tym się kończy. Brak w tym albumie elementów zaskoczenia, spektakularnych zwrotów akcji, jakiegokolwiek drgnięcia na obrazie czytelniczego kardiogramu. Ot, bardzo ładnie narysowana linia ciągła.

Komiks jest przejrzyście skonstruowany. Kompozycja obejmuje układy po dwa kadry na stronę, rysunki na całą planszę i kilka splash-page’ów. To dla czytających maluchów konieczne ułatwienie w stawianiu pierwszych kroków w lekturze komiksu. Dodatkowo splash-page mają układ sprytnej zagadki obrazkowej na spostrzegawczość – gdzie jest lis? Komiks nadaje się do oglądania i wspólnego czytania z rodzicem (jeśli dziecko nie umie). Jest to zdecydowanie propozycja dla młodszych. Nie ma tutaj intertekstualnych żartów Ryjówki czy przewrotnego poczucia humoru W krainie psikusów, elementów sprawiających, że byłaby to lektura równie porywająca dla rodzica i dla dziecka. Ale i tak pokładamy nadzieję w tym, że ten przynależący do serii Krótkie Gatki komiks wciągnie w komiksowy świat dzieciaki, choć z punktu widzenia dorosłego mało ma ku temu argumentów.

Nota: 4 (recenzja: Mały Dan)

 

Lincoln #3

Teoretycznie wiemy, czego się spodziewać po piątym i szóstym odcinku przygód Lincolna, wszak obcujemy już z tą serią dosyć długo. A zatem, pomyślmy: spora doza niepoprawności, solidna rozróba, przewrotne poczucie humoru i długa lista przegięć. I tu nas twórcy tej serii mają, bo postanowili zafundować nam pewną odmianę.

Lincoln trafia do Meksyku i kręci się na jego pograniczu w czasie rewolucji (1910). Choć wspominani są Zapata i Pancho Villa, to akurat nie z nimi zetknie się nasz zblazowany kowboj. Wejdzie w kontakt z Palomą, która przewodzi małemu oddziałowi. No i… zakocha się w niej. To sprawi, że będzie nieco spokojniejszy. Oczywiście nadal jest irytująco niechętnym do czegokolwiek i małomównym bohaterem, którego poznaliśmy w tomie pierwszym, choć tym razem jeszcze mniej obchodzi go dobrowolne i bezinteresowne zaangażowanie się w cokolwiek. Mniej z jego strony akcji w stylu kamikadze, mniej też „tamtego” humoru. Nie oznacza to, że Z gołym tyłkiem na prerii i French Lover to słabsze odcinki. Są po prostu nieco inne.

Nota: 6,5

 

Żywe Trupy #18: Co przed nami

Grupa Ricka wchodzi w układ, który obejmuje dostarczanie zaopatrzenia Neganowi i jego ludziom w zamian za ochronę. Nie wszyscy z jego grupy chcą się z tym pogodzić. Ale Rick ma plan, który dzięki Jesusowi, Dwightowi oraz tajemniczemu królowi nabiera sensu i rosną jego szanse na powodzenie.

W nowym tomie ŻT opowieść wraca na właściwe tory. Zyskujemy szersze spojrzenie na to, jak zorganizował się na dany moment świat po pladze zombiaków (podział na niezależne osady producentów i żołnierzy – w tym wszystkim grupa Ricka jest w zasadzie jednym i drugim), akcja jest wartka, wyeliminowano przydługie i wtórne dialogi oraz uniknięto nadmiernego patosu. No i zanosi się na to, że blisko jest kolejnej czystki scenariuszowej mającej na celu usunięcie ze sceny kilku postaci, z którymi się zżyliśmy.

Nota: 7,5

 

Liga Sprawiedliwości #1: Początek

Scenariusz tego komiksu jest bardzo prosty: oto Ziemi grozi niebezpieczeństwo ze strony Darkside’a. W różnych miejscach zostały rozmieszczone kostki-portale, umożliwiające demonicznym istotom przemieszczanie się na naszą planetę. Porywają one ludzi w niecnym celu. Zapobiec katastrofie mogą tylko superbohaterowie. Na naszych oczach zbiera się drużyna: Batman, Superman, Wonder Woman, Aquaman, Green Lantern, Flash i Cyborg. Super Siódemka? Nie, to Liga Sprawiedliwości! 

