Varia #6

Ogórki z półki

Autor: Kuba Jankowski

Varia #6
Szósty tekst w serii Varia powstał w komiksowym sezonie ogórkowym, czyli w lipcu i sierpniu. Niewielka liczba publikacji w tym okresie, urlop autora oraz tajemnicze inne sprawy, pozwoliły nadrobić niektóre zaległości zagraniczne. Stąd też w tekście oprócz komiksów opublikowanych w Polsce, wspominamy także o kilku pozycjach z różnych stron świata.

Spis treści:

 

Cenizas (Popioły/Prochy, Astiberri 2012)

Autorem tego niezwykłego komiksu drogi jest Álvaro Ortiz, którego poznaliśmy w Śladami Joyce’a Alfonso Zapico podczas pobytu obu rysowników w Domu Twórców w Angoulême. Zerknijcie do Intermezzo III, w którym Zapico odwiedza Álvara i Martina Romero, żeby się z nimi trochę poprzekomarzać na temat komiksów, które tworzą - tam też znajdziecie dwa kadry z komiksu Ortiza omawianego w tym miejscu. Nie dziwi więc, że sam Zapico tytułem reklamy napisał kilka słów o pracy swojego kolegi.

Zapico pisze o tym, jak bardzo "nienawidzi" go za sposób nakładania kolorów, za magię wydobytą z pejzaży miejskich i wiejskich, którą Ortiz potrafił przelać tak wspaniale na papier… Wszystko w tonie żartobliwym, ze zdrową dozą zazdrości twórczej. Trzeba zachwytowi Zapico oddać sprawiedliwość, bo Ortiz kapitalnie rozrysowuje sekwencje podróży po pustych drogach i poprzez wyludnione miasta. Zapico wskazuje na źródła inspiracji, na ducha tej historii jako na wypadkową seriali Rodzina Soprano i The Wire oraz zmysłów reżyserskich Davida Lyncha i Paula Austera. Można tutaj szukać wielu porównań, ale faktem jest, że z prostej historyjki o podróży trójki (czwórki) przyjaciół samochodem do tajemniczego punktu X na mapie, którą dostali od zmarłego kolegi (to właśnie ten czwarty, czyli tytułowe prochy w urnie) z jego ostatnią wolą bycia tam rozsypanym, Ortiz wyciąga, ile się da.

Polly, Moho i Piter nie widzieli się od czasu studiów. Niedawno zmarł ich kolega, Hector, któremu teraz muszą wyświadczyć przysługę i spełnić jego ostatnie życzenie.

Jeśli ktoś zamierza zakupić ten komiks, to niech tutaj przerwie lekturę i przeskoczy do ostatniego akapitu.

Hector dobrze przemyślał lokalizację, do której po śmierci chciał sprowadzić swoich przyjaciół – miejscem jego "rozsypania" okazuje się być wyspa, na której zbudował hotel. Hotel, o którego stworzeniu marzyli kiedyś wszyscy razem, ale że odbyło się to podczas typowego studenckiego pijackiego rojenia, prawie o tym zapomnieli. Wszyscy, poza Hectorem, który spełnia ich sen i daje młodym życiowym rozbitkom nowy cel. Pierwszymi gośćmi hotelu są rysownik komiksów i jego rodzina. Rysownik, zaintrygowany dziwnym wyglądem domu i znajdującymi się w nim sprzętami, zamierza dowiedzieć się od właścicieli, jak to się stało, że trafili w takie miejsce. Plansze z tym wątkiem komiksu zamykają album, ale znamienne jest to, że główni bohaterowie zmieniają imiona. Czyżby zatem wszystko, co przeczytaliśmy do tej pory, było komiksem, który już powstał?

Nie obawiajcie się, że zdradziłem nazbyt wiele z fabuły tego komiksu. Jest on tak bogaty w wątki i tak wspaniale opowiedziany, że w niczym to nie zepsuje wam radości czytania. Jeśli podobały wam się filmy w stylu Fandango czy Big Lebowski, to i Cenizas Ortiza was zachwyci.

Nota: 8,5 

 

Mi Heroína (Moja Heroina/Moja bohaterka, dib buks 2008)

Toni Carbos (rysunek) i Javier Cosnava (scenariusz) opowiadają historię rysownika uzależnionego od narkotyków. Uzależnienie zostało spersonifikowane w postaci niezbyt ponętnej kobiety, z której ramion bohater jednak nie potrafi się wyswobodzić. Nie pomagają nawet modły jego matki.

Komiks ten to sztampa do sześcianu i dlatego dziwić może, że kolejne jego części były sukcesywnie nagradzane na festiwalach hiszpańskich w latach 2007-2008. Przesłanie sprowadza się do tego, że narkotyki są straszne, że spod ich władzy nie da się tak łatwo uciec, że sterują nami jak marionetkami, pociągając za sznurki.

