Lucky Luke #18: W cieniu wież wiertniczych
Nieco inny Goscinny
Nastały nowe czasy! W Titusville w Pensylwanii opracowano metodę wydobycia ropy naftowej! Tysiące poszukiwaczy marzących o bogactwie wyruszyło ku osadzie, wznosząc szyby i eksploatując złoża. Nie wszyscy jednak postanowili wzbogacić się w sposób legalny. Pośród ciężko pracującego tłumu pojawiła się banda siłą przejmująca nie swoje mienie. Bezwzględnych rewolwerowców poskromić mogła tylko jedna osoba, najszybszy strzelec w całych Stanach Zjednoczonych – Lucky Luke.
Tym razem René Goscinny'emu nie udało się napisać lekkiej historyjki, chociaż oczywiście znalazło się miejsce na komiczne fragmenty. Prym wiedzie przezabawny, acz nieudolny bandyta, który robi wszystko, by nowy szeryf miasta – w tej roli gościnnie wystąpił Lucky Luke – wsadził go do celi, w której właśnie trysnęła ropa.
W cieniu wież wiertniczych na swój sposób jest albumem wyjątkowym na tle – jakby nie patrzeć – potężnej serii. Niby jest wesoło, ale tak naprawdę jest bardzo poważnie, a miejscami nawet troszkę smutno. Goscinny sporo miejsca poświęcił ludzkiej zachłanności, nakazującej pędzić po najdrobniejszy grosz. Jak łatwo też domyślić się, nie wszyscy postanowili zbudować fortunę od zera, toteż motyw siłowych przejęć parcel i odwiertów jest w tym komiksie ważny. Do tego zazwyczaj przestępcy mierzący się z Lucky Luke'em są postaciami groteskowymi, na wskroś zabawnymi; tym razem jednak adwersarz jest bezwzględny i nie ma żadnych skrupułów przed uczynieniem z wyrugowanych poszukiwaczy faktycznych niewolników. Wszechobecna atmosfera zastraszenia unosi się z kart przez większość stron.
Od strony artystycznej widać, że komiks powstał dekady temu – dla przypomnienia: w 1962 roku. Rysunki Morrisa co prawda są przyjemne dla oka, jednakże warstwa kolorystyczna nieco kuleje. Na wielu kadrach widać uproszczenia, wręcz ubóstwo barw. Można zaryzykować twierdzenie, że komiks zasłużył na odświeżenie, chociaż z drugiej strony jest to świadectwo techniki sprzed blisko 60 lat.
Wyjątkowość w treści docenią przede wszystkim starzy fani kowboja, którzy odetchną od bardzo lekkich, czasami może nawet trywialnych opowiastek o Luckym Lucku. A czy zainteresuje ona osoby, które darzą cykl obojętnością? W mojej opinii nie, ci czytelnicy raczej nie docenią owej odmienności scenariusza. Nie zmienia to jednak faktu, że geniusz nieżyjącego Goscinny'ego po raz kolejny przemówił i jest to głos, któremu warto poświęcić trzy kwadranse nieco innej lektury.