Podobno początek LS jest najsłabszym momentem tej serii, a dalej jest tylko lepiej. Jeśli tak, to aż strach się bać, bo oto otrzymujemy do rąk naprawdę świetny w swojej klasie komiks. Sporo tu humoru wynikającego z rywalizacji między poszczególnymi bohaterami, non stop akcja, wybuchy, walka… Czego tu nie ma! Scenariuszowo nie ma tu się w czym zgubić, a ten wstęp do kolejnej serii w nowej odsłonie DC to przede wszystkim art book Jima Lee.

Nota: 6,5 (recenzja: repek)

 

Kick-Ass

Dave Lizewski to zwyczajny nastolatek, który uwielbia komiksy. Pewnego dnia postanawia założyć kostium i rozpocząć krucjatę przeciwko zbrodni. Nie za bardzo ma ku temu podstawy – brak mu planu, przygotowania fizycznego, a motorem napędowym zadaje się być chęć szybkiego zdobycia sławy i popularności. Bardzo szybko znajduje naśladowców oraz wplątuje się w konflikt z prawdziwymi przestępcami. Gdyby nie na poważnie bawiący się w walkę z kryminalistami Big Daddy i Hit Girl, dla Dave’a nie byłoby ratunku.

Millar i Romita stworzyli piekielnie dobry i ostry komiks o braniu odpowiedzialności za to, co się robi. Komiks, w którym możliwe jest to, że dziesięcioletnia dziewczynka szlachtuje na kawałki gangsterów. Który zadaje pytania o to, co sprawia, że młodzież jest jaka jest i do czego może się posunąć wnikliwie obserwując zasady rządzące światem dorosłych. To jedna z tych serii, których brakowało na polskiej półce z komiksami. Nie doczekaliśmy się dokończenia 100 naboi, DMZ czy Y: ostatniego z mężczyzn. Nie mamy chyba co liczyć na Umbrella Academy, Chew, Ex-Machina czy Prometheę i wiele, wiele innych. Cieszmy się zatem znakomitym serialem Kick-Ass. A najlepsze jest to, że znajomość niezłej ekranizacji tego komiksowego serialu wcale nie zepsuje lektury. Przede wszystkim za sprawą znakomitych rysunków Romity (w kapitalnej kolorystyce Deana White’a) oraz znaczących różnic w opowieści.

Nota: 8,5

 

WKKM #19: Kapitan Ameryka – Nowy porządek

Kapitan Ameryka stawia czoła kryzysowi terrorystycznemu, który dotknął kraj po 11 września. Oprócz zamachu na WTC i Pentagon, ofiarą padło również małe miasteczko, Centerville. Kapitan poucza, naucza i ma stać się symbolem nowego jutra.

Dyrektor wydawniczy Panini, Marco M. Lupoi, który raczy nas wstępami do każdego kolejnego tomu WKKM, tym razem napisał: „Możliwe, że w rękach mniej uzdolnionego zespołu z tej historii wyszedłby patetyczny bełkot przepełniony patriotyczną retoryką i niezdarną, prostacką ideologią”. Wbrew życzeniom pana Lupoi, tak właśnie się stało, czego świadomość ma sam scenarzysta. Po latach John Ney Rieber napisał, że nie udało mu się w tym komiksie osiągnąć nawet w połowie tego, co zamierzał. Święta racja.

sztampa + patos = bardzo słaby odcinek WKKM

Nota: 2

 

WKKM #20: Daredevil – Odrodzony

Frank Miller i David Mazzuccheli opowiadają o tym, jak sekretną tożsamość Daredevilla poznał Kingpin i do czego wiedzy użył. Użył jej do zniszczenia świata Mata Murdocka. Od początku do końca. Jest to opowieść o tym, jak bohater się podniósł i zwyciężył.

Znakomita grafika, gęsty scenariusz, fantastycznie napisane postaci (każda z nich jest równie ważna). Trochę efekt psuje rozwiązanie kwestii niejakiego Nuke’a (przy pomocy Kapitana Ameryki), ale bez dwóch zeszytów o nim nie mogło się obyć, bo domykają one kilka istotnych wątków.

Ten numer bardzo przypomina wcześniejszego Wolverine’a z WKKM. Stare, zeszytówkowe czasy…

Nota: 7,5

 

 

WKKM #21: New X-Men – Imperialni

Kolejna odsłona Nowych X-Men. Rozwiązana zostaje kwestia przejęcia ciała i umysłu Xaviera przez Cassandrę Novą. W zadymce biorą udział obywatele Shi’ar, uczniowie szkoły Xaviera i wystawione na ogromną próbę dzieci Porfesora X, dzielni X-Men.