Oczywiście biedny artysta próbuje twórczo spożytkować swoje uzależnienie i narysować o tym komiks, ale (oszczędzę wam czytania tego dzieła i zdradzę finał) umiera podczas jego tworzenia. Komiks nudny i pozbawiony sensu.

Nota: 2,5

 

 

 

Éxito para perdedores (Sukces dla przegranych, Astiberri, 2012)

Internetowy przedsiębiorca, David Cantolla, sprzymierzył się z niezwykłym rysownikiem, Junaem Díazem-Faesem. Owocem tej współpracy jest komiks o objętości ponad 270 stron. Na jego kartach śledzimy w serii retrospektyw powstanie i spektakularny upadek firmy, którą David założył ze znajomymi, chcąc wykorzystać rosnącą popularność internetu i zgarnąć pieniądze leżące, zdawałoby się, na wyciągniecie ręki.

Druga połowa lat dziewięćdziesiątych przyniosła szybki techniczny rozwój sieci i stworzyła nowe możliwości finansowe dla wielu szukających swojego miejsca na biznesowej mapie. Jednym z nich był David Cantolla. Młody, optymistycznie nastawiony i z pomysłami. Sprzedaż poprzez internet, multum firm działających w przestrzeni wirtualnej i odnoszących sukcesy, pokusa szybkiego wzbogacenia w nowej, dynamicznej strefie – to rozpalało umysły wizjonerów. Sektor bardzo szybko osiągnął masę krytyczną i bańka pękła. Wejście firm na pozagiełdowy system sprzedaży akcji NASDAQ też okazał się być krótkotrwałym sukcesem. David stracił wszystko, ale nie załamał się i otworzył kolejny interes. Podobnie jak wielu innych, którzy mieli swój udział w tym internetowym boomie.

Historia Cantolli i Díaza-Faesa cechuje się dosyć nierównym rytmem. Działa trochę jak poradnik pozytywnego myślenia, trochę jako przestroga przed szybkimi interesami, trochę jak autoterapia dla Cantolli przedsiębiorcy, a trochę jak zbiór mądrości życiowych rybaka/pana spod sklepu/twardziela co z niejednego pieca chleb jadł (niepotrzebne skreślić). Oto zwykła-niezwykła prawdziwa historia, która ma pokrzepić, podnieść na duchu tych, którzy tracą w życiu wszystko. Konkluzją jest to, że wcale nie pieniądze są najważniejsze.

Jak na tak opasły komiks, zakończenie rozczarowuje, choć samą opowieść czyta się nieźle, mimo jej wzlotów i upadków. Autorzy urozmaicają ją wstawkami z wykładami mistrza zachowania równowagi, Pandy, mistrza Yan, w stałej kolumnie "Kung fu przedsiębiorców". Ciekawym pomysłem jest opowiadanie od wydarzenia najdalszego do najwcześniejszego, czyli od upadku firmy, do punktu, w którym Cantolla odniósł sukces. Taka linia narracji fantastycznie podkreśla fakt, że w interesach, jak w przyrodzie – wszystko się powtarza, zatacza kręgi. Teraz Cantolla znów jest na fali wznoszącej – na końcu komiksu jest w dołku.

Teraźniejszość splata się komiksową retrospekcją i tworzy niezwykły układ, który lepiej niż błahe mądrości odzwierciedla prawidła rządzące światem interesów. Szkoda więc, że autorzy nie zrezygnowali z kilku ostatnich, sztampowych stron, które niszczą pięknie utkaną i swobodnie opowiedzianą historię o wzlotach i upadkach. Ten retrospektywny zabieg narracyjny i znaczeniowe napięcie, które wytwarza się między sposobem opowiadania a obecną sytuacją Davida, wystarczyłyby za konkluzję. Tak jak w poezji trzeba mieć świadomość, kiedy zamilknąć i nie dopowiedzieć, tak i w komiksie warto wiedzieć co pokazać i napisać, a co przemilczeć.

Nota: 5

 

New X-Men: Z jak Zagłada

Wielka Kolekcja Komiksów Marvela od czasu do czasu dostarcza nam znane już wcześniej tytuły. Tak jest i tym razem, gdyż New X-Men Morrisona i Quitely’ego ukazali się w czterech odsłonach za sprawą Dobrego Komiksu (2004). Oczywiście tym razem dostajemy do rąk nie zeszytówki, a zebrane w jeden tom cztery części (oryginalne numery 114-117). Kontynuacja nastąpi w dalszej części WKKM.

