The Goon (wyd. zbiorcze) #1

Bo ze zbirami nigdy nie wie się

Autor: Marcin 'Karriari' Martyniuk

The Goon (wyd. zbiorcze) #1
Goon? Czyli Zbir! A do tego kurdupel Franky, tajemniczy gangster Labrazio i… Kapłan Zombie. Zbiór osobliwości? Tak, a do tego przepis na świetny komiks!

W przedmowie otwierającej pierwszy zbiorczy album The Goon Eric Powell wspomina, że nie spodziewał się tak wielkiego sukcesu swojego dzieła. Najlepszym podsumowaniem jego dokonań niech będzie fakt, że kilkanaście lat później ma już na koncie pięć nagród Eisnera.

Powell miał mnóstwo zabawy przy tworzeniu The Goon. Ot mamy dwóch opryszków, cherlawego i zadziornego Franky'ego oraz potężnie zbudowanego Zbira o kanciastej szczęce i wystających zębiskach. Razem trzęsą miejskim półświatkiem i pracują dla tajemniczego Labrazia, którego tak po prawdzie nie zna nikt prócz Zbira. Na szemranym imperium gangsterów pojawia się pokaźna rysa: kapłan Zombie wraz z poddanymi zagarniają coraz większe fragmenty ich terytorium. To oznacza wojnę! Pokraczną, ale jednak wojnę.

Po tym krótkim opisie można by odnieść wrażenie, że całość jest zupełnie oderwana od rzeczywistości – i nie ma w tym ani krzty przesady. Na każdym kroku Powell robi co może, by jeszcze mocniej podkręcić tempo oraz poczucie absurdu. I trzeba mu oddać, że robi to wprost świetnie. Postacie są totalnie przerysowane, ale i zarazem niezwykle charakterystyczne, trzeba być zatem przygotowanym na widok fajtłapowatych zombie czy rwących się do bitki ryboludzi. Ciekawostką jest to, że pomimo śledzenia okrutnych wyczynów Zbira i Franky'ego i tak jesteśmy w stanie zapałać do nich czymś na wzór sympatii. To oczywiście zasługa szalonej otoczki, która nie pozwala traktować poważnie zupełnie przekoloryzowanej przemocy. Warte odnotowania są też liczne sytuacje, kiedy Powell puszcza oko do czytelnika, nawiązując do innych tworów popkultury, a w jednej z historii ważną rolę odgrywa sam Hellboy.

Album to spory, bo liczący sobie grubo ponad 400 stron i autorowi należą się brawa za trzymanie równego poziomu. Fabuła schodzi na drugi plan i w wielu miejscach stanowi pretekst do wstawiania kolejnych gagów. Warto zauważyć, że to często humor rubaszny, niewybredny, miejscami iście rynsztokowy, a równocześnie dokładający potężną cegiełkę do spójności całego zbioru. Jedyny problem The Goon to właśnie rzeczona objętość. Pochłonięcie całości w dwa wieczory nie sprawi trudności, ale w skumulowanych dawkach twór Powella wywoła uczucie wtórności i pewnego znużenia. To niestety ta gorsza strona podporządkowania historii humorystycznemu wydźwiękowi komiksu.

Rezultatu dopełniają rysunki Powella i kolory nałożone przez prawdziwego gwiazdora w tej materii – Dave'a Stewarta. Obaj panowie wywiązali się z obowiązków bardzo dobrze, nadając komiksowi charakterystycznej, cartoonowej oprawy. Wertując kolejne zeszyty wchodzące w skład wydania widać, jak zmienił się styl Powella, choć to wcale nie oznacza, że pierwsze prace były brzydkie. Od samego początku autor konsekwentnie trzyma się obranej stylistyki, a kolory i cieniowanie podkreślają zarazem mroczną, jak i dowcipną konwencję. Poza szatą graficzną, pozytywne wrażenia towarzyszą kwestii wydania. Twarda oprawa, przedmowy do zeszytów, szkice i okładki ucieszą każdego nabywcę.

Pierwszy zbiorczy album The Goon to przeszło 450 stron ostrej jazdy bez trzymanki, zupełnie oderwanych od rzeczywistości bohaterów i całej masy gagów, które łączy pretekstowa fabuła. Jeżeli poszukujecie lekkiego i szalonego komiksu – będziecie ukontentowani.

Dziękujemy wydawnictwu Non Stop Comics za udostępnienie komiksu do recenzji.