Szumowina (wyd. zbiorcze) #2: Moonflower

Trochę zabawnie, a trochę poważnie

Autor: Balint 'balint' Lengyel

Szumowina (wyd. zbiorcze) #2: Moonflower
Pierwszy tom Szumowiny okazał się zaskakująco dobrą lekturą, co niewątpliwie było zasługą nietuzinkowej kreacji bohatera. A w zasadzie antybohatera, który nawet na tle złych postaci wyróżnia się wyjątkowo odrażającym podejściem do otaczającego świata.

Miliardy ludzi, pochłoniętych zwykłym życiem, cieszą się błogosławieństwem nieświadomości morderczych rozgrywek toczonych ponad ich głowami. Scorpionus w dalszym ciągu rozwija ogólnoświatową intrygę mającą zapewnić mu zwierzchnictwo nad rządami najważniejszych państw. Na domiar złego na horyzoncie pojawiło się nowe zagrożenie: równie ekstremistyczny Moonflower; organizacja zrzeszająca zamieszkujących księżyc hipisów. Jej członkowie są tyleż ekscentryczni, co groźni, bowiem pod pięknymi hasłami ukrywają niebezpieczeństwo. W obliczu nowego zagrożenia Ernie Ray Clementine zostaje wysłany na srebrny glob.

Cocainefinger, czyli pierwszy tom Szumowiny, był całkiem oryginalnym doświadczeniem, które z jednej strony zapewniało prostą, acz uczciwą rozrywkę, z drugiej zaś zaskakiwało niezwykle celnymi, a przy tym równie gorzkimi spostrzeżeniami na temat współczesnego systemu władzy. Nie dziwi więc, że autor serii, dobrze już znany polskim czytelnikom Rick Remender, postawił na podobne środki wyrazu, zapewne ponownie licząc na pozytywny odbiór.

No ale przecież już Heraklit z Efezu napisał, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, a taką to próbę w pewnym stopniu podjął Remender. Niby na kartach komiksu pojawiło się zupełnie nowe zagrożenie – zresztą prowadzące Clementine’a do ważnego wniosku, o czym za chwilę – a sama wyprawa na księżyc otworzyła zupełnie nowe możliwości dla scenarzysty, ale… uczucie doświadczania podobnych treści nie odstępuje ani na chwilę. Aktywność intelektualna protagonisty zazwyczaj ogranicza się do zaspokajania podstawowych potrzeb wynikających z uzależnień oraz niemożliwej do zaspokojenia chuci. Oczywiście co i rusz aktywowana zdolność agenta Szumowiny zmienia ten stan rzeczy, jednakże mechanizm co do zasady pozostał taki sam.

Obecny tom odsłania drugą stronę charakteru Clementine’a, chociaż tutaj efekt zaskoczenia również prysł. Tym niemniej należy odnotować, że główny bohater po imieniu nazywa organizacje próbujące narzucić swój styl życia współobywatelom i nie ma tutaj znaczenia czy mowa jest o zwyczajnie faszystowskim Scorpionusie czy tylko pozornie wolnościowym Moonflowerze, co do zasady również pragnącym zaprowadzić swój, rzekomo jedyny słuszny, porządek. Ustami zapyziałego i na pierwszy rzut oka pozbawionego rozsądku Clementine’a Remender rozprawia się z autorytaryzmami z lewej i prawej strony, różniącymi się jedynie anturażem i czyni to bez chwili zawahania. I tak naprawdę jest to najmocniejszy punkt programu, przerażająco autentyczny i bardzo na czasie. 

Z kolei sama wyprawa na księżyc i dalsze jej reperkusje ani ziębią ani grzeją. Ot, kolejna intryga w stylu superbohaterskim, kiedy to jacyś szaleńcy za wszelką cenę próbują zrealizować swoją chorą wizję świata. Część z nich wygląda całkiem widowiskowo, ale… to dużo za mało, by mówić o jakimś interesującym wątku.

Z kolei ambiwalentne odczucia wzbudza oprawa graficzna. Na pewno dobrze stało się, że utrzymaną dotychczasową koncepcję i każdy album wyszedł spod ołówka innego ilustratora. To raczej niespotykana koncepcja, stanowiąca jednak unikalności Szumowiny. Oczywiście w przypadku zbiorów opowiadań czy antologii jest to powszechna praktyka, jednak cykl Remendera nie jest ani jednym ani drugim. Naturalną konsekwencją jest oczywiście zróżnicowana jakość artystyczna poszczególnych epizodów i obok kapitalnych ilustracji Francesco Mobili oraz zupełnie dobrych Rolanda Boschi oraz Matiasa Bergara znalazło się miejsce na co najwyżej przeciętne Bengala czy Alexa Riegela.

Nie ukrywam, że moje obawy odnośnie Szumowiny zmaterializowały się. Historia utraciła efekt zaskoczenia, a na nim w dużej mierze opierała się przyjemność z lektury. Co prawda chwilami historia nadal może się podobać, zwłaszcza wówczas gdy Clementine punktuje oba zwalczające się, reprezentujące skrajne idee, bloki polityczne. Natomiast wątek quasi superbohaterski prezentuje się mizernie i niezmiernie trudno poczuć klimat intrygi ze strony Scorpionusa, Moonflowera, wszelkie postacie zaś powiązane z tymi organizacjami nie wzbudzają żadnych emocji. To troszkę nie najlepszy prognostyk na przyszłość i tutaj należy liczyć na talent Remendera. Co jednak przyniesie przyszłość? Zobaczymy!