Z jak Zagłada wprowadza nas w zmieniający się wciąż na naszych oczach świat. Profesor X inicjuje Cerebrę, na scenę wkracza Casandra Nova i Emma Frost oraz dowiadujemy się więcej na temat sentineli. Zaglądamy także na zniszczoną Genoshę…

Całość robi wrażenie, ale ostatecznie nie wykracza poza sprawną opowieść o mutantach znajdujących się w śmiertelnym zagrożeniu. Jak na początek - dobre czytadło.

Nota: 6

 

 

 

Hawkeye: My Life As a Weapon #1

Na pierwszego trade’a tercetu Fraction/Ajo/Pulido z Hawkeye’m złożyły się cztery historyjki (w tym jedna dwuczęściowa) oraz dodatek Young Avengers Presents #6 (w zasadzie niepotrzebna zupełnie doczepka, w której Clint Barton jest Roninem i "przekazuje" rolę Hawkeye’a Kate Bishop).

Hawkeye to raczej niezbyt popularna postać, trochę jakby z innych czasów. Na pierwszy rzut oka bohater posiadający mało użyteczny arsenał do walki z wielkim złem tego świata: łuk i strzały. I chyba właśnie świadomość tego faktu sprawiła, że scenarzysta postanowił opowiedzieć o członku Avengers historie bardzo zwyczajne i niezwykle zabawne. Są to opowieści o tym, co Clint Barton porabia w czasie wolnym od obowiązków związanych z przynależnością do Mścicieli.

I tak: Clint Barton ratuje psa, następnie sąsiadów przed chciwą mafią, która podwyższa im czynsz, okrada rabusiów (ale nie, żeby rozdawać potem pieniądze biednym), pomaga pewnej młodej, tajemniczej damie w pełnej samochodowych pościgów opresji (kapitalne żarty z gadżeciarskich strzał, których przeznaczenia czasem nie zna nawet sam Hawkeye) oraz odzyskuje pewną taśmę, na której uwieczniono coś nieprzeznaczonego dla każdych oczu.

Komiks jest napisany lekko, z humorem, bez patosu i wciąga na tyle, aby nie trzeba sobie dawkować lektury. Rysownik subtelnie zaskakuje w kilku miejscach kadrowaniem, a w stylu rysunkowym balansuje gdzieś między Timem Salem i Darwynem Cookiem. Wzorce ma więc wspaniałe. Każda historyjka zaczyna się bardzo podobnie, od wariacji na temat "this looks bad". Ta narracyjna klamra sprawia, że bohater pozbawiony supermocy staje się nam jeszcze bliższy, a w świecie przedstawionym komiksu czujemy się jak u siebie. Bardzo obiecująca seria.

Nota: 7,5

 

Lewandowski na Dzikim Zachodzie

Sławek Lewandowski z uporem produkuje kolejne swoje komiksy w formie zeszytówek (poza opisywanym poniżej Zamachem na prezydenta), co sprawia, że ciężko po jednej odsłonie wyrokować o wartości danego tytułu. Na przykład Komiks Problem pierwszą część miał znakomitą, a w drugiej znacznie obniżył się poziom. Jednak w przypadku serii o Dzikim Zachodzie jest równiej. Prawda o Dzikim Zachodzie, Cała prawda o Dzikim Zachodzie i Tylko prawda o Dzikim Zachodzie składają się na opowieść o Dzikim Zachodzie w krzywym zwierciadle. I na tych trzech częściach się nie skończy.

W Prawdzie poznajemy w krótkich epizodach postaci, które później będą się jeszcze pojawiały. Lewandowski wprowadza je na scenę w anegdotycznych opowiastkach, wyciągając na wierzch wszelkie stereotypy kowbojskie i ośmieszając je na naszych oczach. Stąd zapewne przemianowanie kowbojów na kombojów. To zupełnie inna rasa zdobywców Dzikiego Zachodu i bywalców saloonów: nieudolni, karykaturalni w swoim twardzielstwie, małostkowi w aspiracjach i ambicjach.

W Całej prawdzie z tych elementów wyłania się powoli historia, a jej wybuchowy rozwój poznajemy w Tylko prawdzie. Oczywiście musiało pójść o coś bardzo cennego, że doszło do niezwykłej rozróby… Tak właśnie, poszło o wyjątkowo paskudną dziwkę.

Nieodłącznym elementem snutej przez Lewandowskiego ballady jest obecność Indian, którzy nie mogą się nadziwić zwyczajom białego człowieka. Oni również zapewne odegrają jeszcze w tej hecy istotną rolę.

Pomysł autora na taką opowieść jest znakomity, ale szkoda że wartość całości obniża niska jakość wydania. Zwłaszcza trzeciej części, w której całkowicie rozregulował się kontrast… Psuje to czytelność fantastycznej, karykaturalnej kreski Lewandowskiego, który - świadomie lub nie - budzi skojarzenia z węgierskimi liniami ołówka rodem z Miasta milczących rewolwerów. Czekamy na więcej.

