Robaczki

Nie deptajcie robaczków!

Autor: Kuba Jankowski

Robaczki
Bycie rodzicem zaskakująco pozytywnie wpływa na ilość i jakość publikacji komiksowych ojców w Polsce. Biorąc pod uwagę fakt, iż posiadanie dziecka mocno angażuje czasowo, wcale nie musi być to takie oczywiste. Tymczasem rodzimi komiksiarze potrafią zręcznie pogodzić obowiązek z pasją, tym samym cud ojcostwa przekuwają po godzinach na komiksy. Powiedzą Wam o tym Piotr Nowacki i Maciej Jasiński (autorzy serii Detektyw Miś Zbyś na tropie), i Przemek Surma (rysownik cyklu Kubatu do scenariusza Jakuba Sytego), a przede wszystkim jeden z bohaterów niniejszego tekstu, czyli Dominik Szcześniak. 

Jego Robaczki to komiks złożony ze znanych wcześniej internetowych publikacji Hej, Misiek!, które uzupełnione zostały okolicznościowymi komiksami (publikowanymi jako tribute'y w Zeszytach Komiksowych o Śledziu czy w specjalnym flipbooku Bicepsa #6), rozmowami z kolegami i znajomymi z Komiksowa (od dziś piszemy wielką literą, bo to w zasadzie państwo w państwie), balkonowymi rozmyślaniami autora oraz monodramem przebranego za Batmana jegomościa, którego prawdziwą tożsamość poznamy pod koniec albumu.

Jeśli ktoś śledził internetowy komiks Hej, Misiek!, to w pewnej części wie, czego spodziewać się po Robaczkach. Polter temu projektowi kibicował: pisał o nim w recenzji, przeprowadził również wywiad z bohaterami. Dziś już wiemy - i kopiemy się za to w czoło lewą nogą - że w wywiadzie zabrakło jeszcze jednej postaci, a mianowicie żony autora, która w komiksie zabiera głos w kwestiach kluczowych, sprowadzając często zapędzającego się w tyradach Dominika na ziemię. I tak jak ona pełni rolę racjonalizatora, tak wspomniane we wstępie rozmowy z kolegami, monodramy i sceny balkonowe wzięły na siebie rolę spoiwa. Autor wypełnia nimi przerwy między krótkimi historyjkami z komiksu Hej, Misiek! (powstało 30 epizodów) i kreśli przy tym obraz nie tylko kształtującej się relacji ojciec-syn, ale i portret kogoś, kto robi swoje (czyli komiksy), bo jest uzależniony.

Rodzinne wartości

Serię jednoplanszówek Hej, Misiek! Dominik Szcześniak zrealizował w ramach stypendium Prezydenta Miasta Lublin. Komiksowy projekt trwał od 16 maja 2014 do 14 czerwca 2014. W październiku 2015 (zgodnie z zapowiedzią poczynioną w wywiadzie) dostaliśmy za sprawą Wydawnictwa Komiksowego do rąk album, który do świata rodzic-dziecko wprowadza niezbyt radosną perspektywę dorosłego zmagającego się ze sobą i z Komiksowem. W recenzji napisaliśmy o Hej, Misiek!, że to znakomity post-prequel do serialu Tata, a Marcin powiedział... W konkluzji spytaliśmy: "Co dalej?" powołując się na wymykające się innym autorom spod kontroli innym autorom tego typu projekty (vide Wojda czy Kochalka). A dalej są właśnie Robaczki, które stanowią kronikę już nie tylko wychowawczą, ale i komiksową z punktu widzenia autora i krytyka. Bywa towarzysko, kiedy Dominik rozmawia z Danielem Grzeszkiewiczem czy Marcinem Rusteckim. I bywa wówczas bardzo ironicznie, bo narrator wypowiada się jak mędrzec głoszący nam prawdy objawione o pracy autora komiksów. Twierdzi jedno, jakoby było to regułą, ale zdanie jego rozmówców przeczy pięknie pasującej mu do szerszych rozważań o sensie życia komiksiarza teorii (to w momencie zdradzania kulis tego, kiedy komiksiarzowi pracuje się najlepiej). Bywa refleksyjnie, kiedy Dominik desperuje nad kondycją autora i ponownie się myli, tym razem w obliczeniach. W obu tych przypadkach objawia się dystans do samego siebie jako metoda twórcza. Z dystansem Dominik pisał i rysował Hej, Miśka! I z takim samym oglądem dorysowuje w Robaczkach spoiwo. To jest to mięso, które anegdotycznym w charakterze epizodom ojciec-syn-rodzina dopisuje dosyć gorzką w posmaku refleksję nad innymi kontekstami życia, które się o Dominika Szcześniaka upominają.

