God Country

Ale sęk w tym, że to nie była opowieść o magicznym mieczu

Autor: AdamWaskiewicz

God Country
"Chyba nie jesteśmy już w Kansas, Toto" – mówi Dorotka, gdy wielkie tornado przenosi ich dom do odległej, baśniowej krainy Oz. Równie dramatyczne skutki ma tornado, które w komiksowej mini-serii God Country nawiedza Teksas, wywracając do góry nogami życie rodziny Quinlanów.

"To nie jest kraj dla starych ludzi", chciałoby się zacytować Cormaca MacCarthy'ego (którego inny cytat otwiera zresztą recenzowany album). Główny bohater historii, nestor rodu, zmaga się z chorobą. Alzheimer odbiera mu pamięć, zamienia w agresywnego potwora, którego boją się najbliżsi. Syn próbuje się nim opiekować, synowa znosi, ale w którymś momencie ma dość i odchodzi, zabierając córkę.

Już na starcie dostajemy więc prawdziwy życiowy dramat, jakże odległy od historii o supebohaterach w maskach i pelerynach. Konieczność wyboru między zapewnieniem bezpieczeństwa ukochanej żonie i jedynemu dziecku, a opieką nad starym, schorowanym rodzicem, który nie ma nikogo innego, porusza znacznie bardziej, niż kolejna walka o ratowanie świata toczona przez bohaterów w obcisłych trykotach. Decyzja, jaką musi podjąć Roy Quinlan, jest pewnie najtrudniejszą w życiu, ale zanim będzie musiał zmierzyć się z jej konsekwencjami, na scenie pojawia się zmieniające wszystko deus ex machina. Rodzinny dom Teksańczyków i całą okolicę potworne tornado obraca w perzynę, przynosząc oprócz zniszczenia również coś znacznie więcej – magiczny, trzy i półmetrowy gadający miecz, który swego posiadacza czyni niezwyciężonym.

Leciwemu Emmetowi broń daje coś jeszcze – przywraca pamięć i zdrowe zmysły, świadomość tego, kim jest on sam i kim są jego najbliżsi oraz faktu, że jeśli wypuści go z rąk, znów zapadnie się w otchłań choroby.

Stawka jest wysoka i dużo ważniejsza niż władza nad światem, los uniwersum i inne dyrdymały, o które zazwyczaj walczą komiksowi superbohaterowie, nieuchronnie zwyciężając za każdym (no, prawie) razem. Co do tego, że cudownie ozdrowiały emeryt będzie musiał walczyć o zachowanie niezwykłego daru, nie mamy wątpliwości. I faktycznie – rychło zgłaszają się do niego dotychczasowi właściciele oręża z żądaniem jego zwrotu. Nie tylko zresztą sam miecz, Valofax, jest niezwykły; równie niecodzienni są jego poprzedni posiadacze – bogowie z odległego wymiaru.

W albumie czeka na nas sporo tytanicznych walk, i to nie byle jakich. Obracających okolicę w gruzy. Toczonych z bogami i legionami nieumarłych. Rozgrywających się w innych wymiarach. I choć na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że mamy do czynienia z jeszcze jedną super-nawalanką, to pod płaszczykiem efektownych starć kryje się coś ważniejszego, a scenarzysta, Donny Cates, umiejętnie przemyca pytania, na które nie ma łatwych odpowiedzi. Emmet walczy o zachowanie świadomości, o utrzymanie kontaktu z ukochaną rodziną, którą tak naprawdę dopiero zaczyna poznawać, przez lata odgrodzony od niej murem choroby. Równocześnie widzi, że przez to znów staje się w jej oczach potworem. W tej historii nie spodziewałem się szczęśliwego zakończenia, ale finał – choć pod pewnymi względami przewidywalny – ma elementy, które także potrafią zaskoczyć.

Scenariuszowi Donny'ego Catesa mogę zarzucić tylko jedno: pewną płytkość bohaterów, którą szczególnie wyraźnie widać, patrząc na głównego antagonistę serii – to kolejny boski czy kosmiczny tyran bez żadnych cech, które pozwoliłyby wykrzesać wobec niego choćby iskrę sympatii albo chociaż zrozumienia. Naprawdę, God Country zasługiwało na kogoś zbudowanego lepiej, z większą głębią, a patrząc na to, jak odmalowani zostali inni członkowie boskiej rodziny, jestem pewien, że także jej głowa mogła być kimś więcej. Rozumiem, że autor mógł chcieć ukazać odbicie bohatera, ale odmalował go nazbyt grubymi liniami, ze szkodą dla serii.

Inni odbiorcy mogą też kręcić nosem na rysunki autorstwa Geoffa Shawa – chropawa kreska, kadry momentami wyglądające raczej jak szkice niż dokończone prace, zaledwie niedbałe wprawki, a jednak w jakiś sposób wszystko to dobrze pasuje do historii o ludzkich dramatach bez łatwych rozwiązań. Może, przynajmniej w części, odpowiada za to dobór kolorów, kapitalnie położonych przez Jasona Wordie. Barwy momentami stonowane, współgrające z nastrojem bohaterów, innym razem ustępujące złocistym i brązowym pejzażom pól Teksasu lub psychodeli obcych wymiarów. Trudno tu mówić o uczcie dla oczu, ale wizualnie God Country prezentuje się dobrze, choć jego stylistyka daleka jest od tego, do czego mogły przyzwyczaić czytelników albumy najpopularniejszych amerykańskich wydawnictw komiksowych.

Mini-seria God Country to pierwsza pozycja wydawnictwa Kboom, z jaką miałem okazję się zapoznać, ale można tylko życzyć sobie, by wszystkie albumy publikowane jego nakładem dobierane były równie celnie i tak samo dobrze wydawane – pochwalić bowiem wypada także tłumaczenie i korektę. W sumie mamy do czynienia z kawałkiem solidnej roboty i świetnym komiksem, który może zainteresować nie tylko fanów opowieści obrazkowych – to dobrze opowiedziana historia, która skrywa znacznie więcej, niż mogłoby wydawać się na pierwszy rzut oka.

 

Dziękujemy wydawnictwu Kboom za udostępnienie albumu do recenzji.