Nota (ogólna): 7

 

Lost Cat

Pewien detektyw, podobno wyglądający jak Humphrey Bogart, znajduje zaginionego kota. Ucina sobie dłuższą pogawędkę z właścicielką. Okazuje się, że jaki kot, taka właścicielka – pewnego dnia i ona przepada. Jednak w odróżnieniu od kota – bez wieści. Detektyw postanawia ją odnaleźć, a w międzyczasie trafia mu się kolejne zlecenie – odzyskanie płótna z pewnym aktem, na prośbę starszego pana, który portretowaną podobno bardzo kiedyś kochał.

Najnowszy komiks Jasona to nie ta najwyższa autorska półka. Lokuje się gdzieś pomiędzy pełnymi znakomitych pomysłów Pssst!, Gangiem Hemingwaya, The Last Musketeer czy Why are you doing this? a znacznie słabszymi Iron Wagon czy The Day of the Living Dead.

To nadal bardzo filmowo i przejrzyście opowiedziana historyjka, ale nie wszystkie wątki zdają się tutaj zgrabnie łączyć, dopełniać i uzasadniać. Tytułowy zagubiony kot to tylko punkt wyjścia do opowiedzenia o losie zagubionych antropomorficznych postaci. To o tyle przewrotne, że świat komiksu Jasona wypełniają tym razem w zasadzie same psy (we wcześniejszych tytułach proporcje między psowatymi i ptakowatymi były jednak bardziej wyważone). Być może sprowadzenie treści tego komiksu do odczytania go poprzez tytuł i rozciągnięcia metafory zagubionego zwierzaka na wszystkich ważniejszych bohaterów to małe uproszczenie, ale oprócz klucza filmowego ten właśnie wydaje się najbardziej uzasadniony i interpretacyjnie samowystarczalny.

Nota: 6

 

Zamach na prezydenta

Płatny zabójca odpoczywa sobie spokojnie na plaży, kiedy dostaje zlecenie na prezydenta. Musi wyprawić się do pewnego kraju, aby zakończyć żywot głowy państwa. Zawiązanie akcji niczym nie zaskakuje, ale za to jej rozwinięcie już tak. Żeby zbyt wiele nie zdradzać z katalogu dziwactw zastanego w owym kraju zulu gula przez naszego strzelca, wspomnijmy tylko, że prezydent wozi cegły w taczce na budowę fabryki. Ze wschodu na zachód, przez cały kraj…

Sławomir Lewandowski serwuje opowieść w charakterystycznym dla siebie stylu – pełną tyleż absurdalnych co zaskakujących pomysłów, żywego języka i humoru lotów szybujących na różnym poziomie. W odróżnieniu od późniejszego komiksu, Dobro i Zło, tutaj dialogi to tylko jedna ze składowych dobrej zabawy. Miejmy nadzieję, że kolejna część komiksu pokaże, że zbudowanie fabuły wokół domniemanego zamachu nie było wyłącznie pretekstem do kilku skądinąd zabawnych żartów.

Nota: 6,5

 

 

 

Likwidator w Hiszpanii 1937

Likwidator i jego twórca są niezmordowani. Mordowali po Smoleńsku, mordowali w czasie Euro 2012, teraz mordują w Hiszpanii w roku 1937. Z ostatnich Likwidatorów zarówno ten smoleński, jak i europejski, wypadły bardzo blado. Może to zmęczenie materiału? Reagowanie na wydarzenia aktualne to jeden z pomysłów L. na rozrywkę. Drugim są podróże w czasie i przestrzeni. Na tle trochę nużących rozprawek z bydlakami współczesnymi, znakomicie wypadł Likwidator na Ukrainie. Nie dość, że dowiedzieliśmy się sporo o Machnie (dla pełniejszego obrazu, zwłaszcza zawiłych stosunków politycznych i lawirowania machnowców warto sięgnąć po lektury dodatkowe; bardzo ciekawie o Nestorze Machno pisze np. Stanisław Łubieński w Piracie Stepowym), to jeszcze powiało świeżością.