Akcja trochę się komplikuje, zagęszcza i udramatycznia względem początku zaprezentowanego w Z jak zagłada. Wywołuje jednak mieszane uczucia. Brakuje trochę tego lekkiego poczucia humoru, które zawsze w X-Men się pojawiało. Reszta jest dosyć typowa – robi się bałagan, który trzeba posprzątać jakimś sprytnym ruchem. Ruch ten wykonuje najciekawsza postać w nowej drużynie – Emma Frost. Oskarowa rola.

Nota: 6

 

 

 

Strażnicy Początek: Gwardziści/Jedwabna Zjawa

Zapewne wielu czytelników, kiedy usłyszało o rozpoczęciu prac nad serią komiksów Strażnicy początek, miało ochotę kogoś zamordować. Że Alan Moore miał i nawet postanowił rzucić przekleństwo na pomysłodawców, autorów oraz ich rodziny na dziesięć kolejnych pokoleń, na cały pazerny przemysł komiksowy, to chyba oczywiste. Po co dopisywać coś do świata Watchmen, genialnej, kompletnej i otwartej historii? Taki pomysł nie ma żadnego sensu. Podobnie jak nie miała go zbyt wiele ekranizacja Strażników. Pewne rzeczy są arcydziełami i próba nawiązywania do nich może wynikać tylko z chciwości i chęci zdobycia sławy dosiadając nieswojego konia, bo hołd przecież można składać inaczej.

Pierwszy tom Strażników początku zawiera dwie opowieści. Pierwsza z nich została stworzona przez jednego z najlepszych rysowników jaki postanowił robić komiksy. Darwyn Cooke posługuje się stosunkowo prostą kreską, nie sięga nadmiernie po detal, ale tworzy ilustracje niezwykle stylowe. Idealnie wpasowuje się nimi w klimat zarówno lat trzydziestych, czterdziestych, pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, w których rozgrywa się akcja Gwardzistów. Ale to nie tylko pozornie prosta kreska (ze wspaniałym kolorem Phila Noto; całość bardzo przypomina animowaną serię z Batmanem, stworzoną przez Bruce’a Timma, ale również prześliczne rysunki Billa Warda czy Jacka Cole’a) stanowi o niezwykłości strony graficznej. Rozwiązania sekwencyjne są znakiem rozpoznawczym, podpisem, który autor zostawia na każdej planszy – tło danej sceny bardzo często jest podzielone na kadry, a postaci po prostu przeskakują na tle tych niezmiennych dekoracji (z tego triku korzysta też Amanda Conner, współautorka opowieści o Jedwabnej Zjawie). Gwardziści to opowieść, która dotyczy książki napisanej przez Hollisa Masona, pierwszego Nocnego Puchacza. Postanowił on spisać historię pierwszej drużyny superbohaterów. W serii retrospektyw śledzimy opisane przez niego w książce wydarzenia i brudne tajemnice Gwardzistów.

Jedwabna Zjawa (Cooke/Conner) to opowieść o początkach córki Sally Jupiter, Laurel, w roli tytułowej Jedwabnej Zjawy. Trochę się trzeba przemęczyć przez opowiastkę o zawiedzionej miłości i życiu Laurel na gigancie w San Francisco, aby dotrzeć do sympatycznego finału.

Problem zasadniczy z tym komiksem jest taki, że nie da się go czytać bez odniesień do Strażników. Sam wydawca nam to nakazuje, umieszczając na okładce hasło „Prequel Strażników Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa – najlepszej powieści graficznej wszech czasów”. Jeśli zapomnimy o tym, co wiemy ze Strażników, to dostaniemy ciekawą historię, ale lekturze nie będzie towarzyszył dreszczyk emocji przy łączeniu sobie obu komiksów w jedną całość. Wszelkie punkty styczne staną się zwykłymi elementami fabuły, bez tego elektryzującego charakteru odniesienia (czytelnicy uwielbiają odnajdować wspólne fakty, czują się w komiksie jak w domu, rozumieją co się dzieje, składając kolejne elementy układanki). Jeśli będziemy czytać Strażników początek jako integralną część uniwersum Strażników, to nie obędzie się bez porównań z, jak słusznie zauważył wydawca, powieścią graficzną (sic! a czemu nie po prostu komiksem?) wszech czasów. A porównania z tym monumentalnym dziełem, precyzyjną zegarmistrzowską robotą scenarzysty, nie wytrzyma nawet tak kapitalny autor jak Darwyn Cooke. Czy zatem sprawia to, że Strażnicy początek to komiks całkowicie niemający racji bytu? Zdaje się, że ekipa, która wpadła na pomysł opowiedzenia co było przed Strażnikami, nie rozważyła sobie wszystkich za i przeciw stworzeniu tych historii. Wyszedł z tego komiks zawieszony gdzieś w próżni, o którym zapewne albo po dwudziestu siedmiu latach się zapomni, albo będzie się kurtuazyjnie pisało o nim jako o ciekawym przedsięwzięciu (czytaj: nieudanym). Szkoda, że pogoń za pieniądzem, która zaprowadziła ekipę DC do łapania czytelników na znany symbol, miała tu decydującą rolę. Szkoda, że artyści solidarnie nie postanowili nie porywać się na świętość. Szkoda, że nie zadali sobie pytania – a co ja bym zrobił, gdyby wydawca krwiopijca chciał rozbebeszać moje opus magnum i dopisywać coś do dzieła kompletnego? Szkoda, że pisanie o tym komiksie musi być polityczne. Odnieść można wrażenie, że jasno wypowiadającemu się o praktykach DC (w kontekście ekranizacji swoich komiksów) Alanowi Moore’owi, postanowiono dopiec jeszcze bardziej.

