Lone Sloane

Komiksowa psychodela

Autor: AdamWaskiewicz

Lone Sloane
W każdej dziedzinie sztuki znaleźć można dzieła przełomowe – utwory, które przekraczały dotychczas obowiązujące wzorce i schematy, odkrywały nieznane wcześniej formy ekspresji, wyznaczały przyszłym pokoleniom nowe kierunki i trendy, a swoim twórcom zapewniały trwałe miejsce w panteonie sław – nawet jeśli dopiero pośmiertnie.

Wśród komiksów jednym z takich kamieni milowych były stworzone przez Philippe'a Druilleta opowieści o przygodach Lone Sloane'a. Bohater, który zadebiutował na kartach albumu Salambo, z czasem doczekał się historii, w których odgrywał już pierwsze skrzypce jako protagonista własnych dokonań, a nie komiksowej adaptacji powieści. Dzięki wydawnictwu Egmont polscy czytelnicy mają okazję poznać wszystkie te opowieści zebrane w jednym tomie.

Składają się nań Sześć podróży Lone Sloane'a oraz albumy Delirius i Delirius 2. Pierwsza część to zestaw sześciu nawet nie nowelek, a krótkich etiud opowiadających o wędrówce kosmicznego buntownika – pirata i włóczęgi, który na swej drodze spotyka bogów, czarowników i rabusiów, równie dziwacznych jak on sam – i jeszcze dziwniejszych realiach bliżej nieokreślonej przyszłości, w której przyszło mu żyć.

Delirius, druga część zbioru wydanego przez Egmont, to nie tylko kontynuacja, ale i rozwinięcie historii opowiedzianych w Sześciu podróżach. Po odzyskaniu swojego statku kosmicznego Sloane jest jednym z najbardziej poszukiwanych przestępców w galaktycznym imperium władanym żelazną ręką bezlitosnego władcy. Z piratem kontaktują się wysłannicy tajemniczej sekty, oferując możliwość zadania Imperatorowi bolesnej straty i – przy okazji – zdobycia bajecznej fortuny. Fabuła komiksu obfituje w zaskakujące zwroty akcji. Czytelnik co rusz przekonuje się, że nie tylko samego protagonisty nie sposób określić słowem „bohater”, ale że – za wyjątkiem Yearla, przyjaciela i towarzysza Sloane'a – niemal wszyscy otaczający go ludzie są zepsuci i niegodziwi.

Choć wciągająca i godna pochwał, to jednak nie fabuła jest największym atutem Deliriusa i powodem, dla którego ten album zapisał się w historii światowego komiksu. Zrywając z obowiązującą dotąd konwencją podziału komiksowych plansz na sztywne kadry, Druillet stworzył prawdziwe dzieło sztuki, z całostronicowymi ilustracjami wprost ociekającymi przepychem, przy okazji czerpiąc pełnymi garściami z szerokiej spuścizny kultury, nie tylko popularnej. Uważny czytelnik dostrzeże nawiązania i odniesienia i do twórczości Eschera, i cyklu Umierająca Ziemia Vance'a, i książek Moorcocka i innych utworów. Zresztą i sam album Druilleta z oszałamiającą, urzekającą stroną wizualną musiał inspirować także późniejszych twórców. Wszak okręty kosmiczne przypominające katedry albo kościelne organy odnajdziemy w Obcym, ósmym pasażerze Nostromo i w uniwersum Warhammera 40.000. Z kolei druilletowski, nietypowy jak na owe czasy, układ plansz i rozplanowanie kadrów zastosował choćby Grzegorz Rosiński w późniejszym o kilka lat Spotkaniu opublikowanym na łamach Relaxu.

Na tym tle trzecia część albumu, Delirius 2, prezentuje się zdecydowanie słabiej. Stworzona już w nowym milenium nie dorównuje poprzedniej części ani pod względem fabularnym, ani graficznym. Historia opowiedziana na jej kartach pełna jest skrótów, które wydają się jedynie podkreślać jej miałkość. Kompozycje plansz wyglądają jak blady cień minionych dokonań, stwarzając wrażenie w najlepszym razie przygnębiające, i to w niezamierzony przez autora sposób. Dla odbiorców powracających po latach do świata, który olśnił ich bez mała cztery dekady wcześniej, sentyment lub zwykła nostalgia mogły przytępić to wrażenie. Jeśli jednak oglądać ją bezpośrednio po wcześniejszych przygodach Sloane'a, wygląda jak próba odcinania kuponów od dawnych sukcesów i stanowi znakomite potwierdzenie reguły, zgodnie z którą sequele rzadko kiedy dorównują pierwszym częściom.

Nawet pomimo słabszego zakończenia, Loane Sloane z pewnością jest albumem, który warto poznać. Bez względu na upływ lat klasyczne już dziś historie o przygodach futurystycznego (anty)bohatera wciąż potrafią zachwycać, zarówno fabułą, jak i bogactwem graficznej oprawy. Obcując z nimi, dobrze jest mieć w pamięci, że – stworzone w zupełnie innych czasach – wyznaczały niegdyś nowe kierunki i trendy. Chociaż graficzne rozwiązania i stylistyka Druilleta obecnie mogą być już znane odbiorcom z prac niezliczonych naśladowców i epigonów, to właśnie on użył ich jako pierwszy, stanowiąc komiksową awangardę.

Z pełną przepychu barokową stylistyką albumu doskonale współgra połyskująca srebrzyście okładka – w innym albumie trąciłoby to kiczem, jednak w tym przypadku zdaje się być dobrze przemyślanym, celowym zabiegiem, znakomicie podkreślającym charakter prac rysownika. Pochwalić wypada także tłumaczenie Wojciecha Birka. Kwiecisty język, jakim posługują się postacie, niejednokrotnie ociera się wręcz o śmieszność, autorowi przekładu udało się jednak nie przekroczyć tej cienkiej granicy.

W zalewie amerykańskich obrazkowych historii o superbohaterach pozycja z egmontowskiej serii Mistrzowie Komiksu mogła zostać łatwo przeoczona – a na pewno jest to lektura obowiązkowa dla wszystkich fanów komiksu w jego najlepszym wydaniu.

 

Dziękujemy wydawnictwu Egmont Polska za udostępnienie komiksu do recenzji.