Podobny pomysł przyświecał najnowszemu L., który tym razem wybrał się do Hiszpanii w roku 1937 w czasy wojny domowej. Oczywiście stanął po stronie anarchistów. Dąbrowski w bardzo wyważony sposób pokazał sytuację, bo nie skupił się na opozycji dobrzy-źli, ale wśród walczących z faszystami zarysował również konflikt między republikanami a tymi, którzy chcieli (i tak robili!) inaczej zorganizować życie w zacofanej i niesprawiedliwie dzielącej dobra i przywileje Hiszpanii. W tym wszystkim wielki L. sprawia wrażenie osoby zainteresowanej tylko tym, żeby sobie postrzelać w słusznej sprawie. Nie odbiega to zresztą od jego zwyczajowych pobudek – w zasadzie stać przeciwko wszystkim, ale na czas walki jednak ramię w ramię z jedną ze stron. Oportunizm wielkiego L.? Nie, raczej zdrowy rozsądek w myśl zasady – najpierw pokonać bydlaków, nie myśleć o wewnętrznych podziałach. Oczywiście sam autor postanawia przedstawić sprawę z punktu widzenia anarchistów, piętnując zarówno kościół, lewicowców, jak i faszystów. Kierując się myśleniem w duchu sprawiedliwości dziejowej, to oczywiście słuszne podejście.

Mimo powrotu do pomysłu podróży w czasoprzestrzeni, który sprawdził się w tomie rozgrywającym się na Ukrainie, hiszpański epizod wypada lepiej niż ostatnie współczesne "interwencje", ale i tak poniżej oczekiwań. Dodatkowym smaczkiem jest kilka stron w wykonaniu Marka Oleksickiego, które otwierają tę przygodę. Co dalej z L.? Wyprawa w czasy potyczek kolonialnych w Afryce? Lewicowe rewolucje w Ameryce Łacińskiej (może dialog z Rewolucją Kubańską)? Albo jakiś udział w partyzantkach miejskich (tupamaros w Urugwaju?)? Wsparcie dla powstania wielkanocnego w Irlandii? Wszystko to chętnie bym zobaczył, ale chyba najbardziej chciałbym spotkać L. w czasach tarczy i miecza – może jako sojusznika dzielnych Szkotów? No i niezmiennie zastanawiam się, jak wypadłyby akcje L., gdyby jego strzelaniny miały realny wpływ na bieg historii.

Nota: 5,5

 

Rugas (wydanie portugalskie, 2013)

Paco Roca pojawił się w Polsce za sprawą komiksu Latarnia (timof comics, 2010; co ciekawe, komiks ten podobnie jak wyżej omawiany Likwidator, również nawiązuje do wojny domowej w Hiszpanii) i nie został przyjęty na tyle dobrze, żebyśmy mogli poznawać jego kolejne albumy. Roca często obiera dosyć odległą dla polskiego czytelnika tematykę, jak choćby w El Invierno del Dibujante (opowieści o hiszpańskim rynku wydawniczym i tamtejszym przemyśle komiksowym, którą można śmiało postawić obok Pussey’a Daniela Clowesa) czy El juego lúgubre (horrorze opartym na świadectwach pobytu Salvadora Dalí w małej rybackiej wiosce). Zdarza się jednak, że sięga po tematykę bardziej uniwersalną, co udowodnił kapitalnym komiksem Memorias de un hombre en pijama (paski komiksowe o codziennych i niecodziennych zmaganiach człowieka w średnim wieku z otaczającą go rzeczywistością) oraz omawianym tutaj Rugas (dosłownie "zmarszczki", choć film oparty na tym komiksie wyświetlany był w Polsce pod tytułem Dyskretne uroki starości).

Jest to historia, którą autor zlepił z opowieści swoich przyjaciół o ich starzejących się rodzicach oraz na podstawie wizyt w domach spokojnej starości. Głównym bohaterem jest emerytowany pracownik banku, Emílio, którego syn i synowa postanawiają oddać do takiego właśnie domu. Zaprzyjaźnia się tam z Miguelem oraz poznaje wyrywkowo historie innych pensjonariuszy. Cierpi na Alzheimera. Obserwujemy jak powoli traci kontakt z rzeczywistością.

Opowieść Paco Roki jest wyważona, ale przy tym ani trochę nie przesłodzona. Autor z jednej strony pokazuje, jak okrutne jest życie w domu spokojnej starości, jak zagubieni są tam starsi ludzie, których rodzina postanowiła porzucić. Nie epatuje przy tym zagrywkami na pokaz. Z drugiej strony, ubiera opowieść w bardzo ciepłe barwy oraz rejestruje wiele zabawno-gorzkich zdarzeń z codziennego życia staruszków. W ten sposób poniekąd łagodzi dosyć pesymistyczny wydźwięk opowieści. Pokazuje, jak się pogodzić z taką sytuacją. Bardzo elegancko operuje narracją w dwóch czasoprzestrzeniach – tej w domu starości oraz tej, w której wielu z pacjentów faktycznie przebywa, czyli tej, którą rejestrują ich zmysły. W tym celu zmienia zarówno barwy danych sekwencji, jak i entourage otoczenia.