Nota: 5,5 (Gwardziści: 7; Jedwabna zjawa: 4)

 

Lucyfer #8: Wilk pod drzewem i Lucyfer #9: Przełom 

Biorąc do ręki tom ósmy i dziewiąty serii Lucyfer można odnieść wrażenie, że pomylono okładki. Do części ósmej bardziej pasuje ta, którą wykorzystano do części dziewiątej (przedstawia wilka pod drzewem). Okładka ósemki jest bardzo uniwersalna i przez to mało konkretna – w zasadzie mogłaby być okładką każdego tomu. Okładkowe pomieszanie z poplątaniem jest niestety znakomitą zapowiedzią bigosowatości całej serii o Gwieździe Zarannej, choć ta jedna postać to w zasadzie akurat tylko pretekst do wielowątkowej narracji z udziałem coraz to większej liczby bohaterów.

W tomie ósmym Fenris postanawia przyspieszyć rozpad świata, który znamy. Po odejściu Boga rzeczywistość rozchodzi się w szwach i są tacy, którzy pragną doprowadzić dzieło zniszczenia do końca. Świat stworzony przez Lucyfera jest ubezpieczony na takie zdarzenie, ale jego stwórca podejmuje walkę z Fenrisem. Oczywiście doprowadzi to do kolejnego kryzysu. Wilka pod drzewem otwiera świetna Lilith, w której poznajemy historię pierwszej żony Adama, małą Mazikeen oraz jej demoniczne rodzeństwo.

W tomie dziewiątym bohaterowie mierzą się z konsekwencjami działań Fenrisa, Elaine Beloc tworzy nowy(e) świat(y), a dzieci Lilith szturmują Srebrne Miasto.

Lucyfer to seria bardzo nierówna, nie przy porównywaniu osobno kolejnych tomów, ale w obrębie każdego z nich, między poszczególnymi wątkami. Jest to lektura wciągająca, opowieść w której zaczynamy mimowolnie kibicować drugiej stronie (tzn, nie zastępom niebieskim), ale kiedy już zaczynamy łapać falę, nagle scenarzysta postanawia nam namieszać i dorzucić kolejne osoby dramatu, kolejnych wielkich graczy, kolejnego demona chcącego coś ugrać, kolejne wątki. Chociaż w zasadzie prawie każdy element układanki w końcu gdzieś się wpasowuje, to jednak opowieść podczas czytania sprawia wrażenie chaotycznej miast być w oczach czytelnika wielowątkową epopeją. Mike’owi Carey’owi będzie można wybaczyć te zabawy z czytelnikiem, o ile domknie serię tomem na miarę zwalającego z nóg zakończenia Sandmana. Póki co w lucyferowym opowiadaniu jest mniej zrozumiałej logiki niż w Śnieniu. Opowieść rozchodzi się, rozpada, dokładnie tak, jak świat przedstawiony w komiksie po odejściu Boga.

