Varia #17

Koniec tak zwanego Tryptyku Polskiego

Autor: Kuba Jankowski

Varia #17
Tryptyk Polski miał skończyć się dawno temu. Pierwszy termin oddania tekstu minął w wakacje, drugi po wakacjach, potem mijały kolejne. Historia zupełnie jak z warszawską drugą linią metra... Terminy bliższe wyznaczała obowiązkowość, a później zsyłane były one na dalsze plany, gdzieś głęboko w podświadomość. Tymczasem rok się kończy i jednak przyzwoitość nakazuje powrócić do tematu. Komiksowy rok rozliczeniowy nie może przecież zostać zamknięty bez sprawozdania ze wszystkich (lub prawie wszystkich) lektur z ostatnich dwunastu miesięcy. Zasiedliśmy zatem do czytania niektórych pozycji ponownie. Inne wywarły na nas tak silne "słabe wrażenie" przy pierwszym czytaniu, że nie było sensu tracić na nie czasu ponownie. Proszę bardzo, nie przynieście nam za karę prezentu pod choinkę. Albo polemizujcie w komentarzach.

 

Spis treści:

 

Filutek (preview)

Filutek to klasyk, który w dodatku przeżył Przekrój! I dzięki działaniom Leszka Kaczanowskiego z Ongrysa pozostanie nieśmiertelny. Choć podczas MFKiG 2014 szef Ongrysa zapowiadał, że wydanie zbiorcze dostaniemy do naszych łapek jeszcze w październiku, tak się nie stało. Ma się stać w grudniu, co może i jest dobrym pomysłem na na nadanie mu prezentowego charakteru. Póki co możemy cieszyć się tylko wydanym jako egzemplarz bezpłatny podczas FKW 2014 wyborem kilkudziesięciu pasków (dokładnie jest ich 52). Według słów Leszka Kaczanowskiego, o czym pisaliśmy już w relacji ze spotkania podczas łódzkiej emefki, materiału wystarczy na dwie publikacje zbiorcze. Tyle nazbierało się przez 55 lat pracy Zbigniewa Lengrena nad serią. I chociaż sam autor unikał określania Filutka mianem komiksu, bo preferował nazwę "seryjka obrazkowa", to my nie mamy wątpliwości oglądając paski z tej broszurki, że to najprawdziwszy i przezabawny komiks niemy, który śmiało porównywać można z fistaszkowym dziełem życia Schultza. Choć Filutek nie mówi, jego mądrość życiowa i stoicka postawa są równie dobrą lekcją pokory i reagowania na świat. Niesamowity jest spokój z jakim nasz profesor funkcjonuje w otaczającej go rzeczywistości i potrafi odnaleźć się w każdej sytuacji. Widok matki karmiącej dziecko przypomina mu, że czas na małe co nieco na parkowej ławeczce. Na wyścigi konne jedzie jeszcze taksówką, ale po przegranej wraca już uczepiony tyłu tramwaju. Ma sposób na pogonienie nie dającego mu spać kota czy też na przeczytanie otwartej książki, która przykuła jego uwagę na wystawie antykwariatu, a także bardzo prostą metodę na oduczenie kogoś picia. Jest dżentelmenem, który woli sam zmoknąć, niż dać zmoknąć ukochanej (?) i jej matce. Jest zabawny w zwykłych odruchach, ale i w typowych slapstickowych sytuacjach także potrafi się znaleźć. Względna prostota jego przygód i prosty czasami humor są chyba tak urzekające i przekonujące dzięki rezygnacji ze słów, które mogłyby wprowadzić do przygód kochanego Filutka zbytni infantylizm. Dzięki Lengrenowi mądrze i wystarczająco przemawiają tutaj po prostu obrazy.

