Skorpion #10: W imię syna

Biegnąc w miejscu

Autor: Camillo

Skorpion #10: W imię syna
Forma Stephena Desberga, scenarzysty komiksu Skorpion, od początku serii przypomina sinusoidę. Wraz z zeszytem W imię syna przychodzi moment, w którym wykres po raz kolejny nieco opada.

Skorpion to rozgrywająca się w XVIII wieku przygodowa seria autorstwa belgijskiego scenarzysty Stephena Desberga i włoskiego rysownika Enrico Mariniego. Komiks opowiada o losach Armanda Catalano, grasującego w Rzymie awanturnika i złodzieja antyków, z racji charakterystycznego znamienia na plecach zwanego Skorpionem. Na początku opowieści Armando niespodziewanie zostaje wplątany w walkę o władzę między rzymskimi rodami. Jedne strony konfliktu próbują wcielić go do swoich szeregów, inne zaś chcą go po prostu zabić. Jak się szybko okazuje, zainteresowanie możnych nie wiąże się ze złodziejską działalnością Skorpiona, lecz z jego tajemniczą przeszłością. Gdy Armando był dzieckiem, jego matka została spalona na stosie pod zarzutem uprawiania czarów, a on sam porzucony przez nieznanego ojca. Próbując rozwikłać zagadkę swojej przeszłości i zachować życie, Skorpion wraz z nieliczną grupą przyjaciół szuka odpowiedzi na trapiące go pytania w różnych zakątkach świata, w pewnym momencie zapuszczając się nawet do Ziemi Świętej. Po licznych perturbacjach akcja powraca jednak do Rzymu i od tej pory to właśnie na ulicach Wiecznego Miasta toczy się walka między Skorpionem a jego wrogami, okazyjnie okraszona porwaniami, pościgami oraz płomiennymi romansami Armanda z całkiem licznym gronem jego ponętnych wielbicielek.

Poprzedni, dziewiąty epizod przygód Skorpiona, zakończył się wzięciem protagonisty do niewoli przez tajemniczego szermierza, który na pocieszenie zdradził mu, że może ujawnić tożsamość jego ojca. Chwilę wcześniej doszło do bezpośredniej konfrontacji Armanda z papieżem Cosimo Trebaldim, zaś w Rzymie spisek wokół rodu Trebaldich zaczął coraz bardziej zaciskać pętlę. Wobec takiego rozwoju sytuacji można było się spodziewać, że w dziesiątą część serii akcja nie tylko wkroczy z przytupem, ale i wyraźnie pchnie fabułę do przodu.

Niestety. Nic z tych rzeczy. Choć tradycyjnie nie brakuje pojedynków na szpady, podstępów i erotycznych zbliżeń, po przewróceniu ostatniej planszy nie sposób oprzeć się wrażeniu, że snuta przez Desberga historia co najwyżej zatoczyła koło. Walka w salach bazyliki świętego Piotra wygląda efektownie, nie przynosi jednak żadnych nowych rozwiązań ani nie ucina żadnego z ciągniętych od dłuższego czasu wątków. Razi za to powtarzalnością niektórych scen, chociażby starcie Skorpiona z Trebaldim dopiero co obserwowaliśmy w poprzedniej części. Faktycznie dowiadujemy się wreszcie, kto jest ojcem Armanda, ale raz, że nie stanowi to wielkiej niespodzianki, bo po wykluczeniu z grona podejrzanych samego papieża pozostawało już niewielu kandydatów, a dwa, że z tego odkrycia póki co nic nie wynika, bo bohater popada jedynie w zadumę, po czym idzie uleczyć melancholię w ramionach kobiety, pozostawiając wszystkie furtki fabularne wciąż otwarte.

Seria ciągnie się już czternaście lat, nie od rzeczy byłoby więc oczekiwać, że autor ograniczy puste przeloty do minimum, powoli zmierzając w stronę końcowych rozstrzygnięć, albo przynajmniej na tyle interesująco poprzestawia fabularne pionki, aby akcja wyraźnie ruszyła do przodu, zamiast kręcić się w miejscu. Patrząc na W imię syna można jednak przypuszczać, że w ostatnich pięciu zeszytach (zakładając, że utrzymane zostaną pierwotne założenia, tyle właśnie epizodów pozostało do końca serii) Desberg będzie raczej powoli tasował karty, unikając definitywnych rozwiązań aż do samego finału. Oczywiście nawet w takiej formie Skorpion wciąż pozostaje niezłą przygodowo-awanturniczą serią, ale zmęczenie materiału zaczyna być powoli odczuwalne. Ile można śledzić pościgi i walki na szpady, których efekt jest z góry wiadomy? Zmiana klimatu w siódmym albumie i nadanie opowieści nieco większego ciężaru gatunkowego pozwalały mieć nadzieje, że scenarzysta być może zdecyduje się wreszcie na coś bardziej ambitnego, lecz wszystko wskazuje, że była to nadzieja płonna.

Na pocieszenie pozostają wciąż świetne rysunki Enrico Mariniego, które w odróżnieniu od scenariusza Desberga od początku prezentują równy wysoki poziom. Od ciasnych rzymskich uliczek, przez bogate wnętrza watykańskiego pałacu, po krągłe biodra ponętnej Ansei Latal – wszystko jak zwykle pozostaje narysowane z najwyższą perfekcją i szczegółowością. W tym zeszycie w pamięć zapada jednak przede wszystkim plansza z posągiem słynnej rzymskiej wilczycy karmiącej Romusa i Remulusa, której rozgniewany Skorpion odstrzeliwuje jedno z oczu, dając wyraz swojej dezaprobaty dla polityki starych rodów, a także niezadowoleniu z braku należytych postępów w rozwiązywaniu krążących po Rzymie intryg. Jak widać, nawet bohatera frustruje już ciągłe uganianie się za tymi samymi problemami...

Jedenasty epizod serii, La neuvième famille, ukazał się już na francuskojęzycznym rynku i niebawem powinien zawitać także do Polski. Cóż, zobaczymy, czy groźny wzrok, z jakim spogląda na czytelnika z okładki jedna z kochanek Skorpiona, piękna i groźna Mejai, przełoży się na większe fabularne atrakcje.