Sandman Uniwersum: Hellblazer #1

John Constantine w świecie Sandmana

Autor: Balint 'balint' Lengyel

Sandman Uniwersum: Hellblazer #1
Znak Cierpienia otwiera kolejną serię wchodzącą w skład Sandman Uniwersum. Tym razem głównym bohaterem opowieści jest egzorcysta i uliczny mag, John Constantine.

Podobno John nie żyje... Owszem, przez jakiś czas przebywał poza naszym wymiarem życia, ale jakaś siła wyrwała go z chaosu apokaliptycznych wersji przyszłości, aby powrócił na ulice Londynu, gdzie przerażające istoty rozdzierają na strzępy miejscowych gangsterów. Ich szef chce zatrudnić Constantine'a, aby zlikwidował to mroczne zagrożenie. Szybko okazuje się, że zwyczajne egzorcyzmy nie wystarczają. Co więcej, sprawa ginących bandytów jest tylko zapowiedzią nadciągającego wielkiego niebezpieczeństwa...

Sandman Uniwersum się rozrasta: po Śnieniu, Dom Szeptów, Lucyferze i Księgach Magii (będących de facto rebootem i kontynuacją) przyszła pora na kolejną opowieść – tym razem o Hellblazerze, czyli Johnie Constantine. To rzecz zupełnie świeża, gdyż wydana ledwo w 2020 roku, napisana, ponownie jak Śnienie i ten swoisty prolog do wymienionych cykli, nazwanego po prostu Sandman Uniwersum, przez Simona Spurriera.

Co z tego wynikło? Coś bardzo dziwnego. Scenarzysta wziął sobie do serca fakt, iż komiks powinien zostać wpasowany w stricte świat Sandmana, chociaż sam Constantine po raz pierwszy objawił się czytelnikom przy okazji Potwora z bagien. Spurrier postanowił jednak pójść o krok dalej i nie tylko w pełni zintegrować perypetie Hellblazera z uniwersum Władcy Snów, ale i nieco podrobić styl Neila Gaimana. Postawiono więc mrok oraz tajemniczy klimat opowieści, pozostawiając jednocześnie przestrzeń na domysły czytelników. 

Coś jednak nie bardzo wyszło. Niby historia konsekwentnie krok po kroku rozwija się i John musi mierzyć się z intrygą oraz przeciwnościami, ale forma scenariusza jest wybitnie ciężkostrawna, a momentami wręcz nużąca. W trakcie lektury można odnieść wrażenie, że Spurrier przygotował sobie na fiszkach fragmenty zdań, po czym zebrany materiał wrzucił do worka i rozpoczął losowanie, budując w ten sposób kolejne wypowiedzi bohaterów. Tam, gdzie zdanie wychodziło nieco zbyt konstropato, dorzucono przekleństwo bądź dwa, bądź zamanifestowano przybycie istot niebiańskich (albo piekielnych) i gotowe.

Rezultat zabiegu jest – jak łatwo się domyślić – mizerny. Komiks czyta się koszmarnie, bohaterowie wygłaszają losowe frazy, a na półmetku można poczuć się bardzo znudzonym i nie pomaga tutaj ani zupełnie przyzwoita kreska, ani rozliczne nawiązania do pozostałych serii z uniwersum Sadmana, a przede wszystkim do Ksiąg magii, chociaż – być może niesłusznie – styl graficzny ukierunkowuje skojarzenia ku równie byle jakiemu rebootowi Ksiąg zamiast do kapitalnego pierwowzoru.

Jak wspomniałem, ilustratorsko album prezentuje dobry poziom, a spośród trojga ilustratorów (Aaron Campbell, Matias Bergara, Marcio Takara) na olbrzymie pochwały zasługują partie zilustrowane przez tego pierwszego: precyzyjne, niby kolorowe, lecz budujące ciężki, mroczny klimat. Owoc pracy pozostałych grafików również wypada przyzwoicie, chociaż nie tak dobrze jak Campbella.

Najważniejsze pytanie brzmi jednak: czy Znak cierpienia można z ręką na sercu polecić? Czytelnikom dopiero rozważającym nawiązanie znajomości z magicznym światem Sandmana bądź mającym zdystansowany stosunek do niego, całkowicie odradzam sięgnięcie po ten album. Biorąc pod uwagę, że półki księgarskie uginają się od  świetnych komiksów, nie widzę żadnego powodu, by sięgać po ten konkretnie. W zasadzie jedyna grupa odbiorców, która może dobrze bawić się w trakcie lektury to oddani fani Johna Constantine'a. Być może oni odnajdą smaczki i odniesienia do wcześniejszych przygód maga, co wpłynie na ostateczny odbiór tego albumu. Ja za dalszą znajomość w każdym razie dziękuję.