Hellblazer (wyd. zbiorcze) #6

Constantine i mniej demonów

Autor: Marcin 'Karriari' Martyniuk

Hellblazer (wyd. zbiorcze) #6
To, że znaczna część przygód Johna Constantine’a rozgrywa się w Anglii, nie jest tajemnicą dla fanów maga. Nie dziwi więc fakt, że na liście scenarzystów Hellblazera widnieją chociażby Irlandczyk Garth Ennis oraz Brytyjczycy Jamie Delano i Warren Ellis, autor recenzowanego tomu.

Na album składają się: kilkuodcinkowa opowieść Nawiedzony, w której mag stara się odkryć tożsamość mordercy jego byłej dziewczyny, oraz garść znacznie krótszych historyjek. Ich ogólny nastrój i pomysły wyjściowe odbiegają od tego, do czego przyzwyczaił nas Garth Ennis w zeszytach zebranych w trzech wcześniej wydanych tomach. Okultyzm wciąż jest bardzo ważny, jednak istoty nadnaturalne nie przybywają do świata ludzi, by uciąć sobie pogawędkę z cynicznym magiem lub skazać go na piekielne katusze. Także sam Constantine znacznie mniej czasu spędza w podłych barach i na przerzucaniu się przytykami z dobrymi znajomymi. Ellis w większym stopniu zagęszcza akcję i nie pozwala sobie na odchodzenie od przewodnich wątków kolejnych rozdziałów. Być może wynika to z nieokreślonej liczby zeszytów, jakie miał stworzyć Ellis, kiedy brał się za pisanie losów maga z klasy robotniczej. Zwłaszcza że jedna z historii zawartych w tomie pierwotnie nie została dopuszczona do publikacji przez DC Comics ze względu na wysoką brutalność i jej mocne osadzenie w rzeczywistości pozbawionej magii.

Oceniając omawiany album, nie sposób uciec od porównywania go z dziełami Gartha Ennisa, a takie zestawienie wypada na niekorzyść Brytyjczyka. Podczas gdy Irlandczyk pisał dialogi – również te kwieciste – tak, że czytelnik czuł jakby wraz z bohaterami przesiadywał w podrzędnych pubach Liverpoolu, celem Ellisa zdaje się być niepozostawienie ani jednej strony bez (nie)słusznej porcji rozmaitych bluzgów, rynsztokowych i przepełnionych podtekstami seksualnymi dowcipów oraz tanich inwektyw rzucanych na lewo i prawo. Daniem głównym są zaś bestialskie zbrodnie ludzi będących – lub nie – pod wpływem magii i demonów. 

Ellis podkręca okrucieństwa i wulgaryzmy aż do przesady, w konsekwencji czego odniosłem wrażenie, że bierze udział w dziwacznych zmaganiach, które wygra ten, kto wymyśli okropniejsze katusze dla pobocznych bohaterów – pobocznych, ponieważ aktualny scenarzysta nie doświadcza Constantine’a tak bezpośrednio, jak zwykł czynić to jego poprzednik. Zamiast tego skupia się na krzywdach wyrządzonych byłej dziewczynie – tu warto wspomnieć o ciekawym nawiązaniu do Aleistera Crowleya – lub zupełnie obcym ludziom, za których cierpienia odpłaca Constantine. To kolejny powód, dla którego Hellblazer w wykonaniu Ennisa był o wiele bardziej interesujący – od pierwszego zeszytu Irlandczyk rzucał kłody pod nogi samemu magowi, sprowadzającemu nieszczęścia na bliskich – choć częstokroć przypadkowo, próbując się wykaraskać z własnych tarapatów. John w wersji Ellisa to po prostu jeszcze pewniejszy siebie twardziel, plujący w twarz innym magom i wszelkiemu niebezpieczeństwu. Nie byłoby w tym nic złego, ot można by uznać, że w końcu większość przyjaciół go opuściła, a lata zmagań z wszelkimi rodzajami zagrożeń wyostrzyły cynizm. Tyle że wraz z nabraniem jeszcze większej hardości, regres zalicza finezja, daleka od wybiegów, jakie zwykł stosować Constantine w zeszytach pisanych przez Ennisa.

Ostatecznie Ellis przeważa tylko na poletku skondensowanego okrucieństwa i ostrego języka, ale trudno to uznać za wartość dodaną względem opowieści Ennisa, który z dużą swobodą snuł losy Constantine’a mającego tak problemy natury okultystycznej, jak i ludzkiej. To jednak inny Hellblazer, wciąż mogący się podobać, ale jednocześnie mniej przyjazny nowemu czytelnikowi i rozczarowujący na polu prostoty fabularnej, skrytej pod płaszczykiem wulgaryzmów i brutalności.