Rugas to znakomity komiks, który co prawda zbliża się do linii granicznej, za którą powstają materiały na te wstrząsające, opowiadające o niezwykłych przypadkach, politycznie poprawne, cieplutkie i mdłe oscarowe amerykańskie filmy, ale nigdy granicy nie przekracza. Dlatego Paco Roce udało się stworzyć tak dobry komiks.

Nota: 8,5

 

Macanudo #1 (wydanie argentyńskie, 2004)

Ricardo Liniers Siri podpisuje komiks Macanudo po prostu Liniers. I ten podpis to znak jakości tak jak jego rodaka, argentyńskiego komiksiarza i ilustratora, Quino (Mafalda). Paski Liniersa nie opowiadają o zmaganiach z trudną rzeczywistością z lat 60-80. XX wieku w wykonaniu grupki dzieci tak jak miało to miejsce w przypadku Mafaldy, ale bohaterowie też tworzą grupę. Macanudo oznacza osobę przemiłą, kochaną, bardzo dobrą. W serii pasków najczęściej pojawiają się: Enriqueta i jej pluszowy miś Madariaga oraz kot Felini, pingwiny, skrzaty, Z-25 uczuciowy robot. Rzadziej ptaki, rybki i inni nieszczęśliwcy.

Liniers sięga głównie po humor sytuacyjny i słowny, wydobywa z banalnych scen codziennych ironię i absurd, rzadziej szuka żartów inertekstualnych. Z ludzkimi problemami nakazuje rozprawiać się zwierzętom, kliszowe slapstickowe żarty ośmiesza, czyniąc je w kolejnych paskach nieudanymi. Często sam przyznaje się do braku pomysłu na dany pasek i, na przykład, pyta swoich bohaterów, któremu z nich przydarzyło się ostatnio coś zabawnego, albo przemawia ustami danej postaci, która skarży się na to, że zupełnie nie wie, co robi w tym komiksie. W filozoficzną zadumę wpadamy najczęściej z rybkami, które nie dowierzają, że cały świat to akwarium; z pingwinami, które zamknięte są w szklanej kuli "wstrząśnij i postaw, a w środku zacznie padać śnieg" oraz z Fellinim. Fellini to zresztą najbardziej wyrazista postać. Kot, który uczy Enriquetę dawkować sobie życie i zachwycać się wszystkim, co z pozoru nieistotne. Kot, dla którego pojęcie stresu nie istnieje. Typowy kot, który lubi wsadzić łapę do akwarium na połów rybki i nie wie, jak zejść z drzewa.

Liniers może nie jest drugim Quino, ale i tak Argentyna ma z kogo być dumna. Jego komiksy zachwycają treścią (lekki humor i bogactwo tematów) oraz formą (bardzo zróżnicowane kadrowanie, co w formie pasków nie zdarza się tak często). Prace autora z tej serii można śledzić tutaj.

Nota: 9

 

24 Comics Book Day (wydanie 2012)

Rysowanie komiksów w 24 godziny to dobry test na warsztatową sprawność rysownika i pomysłowość scenarzysty. Znakomite ćwiczenie, choć z góry wiadomo, że rezultaty będą bardzo różne. Z dziesięciu komiksów w mini formacie – Przerwanie, Kantata o rotaprint, Mój pierwszy 24-godzinny komiks, Benek&Lulek, The Muggers vs Willie/Aeron/Eva, Anfang, Idź dokąd zechcesz, Król, Cowpocalypse i Kozi rycerz – tylko trzy ostatnie zasługują na zainteresowanie. Trzydzieści procent to i tak niezła skuteczność, a efekt finalny pokazuje, że pomysł Gdańskiej Pracowni Komiksowej udowadnia, jak trudnym zajęciem jest tworzenie komiksów.

Poza jednym jedynym komiksem – Kozim rycerzem Tomka Grządzieli – na wszystkie inne autorzy mieli za mało czasu. Widać to po tym, jak ze strony na stronę upraszczali kreskę, żeby zdążyć przed upływem wyznaczonego. U Grządzieli widać to najmniej. Autor dobrze dobrał pomysł na opowiastkę do czasu, jakim dysponował na jego wykonanie. Opowiedział historię małego wieśniaka, który chciał być rycerzem i przez to, że wyglądał jak ostatnia fujara, ze śmiechu na jego widok pękł sam król. I za to kozi rycerz trafił na stryczek.

Cowpocalypse Magdaleny Ptak to wniknięcie w rojenia krów o tym, co je czeka. Trzeci warty odnotowania komiks to Król Igora Wolskiego, grający z orwellowskim motywem folwarku, ale dodający do całości postać dziwnego, tytułowego króla.

Nota: 3

 

Batman Colombia plus Action Comics #376

Ach, Batman Colombia, czyli należy przyznać, że stare zeszytówki mają niezwykły czar. Do tych tm-semicowych wracać dosyć łatwo, bo cały czas ich stosy znajdują się w drugim obiegu. Podobnie jest z amerykańskimi, ale i w innych krajach znajdą się perełki zeszytowe z superbohaterami.