Nota (średnia): 6,5

 

Hellboy #11: Piekielna Narzeczona i inne opowieści

Poziom tego tomu, złożonego z 6 historyjek – Hellboy w Meksyku, Podwójny seans zła (Nagroda Sullivana i Dom Sobeka), Śpiący i martwi, Piekielna narzeczona, Dziedzictwo Whittierów i Spełnione życzenie Bustera Oakley’a – jest bardzo wysoki, choć byłoby znacznie lepiej gdyby całość oprawy graficznej stworzył Mignola (rysował tylko Dziedzictwo Whittierów). Mike jednak postanowił pisać scenariusze, oddając ołówek innym. Niestety, i mam wrażenie, że powtarzam to już po raz kolejny pisząc o Hellboyu, na przykładzie tego bohatera najlepiej widać, jak wiele tracą jego przygody ubrane w inne niż charakterystyczne mignolowskie plamy. W punktacji polterowej przez ten fakt wartość komiksu z Piekielnym spada o jakieś dwie oceny. Nie chodzi o to, że artyści, którym powierzono te przygody (Corben, Nowlan, Hampton) są słabi. Po prostu Hellboy to w 50% procentach atmosfera wprowadzona w oryginalnym koncepcie serii do rysunku przez Mignolę. Nikt nie potrafi dorównać Mike’owi w tym względzie. Chyba z pożytkiem byłoby, gdyby nowi rysownicy naśladowali styl twórcy postaci Piekielnego. Przecież nie ma w tym nic złego, np. w takim Spawnie, kiedy McFarlane nie nadążał z rysowaniem, oddał ołówek Gregowi Capullo, a ten naśladował kreskę twórcy postaci i wyszło świetnie. Wizja graficzna Spawna była zbyt mocna związana z samą postacią, żeby zmieniać drastycznie kreskę.

Ten zbiorek kilku opowiadań z Hellboyem czaruje różnorodnością tematyczną. Zaczynamy od przygody Piekielnego w Meksyku i jego spotkania z luchadores (Hellboy w Meksyku), potem zaglądamy do kina, w którym truposze obserwują na wielkim ekranie dwie przygody Hellboya - wizytę w nawiedzonym domu, który płaci właścicielowi za dostarczanie mu ofiar, oraz zabójczo spuentowanej przypowiastce o oddawaniu czci nie temu bóstwu egipskiemu (Podwójny seans zła), następnie mamy bliższe spotkania z wampirami (Śpiący i martwi), demonem Asmodeuszem – kończy się źle (Piekielna narzeczona), spadkobiercami – kończy się morałem na temat igrania z demonami (Dziedzictwo Whittierów) i na deser z kosmitami – kapitalna walka Piekielnego na pokładzie UFO (Spełnione życzenie Bustera Oakley’a).

Świetny zbiorek pulpowych opowieści grozy.

Nota: 7,5

 

As Incríveis Aventuras de Dog Mendonça e Pizza Boy (1) i  As Extraordinárias Aventuras de Dog Mendonça e Pizza Boy (2): Apocalipse (2010-2011, tinta-da-china)

Niewiarygodne i nadzwyczajne przygody detektywa do spraw paranormalnych zwanego Dog Mendonça, dostawcy pizzy Pizza Boya, Pazuul (demona zaklętego w ciele małej dziewczynki) oraz głowy gargulca, stworzyli portugalski scenarzysta Filipe Melo (twórca, reżyser zakochany w horrorach; producent krótkiego metrażu I’ll see you in my dreams o zombiakach, do którego padają nawiązania w tym komiksie) oraz argentyński rysownik Juan Cavia. Gwoli ścisłości należy dodać, że ten komiks został pomyślany jako film, do którego scenariusz napisali wspólnie Melo i Pablo Parés. Koszta jednak przerosły zamysł twórców i stanęło na komiksie.

Akcja komiksu dzieje się we współczesnej Portugalii. Dog i jego asystentka, Pazuul, dostają zlecenie odnalezienia skutera Pizza Boya. Pizza Boy straci pracę jeśli w ciągu 12 godzin nie stawi się u szefa ze swoim jednośladem. Podejrzenie o kradzież pada na gargulce, z których jeden w wyniku śledztwa stanie się częścią grupy. W zasadzie jego część stanie się częścią zespołu Doga, bo ten postanowi zabrać sobie tylko jego głowę (jak to zabawnie wyjaśni – „Mam za mały samochód, żeby wozić cztery osoby. Sama głowa zajmie mniej miejsca.”). Śledztwo zaprowadzi grupę do tego, co kryje się w podziemiach miasta. A kryją się tam naziści, którzy uciekli po wojnie wraz ze swoim wodzem, samym Hitlerem. Oczywiście mają oni plan, który wymaga krwi porywanych na powierzchni dzieci.

Druga część rozpoczyna się po 5 latach. Pizza Boy ma już inną pracę (telelinia) i nie jest częścią grupy do zadań paranormalnych. Grupa jednak w obliczu zbliżającej się apokalipsy musi zebrać się po raz kolejny i uratować świat. A przynajmniej Lizbonę. Wir przygód, w które rzucą się nasi bohaterowie, zaprowadzi ich do Fatimy i sprawi, że będą musieli postudiować sobie Biblię oraz tajemnice fatimskie.

