Lucky Luke #25: Miasto duchów

Troszkę zabawnie a troszkę na serio

Autor: Balint 'balint' Lengyel

Lucky Luke #25: Miasto duchów
Dziki Zachód mamił osadników wizją lepszego świata, wypełnionego brzęczącym złotem do wydobycia z licznych złóż. Rzeczywistość zazwyczaj brutalnie weryfikowała marzenia, miast bogactwa oferując bród, trud i utracone zdrowie. O takiej to historii traktuje Miasto duchów.

Gold Hill było jednym z wielu miast duchów, osadą opuszczoną gdy tylko okazało się, że okoliczne góry zamiast cennego kruszcu kryją w sobie jedynie bezwartościowy kamień. To jednak nie zniechęciło dwójki pozbawionych skrupułów hochsztaplerów przed chęcią wykorzystania legendy mieściny dla zbicia fortuny na naiwności zwykłych mieszkańców bezkresnych stepów. I tylko jedna osoba znalazła w sobie na tyle uporu i sprytu, by zdemaskować intrygę i ukarać winnych. Tą osobą był nie kto inny jak Lucky Luke.

Miasto duchów było dwudziestym piątym albumem opowiadającym o perypetiach twardego duchem i szybkiego w koltach kowboja. Kalendarz wskazywał na rok 1965 i od kilku już lat opowieści snuł zazwyczaj świetny René Goscinny, zaś styl Morrisa przybrał ostateczną, bardzo przyjemną dla oczu formę. Wszystko to znalazło swoje odzwierciedlenie w recenzowanym komiksie.

Banałem byłoby rozpoczęcie każdej recenzji kolejnego albumu o kowboju od tego, że Lucky Luke jest serią humorystyczną. Oczywiście nic nie uległo zmianie i opowieść raz za razem raczy czytelnika lekkim, uczciwie zabawnym poczuciem humoru, kiedy to kowboj z uporem, ale i polotem krzyżuje plany dwójki oszustów. Czytelnicy, którzy pokochali serię za nieco specyficzne i w pewnym stopniu powtarzalne gagi, będą ukontentowani i tym razem. Jednak nie tylko to przemawia za sięgnięciem po album.

Autorzy odmalowują gorzki w swej istocie portret naiwnych osadników, gnających za złudnymi marzeniami, a mentalnie bezbronnych w starciu z oszustami – chociaż jak spojrzeć na skuteczność archaicznej metody wyłudzeń "na wnuczka”, niewiele się w tej materii zmieniło. I pomimo niezmiennie humorystycznego aspektu komiksu, owa gorzka refleksja wyróżnia album z pośród wielu innych. Żeby jednak nie było zbyt przygnębiająco, opowieść kończy się całkiem ciepło i optymistycznie.

Od strony artystycznej to już Morris w pełni rozkwitu, z wyrobioną kreską i dopieszczoną gestykulacją bohaterów. W połączeniu w ciepłą kolorystyką i papierem kredowym komiks bawi wzrok czytelnika.

Często nadaję opowieściom o kowboju jedną z trzech kategorii: na wszystkich, dla fanów i dla wyjątkowych entuzjastów. Miasto duchów bezapelacyjnie należy do pierwszej grupy, gwarantując dwa kwadranse bardzo przyzwoitej lektury.