Miracleman

Klasyk nie na każdy żołądek

Autor: Rafał 'Venomus' Pytlak

Miracleman
Zanim odświeżył Swamp Thinga, zanim stworzył ikonę anarchizmu w V jak Vendetta, zanim wymyślił najbardziej mroczną wersję Jokera w Zabójczym Żarcie, a nawet zanim na zawsze odmienił oblicze superbohaterów w Strażnikach, Alan Moore przywrócił światu zapomniany niewiele znaczący komiks z lat 50-tych. I uczynił go epickim.

Gdy dziennikarz Michael Moran podczas napadu terrorystów przypomina sobie i wypowiada dawno zapomniane magiczne słowo „KIMOTA” przemienia się w najpotężniejszego herosa na planecie, Miraclemana… drogi czytelniku, brzmi jakby znajomo. I powinno, ponieważ bohater owego komiksu narodził się, nie bójmy się tego słowa, z plagiatu.

Tak, Mick Anglo, twórca Miraclemana (pierwotnie nazwanego Marvelmanem), „zapożyczył” dla swojej kreacji sporo cech od znanej postaci uniwersum DC, Kapitana Marvela (dzisiaj znanego po prostu jako Shazam). Obaj zamieniają się po wypowiedzeniu pewnego słowa, obaj mają zbliżony garnitur mocy i obaj doczekali się swoich „rodzin”, czyli grupy bohaterów o podobnych mocach i nazwie.

Dlaczego więc wokół omawianej postaci toczy się jedna z najważniejszych historii peleryniarskich (a być może komiksów w ogóle)? Dlatego, że choć pierwsze przygody Marvelmana z lat pięćdziesiątych były faktycznie prostymi historyjkami superbohaterskimi dla młodszego czytelnika, nie przejmującego się kopiowaniem Kapitana Marvela, to wspomniana historia pióra Alana Moore’a (w stopce widnieje jako „Pierwotny Scenarzysta”) do spółki ze sporą grupka rysowników jest często porównywalna do Strażników, tego samego autora.

Miracleman to jeden z pierwszych komiksów, który zrywa z dziecięcą naiwnością superbohaterów i jaskrawego, wyraźnego podziału na dobro i zło, światło i ciemność. Zapoczątkowało to fale post-modernizmu w opowieściach obrazkowych o herosach, gdzie idąc za ciosem, ośmieleni twórcy stworzyli takie przełomowe perełki jak V jak Vendetta, Powrót Mrocznego Rycerza, wspomniani Strażnicy, czy Ostatnie Łowy Kravena. Jest brudno, brutalnie i nie da się uratować wszystkich…

Odświeżona inkarnacja tworu Micka Anglo jest powieścią dla czytelnika dojrzałego. Tak, dorosłego też, ale przede wszystkim wymaga od czytającego dojrzałości. Porusza tematy, które nie są łatwe i do tej pory były po prostu unikane przez scenarzystów, będąc swoistym tabu. Moore nie bał się dotknąć tematu psychicznego znęcania się i gwałtu (które powodują, że przebudza się główny antagonista/ofiara powieści). Mamy zagubienie spowodowane życiem u boku istoty o mocach prawie boskich, o wiele mocniej zarysowane niż w komiksach opowiadających o wspólnym życiu Lois Lane z Supermanem.

Nasz główny bohater wie też, że nie należy postępować jak Ostatni Syn Kryptona i pozwalać swoim przeciwnikom wracać raz za razem, by mogli krzywdzić więcej ludzi. Nie, on raczej tak jak Punisher czy Wolverine wie, że trzeba zrobić to co konieczne i brutalne, eliminując zagrożenia dla ludzkości.

Szata graficzna wygląda cudownie, zwłaszcza plansze w wykonaniu Garry’ego Leacha i Alana Davisa. Piękne dynamiczne rysunki nadają powieści dobre tło do opowiadania historii, a lekko rozmyte, jakby akwarelowe kolory przypominają kliszę filmową ze Srebrnej Ery. Ilustratorzy w swojej szczegółowości nie szli na żadne kompromisy, zarówno w scenach nagości, jak i przemocy. Plansze z numeru ilustrującego finałową potyczkę pomiędzy Marvelmanem a Kid Marvelmanem w zdewastowanym Londynie, pełnym setek tysięcy brutalnie okaleczonych zwłok, zapisały się jako jedne z najmocniejszych scen w historii komiksu. Osoby ze słabszym żołądkiem mogą nie dać rady doczytać tego fragmentu do końca.

W zasadzie cały czas chwaliłem Miraclemana, jakby był komiksową perłą bez skaz na równi z ukochanymi przez wszystkich Strażnikami. I przyznam, że… w zasadzie tak jest. Mimo lat czytania i lektury tysięcy zeszytów, ciężko było mi znaleźć faktyczne minusy tego dzieła. Miracleman zmierzył się z własną budowaną przez dekady legendą i w moich oczach wyszedł ze starcia zwycięsko. Album Moore’a może śmiało stawać ramię w ramię z jego młodszym o 4 lata arcydziełem.

Mucha nie pokpiła sprawy wydania. Twarda oprawa jest solidna, papier w komiksie jest gruby i dobrze widać na nim gradienty, kolory i czerń, a Tomasz Sidorkiewicz świetnie czuł materiał i zapewnił porządny przekład. Z jednej strony szkoda, że nie dostaliśmy jak w amerykańskich wydaniach, sporej ilości dodatków, jednak dzięki temu Mucha mogła zaprezentować czytelnikowi całą historię w jednym tomie, liczącym i tak – nie bagatela – 400 stron, a nie w 3 woluminach.

Z niecierpliwością czekam na wydanie kolejnych historii z Miraclemanem, tym razem autorstwa równie wielkiej sławy – Neila Gaimana – ojca Vertigowego Sandmana.