Nota: 9 (ale tylko dlatego, że to nie większe objętościowo wydanie! To właściwe dostanie w ciemno dwa razy tyle, czyli 18 oczek)

 

Munch

Munch to kolejna inwestycja wydawnictwa Timof Comics w malarski komiks traktujący o malarzu. Mający doświadczenie kopisty impresjonistów i postimpresjonistów Gradimir Smudja pięknie opowiedział o Vincencie i Van Goghu, umieszczając rozwijającą się opowieść o twórcy w sceneriach z jego obrazów. Komiks Smudji to opowieść wykazująca schizofreniczne rozbicie Van Gogha na człowieka i artystę, co autor uzyskał poprzez wprowadzenie do fabuły gadającego kota Vincenta. A którędy poszedł Steffen Kverneland malując o Munchu?

Autor zapowiada to już we wstępie przed właściwą narracją biograficzną, kiedy w rozmowie z towarzyszącym mu w wycieczkach śladami Muncha przyjacielem, Larsem Fiske, opowiada o pomyśle na komiks o norweskim artyście: "Tekst ma się składać z autentycznych cytatów! Niczego nie wolno zmieniać ani dodawać! Munch jest doskonałą postacią komiksową! Wszystko, co tworzył, było autobiograficzne, więc mogę korzystać na przemian z listów, dzienników, notatek, rysunków, grafik i obrazów" (str. 8). Przyjęcie takiej kolażowej metody twórczej wzbogaca opowieść, dodaje jej wieloaspektowości i pozwala zobaczyć portret malarza-artysty z wielu "kamer". Ryzykowny pomysł mógł przełożyć się na zbytnią fragmentaryczność, na brak łączeń między kolejnymi podejmowanymi wątkami, ale Kverneland zapanował nad tym niebezpieczeństwem. Spoiwem są nie tylko wprowadzane w wielu miejscach dialogi autora z Larsem Fiske. Że tak się będzie działo daje nam do zrozumienia wspomniana już rozmowa tej dwójki, a więc "wstęp przed właściwą narracją biograficzną". Pełni on podwójną rolę definiującą, zarówno metodę twórczą, jak i sposób prowadzenia opowieści w dwóch światach przedstawionych: Muncha i Kvernelanda. Pomost stanowi także rodzaj graficznej ekwiwalencji (tak jak definiował ją na przykładzie Zabójczego Żartu Wojciech Birek - zob. "Z poetyki komiksu: ekwiwalencja graficzna jako chwyt zanczeniotwórczy" [w:] Z teorii i praktyki komiksu. Propozycje i obserwacje, Centrala 2014), który u Kvernelanda polega na tym, że sceny z życia Muncha są eksponowane/powtarzane na płótnach/kadrach, które powracają w sekwencjach dowolnie oddalonych od siebie w czasoprzestrzeni opowieści. Istniejące przeskoki w tkance komiksu są zatem łagodzone przez powtarzalność wybranych elementów. Konstrukcyjna układanka Kvernelanda wciąga i nakazuje nam daleko posunięte skupienie, bez którego komiks przy czytaniu wyda się chaotyczny.

Bardzo ważnym, wspomnianym powyżej, elementem konstrukcyjnym komiksu Kvernelanda jest wtrącanie w biografię Muncha scen rozmów autora i wspólnych podróży śladami malarza. W całym komiksie znajdziemy różnorodne style rysunkowe, które celowo nie rozróżniają dwóch płaszczyzn komiksu. Z jednej strony chodzi o oddanie hołdu dewizie Muncha: "Nie należy malować tak, jak się widzi, ale tak, jak się widziało" (str. 15). Należy zdać się na to, jakie wspomnienie i/lub wrażenie pozostało nam po wydarzeniach, w których braliśmy udział. Z drugiej strony, ważna jest przypadkowość i wrażenie spontaniczności w tworzeniu dzieła sztuki (ten pogląd Munch podzielał ze Strindbergiem, kompanem jego bohemistyczngo życia). Z trzeciej strony, chodzi o zatarcie granic między dwoma światami tworzącymi niehomogeniczny świat przedstawiony komiksu. Kverneland przyznaje, że praca nad biografią Muncha jest dla niego tworzeniem czegoś "w rodzaju zastępczej autobiografii" (str. 132). Więc kiedy pokazuje kulisy dochodzenia faktów i sprawdzania miejsc odwiedzonych i uwiecznionych przez Muncha, kiedy robi to w scenach ze swoim i przyjaciela udziałem, jednocześnie szuka dialogu życia malarza ze swoim - życiem twórcy komiksowego, który podobnie jak Munch tracił rodzinę i podobnie jako on uwielbia sięgać po alkohol (nieodłączna piersiówka; analogia z "siedliskiem morderców", które napawa przerażeniem przechodnia za czasów Muncha i za czasów Kvernelanda).

