Lucky Luke. Kid Lucky #01: Uczeń kowboja

Zanim zostało się bohaterem

Autor: Balint 'balint' Lengyel

Lucky Luke. Kid Lucky #01: Uczeń kowboja
Każdy bohater, zanim stał się postacią rozpoznawalną, najpierw był dzieckiem. Jasne, banał jakich mało, lecz trudno temu faktowi zaprzeczyć. Jednak niektórzy już jako dzieci zdradzali wróżące interesującą przyszłość talenty oraz niepospolity spryt – jak Kid Lucky.

Istnieje jedno zło, które trawi współczesną popkulturę: ujęte zbiorczo sequele, prequele i spin-offy, które nie tylko nie wnoszą niczego wartościowego do serii głównej, ale często ją wręcz zażynają. Bodaj najjaśniejszym przykładem w świecie komiksu są mizernej jakości serie poboczne Thorgala, rozmieniające na drobne dorobek fenomenalnego duetu Van Hamme-Rosiński. Dlatego też z olbrzymimi obawami sięgnąłem po Kid Lucky, czyli opowieść o słynnym kowboju, gdy ten jeszcze brzdącem. Ciężar dziecięcych przygód kowboja wziął na siebie Hervé Darmenton, na co dzień posługujący się pseudonimem Achdé.

Gwoli ścisłości, Uczeń kowboja, bo taki tytuł nosi recenzowany album nie jest zwartą historią, lecz stanowi zlepek jednostronicowych historyjek, których wspólnym mianownikiem – poza oczywiście osobą głównego bohatera – jest wszechobecny humor. Przyszły rewolwerowiec uczy się strzelać, chodzi do szkoły, spędza czas z rówieśnikami, ucieka przed wanną, a nawet lepi bałwana. Co z tego wynika?

Trzeba przyznać, że jest lepiej aniżeli można było się spodziewać, chociaż oczywiście treść została dopasowana do poziomu najmłodszych czytelników, o czym zresztą informuje logo patrona medialnego. Mimo to wiele gagów rozweseli również pełnoletnich odbiorców i za tą uniwersalność żartów należy scenarzystę pochwalić. W dodatku każda opowiastka została spuentowana oraz opatrzona ciekawostką powiązaną z Dzikim Zachodem.

Tematyka okazała się najprzeróżniejsza, począwszy od perypetii towarzyskich, poprzez pobyt w szkole, problemy wychowawcze – najczęściej związane z niechęcią do  wieczornych kąpieli – aż po pierwszy kontakt z bronią (rodziców uspokoję, że póki co jest to pistolet korkowy) czy nieudane próby ujeżdżenia rumaka. Na drugim planie pojawia się równie bogate spektrum postaci: przybrana matka – czytelnik dowiaduje się bowiem, że najszybszy rewolwerowiec był sierotą – szeryfowie, grabarze, bandyci oraz Indianie. Jest więc na bogato, co służy komiksowi.

Dla śledzących mniej więcej chronologię epizodów nie będzie zaskoczeniem, że oprawa graficzna siłą rzeczy nie mogła być owocem pracy nieżyjącego już od dwóch dekad Morrisa. Achdé nie tylko wymyślił opowiastki, ale i wziął na swoje barki przygotowanie ilustracji. Koncepcja kadrów jest więcej niż czytelna: utrzymano linię stylistyczna wytyczoną jeszcze przez ojca cyklu, łącznie nieodzownymi elementami, jak źdźbło trawy w ustach przyszłego kowboja (cóż, papieros to w tym wieku byłaby przesada). Takie podejście jest absolutnie słusznym rozwiązaniem i chwilami można wręcz uwierzyć, że za sztalugą ponownie zasiadł Morris. To kolejny element, sprawiający, że wbrew obawom Kid Lucky wypada w odbiorze nieźle.

Mimo mnóstwa obaw towarzyszących polskiej premierze tego spin-offu, spotkała mnie miła niespodzianka. Uczeń kowboja oczywiście nie jest albumem wybitnym, przełomowym czy gwarantującym niebywałe doznania intelektualno-estetyczne. Nie, ten komiks jest adresowany do młodszych odbiorców, którzy być może dzięki niemu polubią się w przyszłości z dorosłą wersją serii, zaś fani kowboja spędzą przy nim kilka kwadransów przyjemnej rozrywki. Takie troszkę inne spojrzenie na perypetie najszybszego rewolwerowca jest wartością samą w sobie.