Batman w wydaniu kolumbijskim to ciekawostka przywieziona z wakacji (choć nie w Kolumbii), pochodząca z roku 1973. W jednym zeszycie otrzymujemy jedną historyjkę z Batmanem, jedną z Robinem i jedną z serii El Señor Fiscal. Z poziomem jest różnie.

Batmana obserwujemy w opowieści "Twierdza/Forteca zbrodni", w której Człowiek-Nietoperz rozbija szajkę przemytników broni (smaczkiem będzie znane polskim czytelnikom nazwisko jednego z rysowników – Dicka Giordano). Robin ratuje porwanego profesora, a El Señor Fiscal rozpracowuje tajemnicze zbrodnie, których na pierwszy rzut oka nic nie łączy.

To zdecydowanie zeszytówka dla zbieraczy ciekawostek. Batmanem nie jest Bruce Wayne a Bruno Díaz, Robinem - Ricardo Tapia. Tylko Alfred to swojski Alfredo.

Nota: 4

Action Comics numer 376 (maj 1969) to zdecydowanie komiks vintage. Składają się na niego dwie opowieści – jedna z Supermanem, druga z Supergirl.

We fragmencie z Człowiekiem ze Stali poznajemy pomysły różnych złoczyńców na zabicie Supermana: kulą w głowę, dźwiękiem, skurczeniem kostiumu i zwykłą szklanką. Brzmi absurdalnie? Może i tak, ale czyta się całkiem dobrze. Szkoda, że kontynuację zapowiedziano na kolejny zeszyt… Supergirl zmaga się z uniwersyteckim odium w związku z rzekomą odpowiedzialnością za oślepienie jednej z pań profesor.

Dodatkiem, miło przypominającym nam TM-Semic, są strony klubowe i listy od fanów.

Nota : 4,5

Dla czystej rozrywki warto takie ramotki sobie poczytać, bo mają one potencjał. Udowodniły to niektóre obłędne historie z komiksu Batman: najlepsze opowieści, który poznaliśmy w zeszłym roku za sprawą KŚK. No i nigdy nie wiadomo, czy pewnego dnia te zeszytówki nie osiągną dobrej ceny kolekcjonerskiej. Zatem warto je dobrze zabezpieczyć, schować do kartonu i co jakiś czas sprawdzać, co w kolekcjonerskim światku piszczy.

 

Are You My Mother?

Alison Bechdel zachwyciła znakomitym Fun Home. Zbliża się polskie wydanie komiksu Are You My Mother? Jest to komiks bardzo trudny i wcale nie chodzi tylko o kłopoty językowe, które mogą utrudnić odbiór historii.

Bohaterką jest oczywiście sama Alison, którą obserwujemy w trakcie tworzenia komiksu Fun Home oraz nowej opowieści, którą trzymamy w rękach. Tym razem autorka skupia się jednak przede wszystkim na sobie, choć tytuł sugerowałby, że na relacjach z matką. Byłoby to wówczas sprytne dopełnienie, druga część (trylogii?) zmagań ze swoją tożsamością w toku opowieści rodzinnej, które Bechdel zainicjowała Fun Home. Tam postacią centralną był dla autorki ojciec, który pomógł córce uporządkować świat uczuć i budzącej się odmiennej od powszechnie akceptowanej tożsamości seksualnej.

Jednak Bechdel wybiera inną drogę. Owszem, relacje z matką są wątkiem tego komiksu, jednak nie przewodnim, ale jednym z wielu. Zdecydowanie na pierwszy plan wybijają się sesje terapeutyczne Alison i jej własne próby interpretacji snów. Momentami brzmi to nieczytelnie lub nawet bełkotliwie. Czasami dystans między doświadczeniami Alison a doświadczeniami czytelnika nie pozwala wciągnąć się w jej problemy. O ile Fun Home był komiksem samowystarczalnym, o tyle Are You My Mother? zdaje się wymagać zbyt dużego kontekstu zewnętrznego. W miejscach, kiedy próbuje być samowystarczalny, zbyt natrętnie cytuje słowo w słowo wielkich i pomniejszych psychoanalityków, myślicieli i innych mistrzów szermierki słownej.

Choć Are You My Mother? uzupełnia i rozwija większość wątków rodzinnych podjętych w Fun Home, to autorka ciągnie opowieść w zbyt wielu kierunkach. Traci też wyczucie, którędy przebiega linia graniczna między sprowadzaniem do narracji komiksowej wątków "słownych" a ich zbyt obfitym cytowaniem.