Aby czytelnik nie pogubił się w nawiązaniach do prac Muncha, kojarzonego przez większość czytelników zapewne tylko z jednego dzieła, autor we fragmentach "making off" mówi wprost, że na przykład "na 16 pierwszych stronach, [użył] co najmniej 18 motywów Muncha jako kadrów". To naprowadza czytelnika na dociekanie, gdzie i co Kverneland wrysował. Motywy te przewijają się przez cały komiks, co znacznie ułatwia odbiorcom poruszanie się w przebogatym świecie artystów. Dodatkowo Kverneland, w odróżnieniu od wspomnianego na początku Smudji, podpisuje obrazy Muncha tytułem i datą powstania.

W efekcie otrzymujemy komiks zabawny (m.in. fantastyczne operowanie karykaturalnym przerysowaniem), wzruszający (w opisie relacji rodzinnych Muncha), niepokojący (wytrzeszczonymi oczyma Muncha sportretowanego en face w cylindrze), pijacki (gdzie słowo "abstynent" jest najgorszą możliwą zniewagą) i koncepcyjny (mieszanie planów opowieści jako element znaczeniowy). Między innymi. To znakomity komiks o malarzu, którego "religią była sztuka" (str. 272).

Nota: 10 (pełna recenzja - Mały Dan)

 

Uczta u królowej

Rutu Modan tym razem stworzyła komiks odbiegający od poważnej tematyki podejmowanej w Ranach wylotowych czy Zaduszkach. A w zasadzie nie. W zasadzie temat choć mały, też jest poważny: chodzi o dobre zachowanie przy stole. Oto mała Nina nie prezentuje przy posiłkach "królewskich manier", co nie w smak jest jej rodzicom. Pierwsze strony komiksu to obrazkowa instrukcja obsługi jedzenia. Mała Nina anarchistycznie komentuje je tak: "Oj, komu potrzebne te wszystkie zasady!". A kiedy w odpowiedzi tata zapytuje ją podstępnie: "A co byś zrobiła, gdybyś została zaproszona przez królową Anglii na ucztę w Pałacu Buckingham?", autorka równie podstępnie postanawia wysłać naszą Ninę na taką ucztę. Dobre zachowanie przy stole okazuje się tylko pretekstem do przewrotnej opowieści o niczym nieskrępowanej dziecięcej energii i skłonności do łamania tabu. Choć w zasadzie świadomości tego dzieci oczywiście nie mają, to po prostu starają się postępować po swojemu. Modan postawiła się w roli dosyć skomplikowanej, bo przecież z jednej strony na niej, jako matce, spoczywa odpowiedzialność za edukowanie dziecka, ale z drugiej stara się ona myśleć jego kategoriami, aby usprawiedliwić pewne odstępstwa od normy. W granicach dobrego smaku, oczywiście. Modan sprawia wrażenie dorosłego, który chce naśladować myślenie dziecka. Jest jak osoba dorosła, która próbuje wykonać rysunek ręką dziecka, imitując radosny i uproszczony, symboliczny, sposób widzenia rzeczywistości. To dzieje się w warstwie koncepcyjnej komiksu, dodatkowo skomplikowanej rolą autorki (rysowniczki i scenarzystki), bo rysunkowo Modan oczywiście zachowuje swoją wariację na temat ligne claire. Natomiast duże kadry i całostronicowe rysunki mają ułatwić odbiór opowieści dzieciom.

Czy Uczta u królowej jest komiksem niebezpiecznym? Raczej nie. Po prostu sugeruje, że od czasu do czasu, a także w pewnych kontekstach, można sobie pozwolić na małe szaleństwo dla własnej wygody. Uczta u królowej udowadnia też, że nie tylko młody od starszego, ale i starszy od młodszego, może się czegoś nauczyć.