Robaczki z naszej doliny

Ważnym elementem konstrukcji tego albumu są związki poszczególnych jego treści z realiami. O ile część "hejmiśkowa" jest relatywnie uniwersalna (choć intymna i osobista), o tyle spoiwo może dla postronnego czytelnika okazać się dosyć niejasne na wszystkich poziomach, których przeniknięcie pozwala poczuć zapach papierosów palonych przez Daniela Grzeszkiewicza i smak piwa spożywanego niedaleko Chatki Żaka w towarzystwie tegoż, Marcina Rusteckiego i Nikodema Cabały (ulotniła się pamięć recenzenta o nazwie tego miejsca, ale pamięta on, że bywający destrukcyjny w skutkach drink Long Island występował pod nazwą Nirvana...). Monodrama batmanowa - tyrady pana przebranego za Batmana - włączona w narrację tego komiksu to również element, który ma swoje korzenie w życiu realnym - tak miało wyglądać jedno ze spotkań podczas BFK. Nie doszło do skutku, więc przelane zostało mniej więcej w zaplanowanej formie na plansze tego komiksu. Treść tych interwencji, przypominająca rolą w tkance utworu zadanie chóru w greckiej tragedii, jest rozliczeniem autora ze zjawiskami, które w Komiksowie nie dają mu spokoju. Zwróćmy uwagę, że prowadzony przez Dominika Szcześniaka Cyfrowy Ziniol uwielbia inaczej komentujących (choć ostatnio rzadziej) "anonimków". Bezczelnie dosyć zatem postępuje autor komentując zjawiska Komiksowa postacią w przebraniu. To też anonim, który jednak w końcu się ujawni. By tajemnicy poliszynela stało się zadość, tak jak anonimowści internetowych komentatorów staje się zadość w często krótkim czasie.

Monodramy dotyczą chorób toczących nasz komiks. Pierwsza z nich, o uzależnieniu od rysowania komiksów, przypomina początkowo dylematy bohaterów w Pogoni za Amy Kevina Smitha (tam nikt nie wie, kim jest inker... a jeśli wie, to uważa go za nędznego kopistę), a końcowo sprowadza się do nazwania samego siebie frajerem, który z komiksów nic nie ma. Druga uderza w recenzenckie patologie (subiektywizm, szablony recenzyjne, rozmyślne pisanie dobrze o rzeczach złych etc.). Trzecia jest o komiksowej sitwie. A wszystko to fenomeny Komiksowa, które wszystkich nas powinny obchodzić. Trzeba przyznać, że to, co robimy jako mieszkańcy Komiksowa, jest faktycznie absurdalne. Autorzy mówią, że kasa z robienia komiksów żadna. Wydawcy, że publika mała i zarobek znikomy. Tłumacze, że pracują za niskie stawki. Konkluzja - na komiksie nikt nie zarabia... Czy my naprawdę jesteśmy frajerami, którym pociąg dawno odjechał? Czy robimy swoje? A jeśli tak, to po co? No to odpowiem subiektywnie (za co przy najbliższej okazji autor może mi skopać tyłek) - po to, żeby było kolorowiej, bo komiksiarze, nawet jeśli robią komiksy czarno-białe, to kolorowi goście. Żeby było się na festiwalach z kim napić piwa i pogadać. Żeby mieć gdzie przenocować, jak się jest akurat w jakiś interesach niekomiksowych w Lublinie, Krakowie czy innym Poznaniu. Żeby dostać komiks do recenzji za free i odciążyć budżet domowy chociaż trochę. Żeby zaspokoić instynkt stadny. I gdzieś przynależeć. I z czymś się identyfikować.

To już jest koniec?

Z pozycji tłumacza, którym wyżej podpisany bywa po godzinach wyrabianych w tzw. "rzeźni" (czytaj: na Uniwersytecie Warszawskim w roli pracownika dydaktyczno-naukowego, czyli zaliczonego do tzw. liczby n), ważne jest odwiedzić kraj języka, z którego się tłumaczy. W przypadku portugalskiego jest to znakomity plan na życie: Portugalia, Brazylia, Angola, Mozambik, Wyspy Zielonego Przylądka, Gwinea Bissau, Gwinea Równikowa, Wyspy Świętego Tomasza i Książęca, Goa, Macau czy daleki Timor Wschodni. Poznanie naoczne realiów państw, z których pochodzą autorzy tłumaczeni, bardzo ułatwia pracę. Podobnie jest, kiedy pozna się realia życia autora komiksu, którego recenzję się pisze. Jego drogę z pracy do domu, jego rodzinę, jego miasto. Trudno wówczas o obiektywizm w ocenie jego pracy, ale też kiedy życie miesza się z komiksem na tylu poziomach, to czy jest on aż tak konieczny? A może kategorie subiektywizmu i obiektywizmu są przestarzałe i należałoby jednak stawiać przede wszystkim na szczerość?

No to szczerze - Robaczki to świetna opowieść, która raczej w nikłym stopniu zainteresuje polskiego czytelnika komiksu i w niewielkim stopniu zostanie rozpracowana przez tych nielicznych, którzy go sobie kupią. Bo tylko jak się zna te wszystkie robaczki w niej występujące, to ten komiks będzie czymś więcej niż kolejnym polskim komiksem. No i hej, tak zupełnie szczerze (i, pal sześć: subiektywnie), nie można napluć na swój aktorski debiut komiksowy, w którym dzieli się kadry z Gosią, Miśkiem, Dominikiem, Marcinem, Danielem, Piotrkiem i resztą. I w zasadzie nic się z tego nie ma, bo się jest frajerem, który w realu nie ma nawet takiego bajeranckiego telefonu, jaki mu narysował autor.