Dwa odcinki tej serii ukazały się rok po roku, w 2010 i 2011, a zakończenie Apokalipsy zwiastuje ciąg dalszy (w sierpniu Filipe Melo via FB podał nawet tytuł części trzeciej i ostatniej – Requiem). Jest to bardzo sprawny komiks, efektownie narysowany, który odwołuje się do klasyki filmografii fantastycznej i horrorowej, poprzez liczne nawiązania, mrugnięcia okiem do czytelnika, hołdy dla kultowych reżyserów oraz fantastyczne parodie znanych scen i postaci. Na kartach albumu mamy np. Deloriana z Powrotu do przyszłości, na ulicy mijamy George’a Romero, a scena otwierająca album jest jakby żywcem przerysowana z drugiej części filmowego Spidermana. Lista nawiązań jest zbyt długa, żeby tutaj ją nawet streszczać. Taka struktura to w zasadzie dosyć ograny motyw (bo Moore, Gaiman, Piątkowski/Adler i wielu innych już to zrobili), ale sprawdza się znakomicie w roli dostarczyciela rozrywki. Po pierwsze dlatego, że opowiedziana historia tryska humorem, a po drugie fantastycznie wyszło zaadaptowanie tego typu historii do realiów portugalskich.

Ciekawostką jest to, że autorzy na tyle zadbali o promocję, iż za sprawą Johna Landisa i George’a Romero (autorzy wstępów, odpowiednio do części pierwszej i drugiej), ich komiks dotarł za wielką wodę. Dark Horse zakontraktowało trzy rozdziały opowieści po 8 stron każdy, nad którymi twórcy siedzieli równoległe z pracami nad częścią drugą.

Nota: 6,5

 

Palmas para o esquilo (2013, Kingpin Books)

Palmas para o esquilo, czyli Brawa dla wiewiórki, to drugi komiks, który wspólnie stworzyli David Soares (scenariusz) i Pedro Serpa (rysunek). Pierwszym był pEQUENO dEUS cEGO (2011), z którego plansze oraz oryginalne rysunki zaprezentowano na wystawie Półwysep w Kadrach (Warszawa - maj 2012, Łódź październik - 2012 i Kraków - luty 2013).

Komiks ten wyróżnia się uproszczoną kreską Pedro Serpy (jeszcze bardziej uschematycznioną niż w pEQUENO dEUS cEGO), która kontrastuje z gęstym potokiem myśli Davida Soaresa. Warstwa graficzna to przejrzysty rysunek w uproszczonych kolorach, postaci są pozbawione cieni (poza jednym, bardzo znaczącym momentem narracji), do którego Soares napisał świetny esej filozoficzny o domniemanej naturze ludzkiej. Znając metodę twórczą brodatego portugalskiego scenarzysty (tworzy scenariuszowe storyboardy, ograniczając opis słowny do minimum), należy założyć że kontrast, który powstał między stroną graficzną i tekstem będącym popisem erudycji oraz żonglowaniem słownictwem w wielu miejscach niedostępnym nawet dla ojczystych użytkowników języka (potwierdzają to niektóre recenzje portugalskiego opublikowane do tej pory – autorzy przyznali, że bez słownika się nie obyło), jest kompozycyjnym założeniem, artystycznym wyborem. Zresztą znamienne jest to, że część dialogowa nie stanowi tu problemu dla czytelnika. Sprowadza się do rozmów pacjentów azylu psychiatrycznego o konieczności gromadzenia zapasów jedzenia na zimę i maniakalnych podejrzeń o bycie śledzonym przez armię, oraz do banalnych kwestii wypowiadanych przez szpitalny personel. Powstaje jednak pytanie o to, kto jest narratorem, autorem narracyjnego eseju? Czasami wydaje się, że ktoś trzeci, kto chce wyjaśnić szaleńcowi rolę szpitala psychiatrycznego (użyto po portugalsku słowa „asilo”, czyli azyl – wypisz, wymaluj Arkham), kto podszeptuje mu co ma zrobić, aby się wyzwolić. Stąd wydaje się, że w wielu momentach główny bohater słyszy opowieść zawartą w prostokątnych ramkach, która go przeraża. Jest to historia o życiu postrzeganym jako walka z gaszeniem iskier czegoś, czego boimy się uwolnić. Czegoś, czego kształt mieści się w naszym ciele, co sprawia, że nie czujemy się sobą. W zasadzie chyba nie wiemy czy „my” to zewnętrzna powłoka, czy to co w środku. A w środku naszego bohatera skrywa się wiewiórka, którą dorosły bohater uwielbiał udawać w dzieciństwie. Dlaczego Soares wybrał wiewiórkę? Odpowiedź przychodzi wraz z użyciem jednego, niepozornego słowa, którym w mitologii nordyckiej określano tego gryzonia – Ratatöskr. Według różnych opisów Ratatöskr był posłańcem biegającym po Ygddrasilu. Stąd też obiektem szaleństwa lub fantazji/wyobraźni dla głównego bohatera jest drzewo, a poruszanie się po nim to wieczna walka między wyobraźnią, która pozwoli się nam wzbić w niebo, a szaleństwem, które doprowadzi nas do upadku. To dziecięca wyobraźnia może z wiekiem przekształcić się w szaleństwo i doprowadzić do zamanifestowania się naszej drugiej natury, zwierzęcej, którą próbujemy każdego dnia trzymać na wodzy. Ratunkiem zdaje się jednak nie powściągliwe korzystanie z wyobraźni, trzymanie jej na wodzy, ale ujarzmienie bestii.  