Nota: 7

 

Wolverine: Logan

Rosomak jest ciekawie napisaną postacią o dzikim wyglądzie, którą scenarzyści uwielbiają torturować na wszelkie wymyślne sposoby. Vaughan i Risso połączyli swoje siły w komiksie Wolverine: Logan, żeby wyrwać Rosomakowi serce, literalnie i metaforycznie. Logan powraca do Japonii, aby rozliczyć się z poznanym w niewoli w czasie wojny Warrenem. Obaj zdołali dzięki swoim nadprzyrodzonym zdolnościom uciec i przeżyć wybuch bomby atomowej. Warren musi zginąć za to, co zrobił córce kamikadze, Atsuko, z którą przelotny romans nawiązał Logan.

Trzyczęściowa miniseria z Rosomakiem jest komiksem, który albo można przeczytać i zapomnieć o nim natychmiast po odłożeniu na półkę, albo zerknąć na kilka recenzji i odpuścić sobie zapoznawanie się z opowieścią, która nie jest tego warta. Skusić może nieświadomych czytelników jedynie nazwiskami Vaughana (m.in. Ex-Machina, Saga, Y ostatni z mężczyzn) i Risso (m.in. 100 naboi, Chicanos). Komiks sprawia wrażenie napisanego na szybko, bez pozostawienia miejsca na wiarygodne rozwinięcie np. wątku miłosnego między Loganem i Atsuko oraz wyraźnego pomysłu na zakończenie. Miała to być wzruszająca opowieść o stawaniu się mężczyzną, a wyszedł nieprzekonujący komiks uwłaczający inteligencji i oczekiwaniom czytelników. Nawet kolorowy rysunek Risso i storytelling w jego wykonaniu nie poruszają w odbiorcy niczego. To komiks bez serca i duszy nie dlatego, że opowiada okrutną historię, ale dlatego, że robi to bez pomysłu i nie przekazuje żadnych emocji. Próba wzbudzenia empatii wobec tragedii wojny i tragedii osobistej Rosomaka, oscyluje na skali w granicy zera.

Nota: 2 (pełna recenzja - Mały Dan)

 

Parker Łowca, tom 1

Adaptacją prozy Richarda Starka zajął się Darwyn Cooke, którego rysunki można oglądać w nieskończoność i rozpływać się nad połączeniem wybijających się w nich cech retro i niezapomnianych twarzy bohaterów. Prostota, która przekłada się na graficzną siłę rażenia Cooke'a, to wartość sama w sobie. A jednak z adaptacją przygód Parkera zdaje się, że coś może być nie tak.

Oto otrzymujemy opowieść o zdradzie i zemście w postaci straceńczego zdawałoby się wyzwania, które zabijaka niższego szczebla rzuca nowojorskiej mafii. Akcja dzieje się w Nowym Jorku AD 1962. Komiks otwiera znakomita scena spaceru, a właściwie przejścia "jak huragan" głównego bohatera przez miasto (most, metro, kawa w restauracji, podrabianie prawa jazdy). Po kilkunastu stronach dopiero możemy zobaczyć w lustrze jego wkurzoną twarz i wysłuchać opowieści. Zanim zobaczymy jaki ma plan i jak go zrealizuje, Parker aka Edward Johnson zamienia poplamiony garnitur i dziurawe buty na czarny gajer i lakierki. Zemsta musi nastąpić stylowo i w rytmie elegancko tykającego drogiego zegarka. Otwierająca album sekwencja to absolutny top 10 preambuł komiksowych, a Parker to absolutny top 10 wyrachowanych i cynicznych rozrabiaków - jedynego typu ludzi, którzy byliby w stanie przeżyć w Sin City Franka Millera.