Nota: 5

 

The Essential: Dykes to Watch Out For

The Essential: Dykes to Watch Out For to zbiór jednostronicowych opowieści z życia grupy lesbijek. Poznajemy radości i smutki między innymi Mo, Sydney, Clarice, Ginger, Glorii, Sparrow, Toni i Lois. Oczywiście postaci jest znacznie więcej, bo DTWOF ma strukturę klasycznej telenoweli.

Zbiór The Essential: Dykes to Watch Out For został wydany przez Jonathana Cape’a w 2009 roku i jest zaledwie wyborem historyjek z tej serii. Pierwsza, która wchodzi w skład tego zbiorku, pochodzi z 1987 roku, a ostatnia z 2008. Oprócz Essentiala istnieją też pośrednie wydania zbierające kolejne sezony tasiemca o życiu lesbijek. Przewija się tutaj tematyka wszelka: od zaangażowania w protesty przeciw polityce USA wobec mniejszości i na arenie międzynarodowej, poprzez codzienne życie i kolejne miłostki, do określenia związków homoseksualnych i granic w nich obowiązujących oraz kwestii adopcji przez pary homoseksualne. Bywa śmiesznie, bywa smutno, bywa dramatycznie, ale zawsze z dosyć zdrowym dystansem.

Komiks ten przede wszystkim trzyma równy poziom i mimo przeskoków (co widać po numeracji kolejnych historyjek), nie sposób zgubić się w akcji. Na prawie czterystu stronach czytamy o rzeczach, które współcześnie wielu osobom w Polsce nie mieszczą się w głowie, a o które aktywistki amerykańskie walczyły już w ubiegłym stuleciu…

Do czego sprowadza się przesłanie walczących lesbijek? The Essential: Dykes to Watch Out For poprzedza rysowany wstęp autorki, w którym zadaje ona znaczące pytanie, na które warto, żeby odpowiedział sobie zarówno czytelnik, jak i wszelkie wojujące na tle tożsamości seksualnej frakcje:

Have I Churned out episodes of this comic strip every two weeks for decades to prove that we’re the same as everyone else?! Here. You decide. Essentialy the same? Or essentialy different?  

Nota: 9

 

Batman: Contagion

Jest to opowieść o zarazie, która atakuje Gotham. Śmiertelne zagrożenie sprawia, że zaangażowani w jego zwalczenie ludzie poznają znaczenie powiedzenia, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.

Historia Contagion rozegrała się na łamach zeszytów z Batmanem (Chronicles i Shadow of the Bat), Azraelem, Catwoman, Robinem oraz w ramch Detective Comics. Z tego powodu przewija się przez nią spore grono postaci z gackowego uniwersum. Oprócz nietoperzej rodziny (jest i Nigtwing) miło zobaczyć Catwoman, Azraela czy też Huntress. Wśród rysowników niech za gwarant dobrej rozrywki wystarczą Vince Giarrano i Kelly Jones.

To komiks może i lekko trącący myszką, ale zdecydowanie wiele nostalgicznej przyjemności sprawi tym, którzy wychowali się na tm-semicowym Batmanie.

Nota: 6,5

 

 

 

Batman: Nosferatu

Elseweorlds w najczystszej postaci: Joker jest zabójcą na usługach dr. Arkhama, a Batman to tytułowy Nosferatu. Nosferatu, władca ciemności, musi istnieć jako równowaga dla światła, Supermana. W ten sposób dwóch wielkich bohaterów dzieli między siebie strefy wpływów.

Postać Nosferatu jest mroczna jak świat przedstawiony, który wyszedł spod ręki Teda McKeevera. W zasadzie warto ten komiks posiadać tylko dla szaty graficznej, bo sama opowieść nie wykorzystuje w pełni przewrotnej logiki elseworldowej. Sprowadza się do stworzenia legendy upiornego mrocznego strażnika i to w sposób mało porywający.

Nota: 5

 

 

 

 

 

Batman/Batgirl: Thrillkiller ‘62

To również zeszyt z serii Elseworlds. Jest logiczną kontynuacją opowieści Thrillkiller. Tym razem Batman (Bruce Wayne jest ścigany za zabójstwo Seliny Kyle) i Batgirl są wyjęci spod prawa i stawiają czoła zamieszkom w mieście oraz narkotykowej pladze. Bałagan panuje ogromny. Wystarczy do tego dołożyć jeszcze wyrzuty sumienia dręczące Barbarę w związku ze śmiercią Robina (przywdziewa ona nawet jego kostium) oraz narodziny Harley Quinn, a obraz szaleństwa się dopełnia.

Oprócz zewnętrznych zagrożeń, na postaci dramatu czekają ich własne demony. Niestety, nijakości tej historyjki nie maskują nawet malowane plansze Dana Breretona.

Nota: 4