W nowym albumie Soares i Serpa zadają pytanie o to „jaka jest różnica między wyobraźnią i szaleństwem?”. W jaki sposób na nie odpowiadają? Na wiele sposobów: „Szaleństwo to otchłań pod mostem wyobraźni”, „Szaleństwo na sposób mięsny, tym się staniemy”, „Szaleniec to okopana łodyga”, etc. Palmas para o esquilo to komiks, który sugeruje, podpowiada, częściowo wyjaśnia nam narodziny szaleństwa (zwierzęcego pochodzenia?). Rysuje cienką czerwoną linię, którą zbyt łatwo przekroczyć i pomylić zalążek choroby z artystyczną duszą nosiciela. A może tak naprawdę między niezwykłym uzdolnieniem a szaleństwem nie ma granicy?

Dialog rysunku i tekstu (narratora scenarzysty i narratora rysownika) jest tutaj jak rozmowa dwóch szaleńców. Batman z Jokerem przerabiali tę kwestię w Zabójczym Żarcie, dochodząc do wniosku, że znajdują się w sytuacji bez dobrego dla wszystkich wyboru, a szaleństwo to wyjście bezpieczeństwa. Bohater Rugas Paco Roci odchodził od zmysłów w domu starców, zamknięty jak pacjenci Soaresa w azylu. Na pierwszy rzut oka rozmowa dwóch szaleńców to dla osoby trzeciej coś na kształt rozmowy dwóch pijaków – oni tylko między sobą są w stanie się zrozumieć. Człowiek trzeźwy nie będzie wiedział, o co im chodzi. Jednak obserwacja szaleńców i wniknięcie w analizę ich sytuacji, która dokonuje się u Soaresa i Serpy, niweluje tę barierę i pozwala zrozumieć szaleństwo zapisane w gwiazdach i przypisane ludzkim jednostkom.

Na innym planie szaleństwem jest wyjaśnianie szaleństwa tak szalenie niedostępnym słownictwem, do jakiego ucieka się Soares. Czytelnik zostaje złapany w pułapkę słownikową, potem konceptualną, dalej jeszcze terminologiczną, aż w końcu nie może wyzwolić się i uwolnić od tego tekstu. Zostaje uwięziony gdzieś między kadrami i stopniowo pogrąża się. Tylko w czym? W niezmierzonej wyobraźni czy beznadziejnym szaleństwie?

Nota: 9

 

Anos dourados (Mundo Fantasma, 2013)

