The Authority #4: Narodziny

Nadszedł zbawiciel?

Autor: Jarosław 'beacon' Kopeć

The Authority #4: Narodziny
Kluczem do sukcesu serii o superherosach są dwie rzeczy: interesujący bohaterowie i ciągła, angażująca fabuła. Podczas lektury pierwszych trzech tomów Authority, do których scenariusze napisał Warren Ellis, można było uspokajać się myślą, że kolejny scenarzysta poradzi sobie z tą serią lepiej: bohaterom doda uroku i zaproponuje wątki, które będzie się chciało śledzić. Cierpliwie czekaliśmy, aż schedę po Ellisie przejmie Millar ze swoim zespołem i pokaże, jaki potencjał drzemie w Authority.

Trwającą przez cztery kolejne zeszyty akcję napędza konflikt o kędzierzawego niemowlaka, Ducha XXI Stulecia. Jenny Sparks umarła, ale w jej miejsce pojawiła się jeszcze potężniejsza istota. Nie tylko Authority zainteresowało się jej przechwyceniem – do akcji wkracza grupa tajemniczych nadludzi dowodzonych przez makiawelicznego geniusza.

Kolorowa nawalanka

Również w tej odsłonie cyklu dominują sceny walki (tym razem bardziej brutalne). W zasadzie można by powiedzieć, że reszta komiksu to tylko krótkie wstawki, mające popychać akcję do przodu. Po zakończeniu lektury wniosek jest smutny: cała fabuła jest tylko wyssanym z palca pretekstem do paru świetnie narysowanych sekwencji akcji.

Na szczęście scenarzysta uniknął podstawowego błędu swojego poprzednika. Epizod nie wydaje się tym razem zupełnie wyrwany z reszty historii. Pozostaje też kilka wątków, które z pewnością doczekają się rozwinięcia w przyszłości. Bardzo ciekawe, jak Millar poradzi sobie z obecnością w grupie superbohaterów obdarzonego pół-boską mocą niemowlaka.

Ekspozycja bohaterów niewiele wykracza poza schemat z czasów Ellisa. Doctor i Midnighter doczekali się ledwie kilku słów o swojej przeszłości, podczas gdy reszta postaci pozostała czytelnikowi tak samo obca jak na początku serii. Wszyscy wydają się pozbawionymi ludzkich cech pół-bogami. Wiemy, jakie mają supermoce (nawet bardzo dokładnie), ale ich osobowość zupełnie scenarzysty nie interesuje. Najważniejsze, żeby wszyscy efektownie wyglądali podczas nawalanek. To samo tyczy się, niestety, adwersarzy Authority.

Grupowa filozofia zbawicieli świata opiera się na twierdzeniu, że muszą najpierw wyplenić zło z samej Ziemi, zanim zajmą się obroną jej przed inwazjami z kosmosu i innych wymiarów. Wyruszają więc na bezkompromisową krucjatę przeciwko łamaniu praw człowieka. Nie boją się sięgać po bezpośrednie i widowiskowe metody, bo wiedzą, że ich wielka moc daje im wystarczający "autorytet", żeby dowolnie stawiać warunki. I jak na razie okazuje się to słusznym rozumowaniem.

Supermroczna kreska

Rysunek Quitelya jest mniej delikatny i wygładzony niż poprzednika. Wrażenie to wzmagają ciemniejsza kolorystyka i ostrzejsze przejścia pomiędzy odcieniami. W kadrowaniu dominuje układ poziomy, pozwalający mocniej podkreślać detale. To ciekawy krok, który jednak wywołuje klaustrofobiczne wrażenie.

Nazwisko Millara nie oznacza póki co fabularnej rewolucji w Authority, jednak pozwala wierzyć, że przyszłość tej serii będzie bardziej udana niż słaby początek. Niestety, na razie zauważalne jest głównie podniesienie wieku docelowego czytelnika poprzez bezsensowne bryzganie flakami. Authority wciąż plasuje się gdzieś w okolicach średniej gatunkowej.

Blog Jarosława 'beacona' Kopcia