Ciężko zarzucać konstrukcji świata przedstawionego i bohaterom Starka/Cooke'a wtórność, ale jeśli ktoś ma styczność z Parkerem dopiero za sprawą komiksu, to w pewnym sensie może poczuć się zmęczony narracją i realiami mocno wyeksploatowanymi w komiksach Millera, a upowszechnionymi w zbiorowej świadomości przez dwie realizacje filmowe. Obie narracje komiksowe odbywają się jednostajnym tempie, nawet nie przyspieszonym, a ledwie przyspieszanym, i mocno bazują na twardzielskich odzywkach oraz momentami pokrętnych monologach. I obie narracje rysunkiem narzucają bardzo sugestywną i ślicznie wystylizowaną wizję świata przedstawionego. Zdaje się, że wynik w sprawie odbioru tych dzieł jest przesądzony z góry. Oceny końcowe czytelników będą się bowiem różnić na zasadzie pierwszeństwa: który komiks przeczytamy pierwszy, ten będzie dla nas lepszy. Bez względu na niekwestionowaną wartość obu. Dlatego też sięgając po ten komiks, warto mieć na uwadze wyjściowy problem i ferować wyroki racjonalnie, mając na uwadze pierwowzór literacki (i realizacje filmowe) przygód Parkera. Choć sam komiks w warstwie konstrukcyjnej zdaje się być momentami zbyt "literacki", to znaczy zbyt dosłownie przepisujący narrację słowną z kart książki. Za dużo streszcza i za mało pokazuje, co przekłada się na przeszkadzającą momentami skrótowość. Sin City Millera dawało sobie w tym aspekcie odpowiednią ilość stron, aby opowieść płynęła splashowymi sekwencjami. Parker ma momenty, kiedy komiksem prawie przestaje być, dryfując w kierunku kryminału ilustrowanego (np. str. 46-59, tylko z fragmentami nieprzeładowanymi tekstem). No ale przecież, "co kto lubi", prawda?

Nota: 5 (pełna recenzja - Mały Dan)

 

Zdarzenie 1908

Akcja następcy A niech cię, Tesla! rozpoczyna się od zjedzenia grzybków przez pewnego szamana. Jakich? Nie do końca wiadomo. Ale być może one miały wpływ na rozwój wydarzeń (rozpisanych na epickich ponad trzysta stron!), które doprowadzają do tytułowego zdarzenia. To mogłoby wyjaśnić świat na głowie jaki rysuje nam Jacek Świdziński.

Mroczny Rasputin i pijący Feliks (Dzierżyński) zdążają w to samo miejsce, tym samym pociągiem. Drugi śledzi pierwszego, który ma odkryć przyczynę tajemniczych wydarzeń na Syberii. Trzeba przyznać, że pociągowa sekwencja stanowi udane wprowadzanie postaci na scenę wydarzeń i udaje się Świdzińskiemu znakomicie. Teraz trzeba już tylko wynająć przewodnika i można ruszać na przygodę z wyrysowanymi patyczakami, bo w takim stylu Świdziński tworzy swoje opowieści. Rasputin, Feliks, Aleksandra, car berbeć, Ogórek (pseudonim skrywający pewnego znanego powieściopisarza) oraz Dersu - przewodnik przemierzą spory kawał drogi, żeby odnaleźć tajemnicze machiny, które według zamysłu wynalazcy mają stać się... Ale o tym sza! Sami przeczytajcie i dajcie się zaskoczyć Świdzińskiemu.

Główną linię narracyjną Zdarzenia 1908 wzbogacają szczególiki, smaczki w postaci reniferów, które elegancko schodzą z torów przed nadjeżdżającym pociągiem, czy pociągowego sprzedawcy zwierzątek na syberyjskie mrozy, który robi efektowny wypad z wagonu. Czy też pisane cyrylicą onomatopeje, no bo skoro jesteśmy w Rosji, to brzmijmy po rosyjsku, nieprawdaż? Dodajmy do tego uproszczony rysunek, z którego wynikają czasami całkowicie niemożliwe kombinacje i układy przeczące prawom fizyki (zobaczcie jak nasi bohaterowie siedzą na reniferach!). Prostotę kreski autora można brać za żart i granie na nosie przeartystycznionym lub nazbyt urealnionym graficznie komiksom. Świdziński pokazuje, że w komiksie ważniejszy od popisów rysunkowych może być storytelling i że rysowanie komiksu w sumie nie musi być tak czasochłonne, żeby komiksów nie opłacało się robić. Choć może efekt prostoty wcale nie jest tak łatwy do osiągnięcia? To tylko domysły, a pewne jest to, że lektura jest płynna i zabawna dzięki patyczakowatemu stylowi oraz spokojnemu prowadzeniu narracji z idealnym wyczuciem proporcji między słowem i obrazem.

