Lanfeust w kosmosie #08: Krew komet

Ostatnia kropla krwi

Autor: Array

Lanfeust w kosmosie #08: Krew komet
Druga seria przygód Lanfeusta za nami. Wieśniakowi z Troy nie było dane cieszyć się zasłużonym odpoczynkiem przy boku C'ixi. Niestety, nie ma lekko, gdy gra się w jednej lidze z takimi posiadaczami supermocy jak Harry Potter czy Luke Skywalker. Ktoś zawsze będzie chciał się o takiego osobnika upomnieć. Ot, chociażby wydawca, który postanawia jeszcze nieco zarobić na sprawdzonej marce.

Wysłanie Lanfeusta w kosmos nie było najgorszym pomysłem, co najwyżej ryzykownym. Nowa seria nie miała w istocie wiele wspólnego ze stylistyką science-fiction, lecz stanowiła naturalne przedłużenie cyklu, którego akcja rozgrywała się na Troy. Niestety, szybko okazało się, że galaktyczna odmiana przygód Lanfeusta jest zakażona tym samym wirusem, który przyplątał się pod koniec poprzedniej serii.

Największą wadą komiksu Christophe'a Arlestona i Didiera Tarquina jest bowiem stopniowe ustępowanie spójności i ciągłości fabuły nowym wątkom, rzadko w istotny sposób wpływającym na główny tok wydarzeń. Każdy kolejny album rzuca bohaterów w nową scenerię, zazwyczaj wprowadzając przy tym jakiś element mający podkreślać wyjątkowość komiksowego świata. Taka tendencja nie jest niczym niezwykłym w dłuższych seriach, akcja poszczególnych epizodów często obraca się wtedy wokół jednego, wyczerpującego się na czterdziestu ośmiu stronach motywu. Dzięki temu krótka historia zapada w pamięć, chętnie wraca się do niej po pewnym czasie i czyta niezależnie od całości cyklu.

W Lanfeuście w kosmosie nie trzymano się tej zasady z żelazną konsekwencją. Niektórzy bohaterowie drugoplanowi dołączali się do "pierwszego składu", powiększając galerię coraz bardziej rozmytych typów charakterologicznych. Żadna z nowych postaci – superinteligentny Shlimak, głupawa Dżin czy zbuntowany Glin – nie wniosła do serii nowej jakości. O czarnych charakterach nie warto się rozwodzić, dość powiedzieć, że ostatecznie autorzy zrezygnowali z Dheluu i postawili na sprawdzonego Thanosa. Na tym tle fason trzymali wyłącznie Hebius, dzięki swojej bezpretensjonalnej brutalności uosabiający pierwiastek Troy, oraz C'ixi, która wyrosła w pewnym momencie na najciekawszą osobowość cyklu. Tego ciężaru nie udźwignął sam Lanfeust, który padł ofiarą poplątanej i mętnej fabuły.

Po Lanfeusta w kosmosie czytelnicy sięgali jednak bez przykrości. Każdy nowy epizod gwarantował chwilę lekkiej rozrywki i kolorowej uczty dla oczu. Przyjemnie prezentowały sie nawiązania do kultowych dzieł (chociażby Gwiezdnych wojen albo Krzyku), porządnie z trudnego zadania tłumaczenia onomatopei i nazw własnych wywiązywała się Maria Mosiewicz. Szkoda, że na tym zalety komiksu w zasadzie się kończyły. Trudno byłoby bowiem znaleźć dziś osobę, która bez wnikliwej retrospektywy potrafiłaby opowiedzieć, o co dokładnie w tej całej kosmicznej aferze chodziło. Jacyś ochotnicy?

"Gwiazdy są dobre, ale tylko wtedy, gdy świecą na niebie", mówi na pożegnanie z czytelnikami Lanfeust. Z rudym kowalem być może jeszcze kiedyś się spotkamy. Miejmy jednak nadzieję, że w jakimś bardziej przyjaznym dobrym historiom kosmosie.