Kapitan Trips. Bastion. Tom 1
Wstęp do amerykańskiego koszmaru
W supertajnym amerykańskim laboratorium dochodzi do wypadku, w wyniku którego niezwykle śmiertelny wirus wydostaje się na świat. Zaczyna się niewinnie, od kliku kichnięć, ale chorobę przeżywa mniej niż jeden procent zarażonych. Rząd USA nie radzi sobie z kryzysem i próbuje ukrywać własną niemoc. To okazja, na jaką czekały siły do tej pory skryte w cieniu – słudzy zła spróbują doprowadzić do całkowitej apokalipsy.
Pierwszą rzeczą, na jaką trzeba w przypadku Kapitana Tripsa zwrócić uwagę, jest to, że po brzegi wypełniony jest klimatem typowym dla Bastionu. W monumentalnym oryginale King ma zdecydowanie więcej czasu na zarysowanie najważniejszych wątków i motywów w prologu; z kolei przygotowany przez Roberto Aguirre-Sacasa scenariusz szybko wrzuca czytelnika do fabularnego kotła, w którym mieszają się najróżniejsze konsekwencje rozpędzającej się epidemii. Mamy ich wiele: od skutków najbardziej oczywistych, czyli masowo umierających ludzi, poprzez błyskawicznie postępujący rozpad aparatu państwowego, który za sprawą skandalicznych decyzji w moment traci społeczne zaufanie, aż do tych teoretycznie najmniejszych, związanych z osobistymi losami poszczególnych postaci – choć, podobnie jak u Kinga, stanowią one kluczową treść tekstu.
Wisienką na torcie jest to, w jaki sposób autorzy Kapitana Tripsa podeszli do jednego z niewielu w zasadzie nadnaturalnych wątków Bastionu (bo z perspektywy chyba możemy się zgodzić, że ta niemal pięćdziesięcioletnia powieść całkiem nieźle, choć w sposób hiperboliczny, opisała wydarzenia związane ze światową pandemią – więc niezbybt to "fantastyczne"). Randall Flagg, kingowski Wędrowiec, personifikacja mrocznych sił próbujących doprowadzić do upadku cywilizacji, został wprowadzony na scenę po mistrzowsku. Można krzywić się nieco, gdy pojawia się we śnie jednego z głównych bohaterów, gdzie Mike Perkins nieco przesadził z retro stylistyką (która dominuje całą stronę graficzną Kapitana Tripsa), przez co kadry zbliżają się niebezpiecznie blisko komizmu, ale ostatni rozdział to prawdziwy majstersztyk. Pochód na pozór absolutnie zwyczajnego, lecz wciąż wzbudzającego przerażenie Flagga to prawdziwy popis całej trójki autorów – Aguirre-Sacas zadbał o przemienienie wędrówki poboczem w alegoryczny marsz w kierunku apokalipsy, Perkins nadał tej wizji życie, a Laura Martin popisała się przy doborze kolorów, dzięki czemu mroczne kadry zostają z czytelnikiem długo po zamknięciu ostatniej strony.
Największym problemem Kapitana Tripsa, jak śmiesznie by to nie brzmiało, jest to, że stanowi pierwszy z sześciu tomów serii, będącej w dodatku interpretacją niezwykle obszernej powieści. Oznacza to, iż komiks skupia się w całości na ekspozycji; autorzy muszą przedstawić czytelnikowi całą galerię postaci kluczowych dla dalszych losów nękanej epidemią supergrypy Ameryki. Są to bohaterowie niezwykle interesujący, jak to zwykle u Kinga bywa, i po prostu chce się z nimi przebywać, ale po lekturze Kapitana Tripsa właściwie nie sposób stwierdzić, w którą stronę będą oni zmierzać. Przy tym Aguirre-Sacasa zdecydował się na bardzo poszatkowaną narrację – przez zdecydowaną większość albumu dostajemy po kilka kadrów z życia danej postaci, po czym przeskakujemy do kolejnej. Ich codzienności śledzi się z przyjemnością, choćby za sprawą tego, jak się od siebie różnią, ale wielokrotnie łapałem się na tym, że chciałbym spędzić z Nickiem czy Larrym nieco więcej czasu, bo wiedziałem, że po jednej czy dwóch scenach czeka mnie spotkanie z kolejnym bohaterem. Zakładam, że to zmieni się w kolejnych tomach, kiedy protagoniści zaczną się ze sobą spotykać, ale na Amerykański koszmar musimy jeszcze poczekać –póki co dostajemy zaledwie zapowiedź, co czytelnika nieznającego oryginału mogłoby nieco zawieść.
Ostatni raz czytałem Bastion kilkanaście lat temu i, uczciwie mówiąc, nie planowałem wracać do lektury w najbliższym czasie. Jednak komiksowa adaptacja tej olbrzymiej powieści to świetna okazja do spotkania się z potężnym dziełem Kinga w nowej formie. Roberto Aguirre-Sacasa, Mike Perkins i Laura Martin oddali mistrzowi szacunek, jednocześnie tworząc coś świeżego, a ja po raz kolejny myślę o nadchodzącym końcu świata z ekscytacją. Z niecierpliwością czekam na kolejne tomy.