Nota: 7,5

 

Fistaszki 1969-1970

Czy Fistaszki mogą się znudzić? Pewna powtarzalność motywów (Charlie usiłujący wykopać piłkę futbolową trzymaną przez Lucy, drużyna bejzbolowa Charliego zawsze przegrywająca, etc.) mogłaby sugerować, że zmęczenie materiału musi nastąpić. Teoretycznie może się tak stać, jeśli przekroczymy dopuszczalną dzienną dawkę pasków. Siłą rzeczy czytanie jednego paska dziennie nie wchodzi w grę, bo jest mało praktyczne i zawsze chce się więcej i dłużej przebywać w świecie być może nie zawsze wesołym, ale w takim, w którym wiadomo, czego się spodziewać. To plus obcowania ze zbiorem obejmującym zestaw pasków z dwóch lat. Trzeba tylko wiedzieć, kiedy książeczkę odłożyć, jak podzielić sobie przyjemność. Trzeba po prostu kierować się tzw. "mądrością dzieciową", w której streszcza się postawa życiowa małych bohaterów. Co tym razem zapamiętamy na długi czas? Że nawet przegrywać nie potrafimy dobrze? Sposób na rozbrojenie śnieżki, nad którym głowi się Linus? Bezsens życia po oblaniu dziewięciu dyktand z rzędu? To że analiza organoleptyczna encyklopedii nie pozwala na odróżnienie jednego jej tomu od drugiego, bo wszystkie smakują tak samo? Że za pożarty przez drzewo fortepian ubezpieczyciel nie wypłaci nam odszkodowania? A może, że zarzucając komuś otyłość poprzez wskazanie palcem na jej brzuch, należy zdefiniować słowo brzuch? Że nawet zima może nas prześladować w lato? No, to na dzisiaj chyba już wystarczy rozumienia świata.

Nota: 10 (pełna recenzja - Camillo)

 

Księga smoków polskich

Paweł Zych i Witold Vargas wspólnie stworzyli już Bestiariusz słowiański oraz Duchy polskich miast i zamków (pisaliśmy o tych publikacjach odpowiednio w polecankach pod choinkę i Varia #9). W przypadku smoków zajęli się tylko ilustracjami, a teksty legend przygotował Bartłomiej Grzegorz Sala.

Smokariusz polski wpisuje się w godny pochwały nurt publikacji oficyny Bosz, który ma za zadanie przybliżenie bardzo bogatego polskiego świata fantastycznego, nadprzyrodzonego, legendarnego i bajkowego. Do ogólnej świadomości przedostały się przepopularne zombiaki i wampiry, bez rozróżniania ich na podkategorie, a przecież słowiańskie południce czy wąpierze, to wariacje na ich temat. Na tej samej zasadzie można napisać o ogromnej popularności smoków, które kolorowo i pomysłowo uderzyły w widzów za sprawą dwóch części filmu Jak wytresować smoka. Dobrze zatem poczytać na fali zainteresowania razem z dziećmi Księgę smoków polskich, żeby poznać smoki inne niż Wawelski (przedstawiony w dwóch podaniach), czy też zaliczone do smoczej rodziny Bazyliszka i Gryfa. W odróżnieniu od poprzednich dwóch książek Zycha i Vargasa, które były w większej mierze ilustrowane (choć w Duchach tekstu pojawiło się więcej niż w Bestiariuszu), Smokariusz zawiera przewagę tekstów wybiórczo zilustrowanych. Czasami ilustracje - niepodpisane - są umieszczone w takich miejscach, że można źle przypisać to, co widzimy, do danego fragmentu pisanego. Nie odbiera to jednak wartości ilustracyjno-tekstowej omawianej publikacji. Autorzy nauczą nas kim jest Meluzyna, abyśmy nigdy nie pomylili jej z syreną, oraz wyjaśnią jak powstał Wodospad Szklarki. Między innymi.

