Thunderbolts #2: Czerwony Postrach

Szpiegowska opera

Autor: Mateusz Gołąb

Thunderbolts #2: Czerwony Postrach
Ekipa Thunderbolts srogo namieszała w poprzednim albumie. Teraz muszą pędzić na złamanie karku, by powstrzymać potencjalny akt terroryzmu ze strony nieznanego sprawcy. Z Kata Jayi wykradziono bowiem potężną broń, którą antybohaterowie mieli za zadanie powstrzymać. Zespół sypie się również od wewnątrz, bo członkowie drużyny przestają powoli ufać Rossowi. I nie bez przyczyny.

Teoria o tym, że pierwszy album Thunderbolts jest jedynie na siłę rozwleczonym wstępem do historii wydaje się mieć tutaj potwierdzenie. Tomik Czerwony Postrach jest całkiem sprawnie napisany. Dzieje się tu o wiele więcej, a cała intryga trzyma w napięciu aż do końca przedostatniego zeszytu. Wyraźnie da się odczuć, że wydarzenia mające tu miejsce są główną osią fabularną scenariusza Daniela Waya. To tutaj znajduje się serce historii. Co prawda, jego narracyjne przeskoki w czasie i przestrzeni nadal są dosyć kłopotliwe, ale mimo tego całość w miarę zręcznie trzyma się kupy. Autor wyraźnie pokazuje, że miał pewien pomysł na wykorzystanie tych postaci, co mocno kontrastuje z bardzo kiepskim tomikiem Bez Pardonu.

Ta historia powinna być w taki sposób prowadzona od początku. Mamy sporo ciekawych wątków, chociaż niektóre z nich są dosyć sztampowe, tak jak skłócony zespół. Przez pewien czas czytelnik nie jest nawet pewny kto z kim trzyma. Zagadką są także prawdziwe motywacje Rossa, który cały czas wydaje się nie ujawniać prawdy. Inne motywy są bardziej oryginalne – tak jak główna tajemnica, na potrzeby której wyciągnięto nawet jedną z mniej eksponowanych postaci z uniwersum Marvela. Autorowi, mimo dużej liczby wątków, udało się nie poplątać wszystkiego zanadto i jednocześnie nie narażać czytelnika na poczucie zagubienia. Jest to szybka, pełna zwrotów akcji i dobra historia o nieco szpiegowskim zacięciu.

Na pochwałę zasługuje również Phil Noto, którego rysunki są o wiele bogatsze i bardziej dynamiczne od poprzednika. Bohaterowie z dosyć bogatą mimiką i ciekawymi rysami twarzy są miłą odmianą po doświadczeniach z poprzedniego albumu.

Niestety tomik Czerwony Postrach ma jedną, ale za to niezwykle poważną skazę. Wszystko wali się niczym domek z kart za sprawą ostatniego zeszytu uwzględnionego w albumie. Scenariusz przejmuje tutaj z jakiegoś powodu Charles Soule i na nieszczęście do roli rysownika powraca Dillon. Co gorsza biorą się oni za zwieńczenie historii prowadzonej wcześniej przez Waya. Jest ono jeszcze gorsze niż cały tomik Bez Pardonu i rujnuje skrzętnie budowany klimat.

Nagle cała drużyna Thunderbolts schodzi na drugi plan i rozwiązaniem tej historii zajmuje się Punisher. Frank Castle praktycznie załatwia całą sprawę w pojedynkę, bawiąc się z głównym antagonistą w kotka i myszkę, niczym niezniszczalny żołnierz. Po co w takim razie było to wszystko? Dlaczego działał wcześniej zespołowo, skoro równie dobrze jest w stanie wypełnić misję sam? Ten scenariusz można było z powodzeniem prowadzić dalej, niczym ciekawą bondowską historię. Tymczasem okazuje się, że Ross niepotrzebnie budował sobie ekipę. Wystarczyło zapłacić Punisherowi. No i oczywiście, dzięki Dillonowi, powracamy do kreski w stylu młodego chłopaczka, który dostał tablet pod choinkę. Na rysunki w tym zeszycie nie da się patrzeć.

Czerwony Postrach to wspaniały przykład tego, jak uratować pozornie straconą historię i następnie kompletnie ją zrujnować. A wszystko na przestrzeni zaledwie jednego albumu. Jako całość, jest jednak historia warta poznania. Zwłaszcza, gdy bardziej niż akcję cenimy sobie ciekawą intrygę. Niestety jej zakończenie z pewnością zniszczy wielu czytelnikom całe doświadczenie.