Hellblazer (Wyd. zbiorcze) #5

Constantine odwiedza Amerykę

Autor: Marcin 'Karriari' Martyniuk

Hellblazer (Wyd. zbiorcze) #5
Garth Ennis zaskoczył niejednego czytelnika w zeszytach składających się na drugi album Hellblazera, kiedy to na skutek rozstania z ukochaną – Kit Ryan – Constantine stoczył się na samo dno. W końcu bezdomny alkoholik i nałogowy palacz zdołał podnieść się z kolan i wyruszyć do Nowego Jorku.

W Ameryce jednak mag nie zazna spokoju. A już na pewno nie po zetknięciu się z niepałającym do niego sympatią kapłanem voodoo, który za pomocą czarów wysłał go do alternatywnej rzeczywistości. Tam zaś Constantine zaczyna wędrówkę po kraju u boku samego Johna F. Kennedy’ego, który prosi go o pomoc w uzyskaniu władzy. Jednak żeby nie było zbyt "normalnie", ów prezydent jest w istocie żywym trupem, ale poruszającym się i rozmawiającym z magiem pomimo dziury w czaszce. Płomień potępienia jako otwierający album jest też jego najsłabszą częścią – nieustająca wędrówka Constantine’a okazała się pretekstem do komentowania dziejów USA, podczas gdy protagonista został zepchnięty na boczny tor. Paę całkiem trafnych lub zabawnych uwag nie zdołało przysłanić narastającego znużenia i rozwleczenia snutej opowieści. Poza tym Ennis znacznie lepiej punktował Amerykę w Kaznodziei, swojej najsłynniejszej serii.

Następnie na czytelników czeka kilku zeszytowy Łajdak u piekła bram, w którym nadchodzi czas na zakończenie konfliktu maga  z Pierwszym z Upadłych, rozpoczętym przez Ennisa na samym początku jego przygody z Hellblazerem. Ta część jest już znacznie lepsza, choć irlandzkiem scenarzysta nie zdołał zaskoczyć czytelnika tak bardzo, jak przy niektórych wcześniejszych potyczkach maga z istotami nadnaturalnymi. Tak czy inaczej, dostajemy zgrabną klamrę spinającą losy kilku postaci, na czele rzecz jasna z Constantinem i Pierwszym z Upadłych, choć z pewnością niektórzy będą się zżymać na rozwarstwienie historii i pewne skrótowce, tudzież nielogiczności. Ennis mocno przyspiesza, nie dając szansy na wybrzmienie wszystkim wątkom, co nieco razi zważywszy na przegadany Płomień potępienia, ale wzrost poziomu względem otwarcia albumu i tak pozostaje dostrzegalny gołym okiem.

Ostatnim obszerniejszym punktem programu jest Syn człowieczy i do pewnego momentu to historia balansująca na granicy dobrego smaku. W końcówce tę granicę scenarzysta ochoczo przekroczył i odbiorcy przyzwyczajeni do jazdy bez trzymanki będą kontent, lecz pozostali… Cóż, połączenie Hellblazera i Ennisa nie mogło się obyć bez podobnych, totalnie odjechanych pomysłów, a jeden z najdziwaczniejszych scenarzysta pozostawił na koniec swojego bieguz Constantinem. Niestety tłumaczenie w czym rzecz, byłoby już spoilerem. Grunt jednak, że choć John nieodmiennie miesza się w okultystyczne sprawki, to w Synu człowieczym makabra osiągnęła zupełnie nowy poziom.

Wśród listy rysowników natrafimy na takie nazwiska jak Steve Dillon i Walter Simpson, którzy pracowali także przy dwóch poprzednich wydaniach zbiorczych. Czytelnicy mieli więc czas przywyknąć do kreski obu artystów, dlatego najlepsze wrażenie pozostawia po sobie John Higgins (Batman: Zabójczy żart, Strażnicy), który wespół z Jamesem Sinclaire’m (kolory) nadał kadrom większej głębi i detali, nie tracąc przy tym – a wręcz je uwypuklając – nastrój opowieści i elementy grozy. Na deser zaś oczy popieszczą fantastyczne okładki Glenna Fabry’ego, będącego klasą dla siebie samego.

Ennis może i nie kończy swojej przygody z magiem z klasy robotniczej tak efektownie i ze swadą z jaką ową przygodę rozpoczął, lecz nawet w słabszym albumie dostajemy wystarczająco dobrego materiału, abym z czystym sumieniem mógł polecić Hellblazera jako jedną z ciekawszych superbohaterskich serii dostępnych na rynku. Szkoda tylko niemrawego i obszernego Płomienia potępienia, ale pozostałe historie zacierają początkowy niesmak.