Nota: 8

 

Silas Corey #2

Fragment recenzji: "Tercet Nury (scenariusz)/Alary (rysunek)/Garcia (kolor) stworzył ślicznie narysowany komiks szpiegowski pełen intrygujących bohaterów, o dosyć prostej fabule, ale opowiedzianej w sposób zwalający z nóg."

Nota: 8 (pełna recenzja - Kuba Jankowski)

 

 

 

Srebrny księżyc nad Providence #2

Fragment recenzji: "Srebrny księżyc nad Providence jest komiksem zakończonym, choć finał tomu drugiego, w postaci listu miss Gatling do szeryfa Jamesa, pozostawił furtkę do jego kontynuacji. Od 2008 roku takowa nie nastąpiła, co nakazuje stwierdzić, że faktycznie dalszych przygód bohaterów Srebrnego księżyca raczej się nie doczekamy. Być może historia nie spełniła oczekiwań ani wydawcy, ani czytelników. To możliwa interpretacja stanu faktycznego, gdyż w drugiej części komiksu robi się niebezpiecznie bełkotliwie, kiedy do templariuszowych rozgrywek dołączone zostają indiańskie wierzenia oraz wyjaśnienie w postaci konfliktu biały człowiek - czerwonoskórzy. Herenguel próbując wzbogacić opowieść o nowe wątki niestety brnie w rejony, których zgłębianie podczas lektury może wywołać kontrolne pacnięcie się w czoło lub zwyczajnie znużyć czytelnika."

Nota: 4,5 (pełna recenzja - Kuba Jankowski)

 

Smash #2

Fragment z recenzji polterowej: "SMASH! #2 zachowuje makietę jedynki w praktycznie niezmienionej kolejności. Jest temat numeru (w tym wypadku kreskówka Adventure Time omówiona w artykule Wojciecha Nelca), komiksy Oto i To Sandry Grygier, Wieża Kamila Pietruczynika oraz Lepsze życie Joanny Karpowicz i Karola Konwerskiego (będące subiektywnym podium redakcji w konkursie na krótką formę komiksową MFKiG 2014), reklamy gadżetów, przegląd nowości, reklama wydawnictwa i pasek Macieja Łazowskiego pod spisem treści, sporządzonym na wzór kadrów komiksowych składających się w planszę (jest to pomysłowy detal cieszący oko, który sympatycznie wprowadza odbiorców do dalszych treści)."

Nota: 5 (pełna recenzja - Kuba Jankowski)

 

Rejs

Fragment z opinii: "Filmowy Rejs obecny jest jeszcze w samej konstrukcji historyjki, która składa się z rozmów pasażerów przy stolikach. Po cztery dialogi na stronę. Krótkie żarciki, skecze, wymiany mądrości. Rejs nie opowiada nam linearnej historii, jest po prostu przeglądem krótkich scenek. Łączy je występowanie w rolach głównych zwierząt, które pojawiają się w parach. Co czytają? Czy też może tylko oglądają obrazki? Dokąd płyną? Czy kapitanem okrętu jest Noe?"

Nota: 5

 

Narodziny liter

Fragment z opinii na temat książeczki: "Narodziny liter, określane jako concept book, to książka zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych. Autorzy opowiadając o narodzinach alfabetu i pisma streszczają poniekąd dzieje kształtowania się komunikacji międzyludzkiej i wymiany myśli pod postacią coraz bardziej skondensowanych znaków, w których związek saussurowskiego znaczonego i znaczącego ewoluował w stronę relacji "ustalającej się" całkowicie arbitralnie (a może Themerosnowie chcą nam podpowiedzieć, że jednak nie do końca tak było?)."

Nota: 7