Anos dourados, czyli złote lata, to kolejna publikacja papierowa blogera, Marco Mendesa. Po takich tytułach jak Tomorrow the chinese will deliver the pandas, wyróżnionym w 2009 w podsumowaniu Central Comics, czy Diário Rasgado, który prezentował wybór prac blogowych autora z lat 2007-2012, tym razem do rąk dostajemy album z rysunkami, szkicami, formami niedokończonymi. Anos dourados stanowi katalog do wystawy Mendesa w Coimbrze. W Polsce mieliśmy szansę zobaczyć część tych prac w ramach wystawy Półwysep w kadrach, kilka historyjek przetłumaczono dla Ziniola. Ta publikacja jest więc skierowana głównie dla fanów autora i nie stanowi zwartej narracji, choć można oczywiście dostrzec tutaj wiele motywów powtarzających się w pracy Mendesa – portrety znajomych na kanapie czy fotelu w jego artystycznym atelier, scenki z krótkimi wypowiedziami na tematy różne, takie złote myśli wygłoszone i uchwycone przez autora. To klucz, który został zastosowany do wystawy, której katalog Anos dourados towarzyszy. Najbardziej przypomina on szkicowniki wydawane w Polsce przez ATY, choć edytorsko postawiono na kredę i twardą oprawę. Można więc do woli przypatrywać się kreskom, które w akcie szkicowania były tylko pomocniczym elementem w nadaniu ostatecznego kształtu danemu rysunkowi (to jakby odpowiednik myślenia na głos, kiedy szukamy słów dla precyzyjnego wyrażenia, sformułowania jakiejś skomplikowanej myśli), możemy czytać komiksowe dymki do których nie została jeszcze dorysowana wypowiadająca się postać (istnieje tylko jako adnotacja pod rysunkiem, np. „tutaj dorysować pracującego Marco”), możemy wreszcie zobaczyć jak początkowo wyglądały wypowiedzi, z których autor skreślił kilka słów, kilka zamienił. Najbardziej ekscytujące jest to, że to co u Marco Mendesa wydaje się niedokończonym szkicem, zapiskiem na marginesie, jest w zasadzie wersją finalną kadru z jakiejś historii. I to widać nawet w jego blogowych publikacjach, kiedy każdy brudek, wymazanie, skreślenie, są elementami składowymi nie tylko historii, ale i świadectwem aktu tworzenia. Mendes zatem opowiada jakąś historyjkę i obnaża metodę, sposób jej powstawania. Ten ekshibicjonizm twórczy współgra u niego z ekshibicjonizmem treściowym, gdyż rysuje on głównie o życiu swoim i swoich przyjaciół.

Katalog zamyka świetny w formie i treści esej Pedro Moury o twórczości autora. Świetny, gdyż wskazujący jakie elementy tworzą z tych prac mogą tworzyć narrację (np. spojrzenia portretowanych postaci). Świetny, bo sposób zapisu myśli Moury odzwierciedla proces twórczy Mendesa – skreślenia, imitowanie odręcznego pisma, różne kroje czcionki, etc. W czasach kiedy pięknie wydane albumy z reprodukcjami tracą w oczach odbiorcy na atrakcyjności (wielkie dzieła sztuki, karykatury, etc., można do woli podziwiać w postaci formie elektronicznych plików), publikacja Mendesa uświadamia jak wielka jest różnica w oglądaniu jego prac w wersji blogowej i drukowanej. Na korzyść drukowanej.

Nota: 9,5

 

O Baile

Joana Afonso rysuje ten album w kresce, którą pokazała w Ziniolu w historyjce Nothing will tear us apart. Scenarzystą jest Nuno Duarte (współtworzył świetną dwutomową opowieść A Fórmula da felicidade o młodym zdolnym wynalazcy, który wyprowadził matematyczny wzór na szczęście). Jest to opowieść o małej wiosce portugalskiej, zaatakowanej plagą zombie. Agent PIDE (tajna policja portugalskiego Estado Novo) wyrusza wyjaśnić sprawę. Mamy rok 1967.

O Baile, czyli „bal” (może i potańcówka w kontekście tej historyjki) to klasyczny horror, przepięknie narysowany i pokolorowany przez Joanę Afonso. Wstęp do niego napisał Filipe Melo, czyli człowiek od horrorów (wspominany w tym odcinku Varia przy okazji komiksu Dog Mendonça). Przeszarżował jednak ciut z huraoptymistyczną opinią na temat tej pracy, gdyż z całą pewnością prawdziwa groza kryje się raczej gdzieś indziej niż w samej historii – kryje się w sposobie jej opowiedzenia. Komiks duetu Afonso/Duarte pod względem operowania środkami komiksowymi jest opowiedziany świetnie, choć na pierwszy rzut oka brakować mu może zagrania kolorami, czy podkreślenia kreską bardziej złowieszczej atmosfery, podrasowania horroru, który w samej fabule jak najbardziej straszy. Patrząc na przykład na Marvel Zombies, na wyszczerzone zęby superbohaterów, budzi się w czytelniku uczucie grozy, dyskomfortu. Patrząc na rysunki Joany Afonso tego dyskomfortu brak. Dostrzeżemy go jednak w innym elemencie, poprzez odniesienie do tytułu – bal – do makabrycznych wydarzeń w rybackiej wiosce. Horror Afonso/Duarte skrywa się właśnie w tym znaczeniowym napięciu między tytułem – wyjaśniony jest on w akcji komiksu na swój sposób – a dosyć cukierkową szatą graficzną. Bal czas zacząć, zombie proszą panie i panów.  

Nota: 7,5