Daredevil: Nieustraszony, tom 0

Nieustraszony Śmiałek

Autor: AdamWaskiewicz

Daredevil: Nieustraszony, tom 0
Wydawnictwo Marvel ma w swoim portfolio rozmaitych superbohaterów. Samotników i drużyny, jednostki niezłomnie strzegące prawa i takie, które nie wahają się przed jego złamaniem, by sprawiedliwości stało się zadość. Herosów o iście kosmicznej mocy i osoby niewiele wyrastające zakresem zdolności ponad zwykłych zjadaczy chleba. Ikony popkultury i protagonistów niszowych serii, kojarzonych jedynie przez najbardziej zagorzałych fanów i znawców gatunku.

Daredevil, jeden z najbardziej znanych marvelowskich bohaterów, nie miał w Polsce specjalnego szczęścia. W 1995 roku firma TM-Semic wydała w serii Mega Marvel jeden z albumów z historiami o jego przygodach, wydawnictwo Mandragora opublikowało też dwa tomy Essential ze Śmiałkiem w roli głównej, i na tym kończyła się jego obecność na polskim rynku na przełomie wieków, gdy superbohaterowie zdobywali nad Wisłą pierwsze przyczółki. Popularności z pewnością nie przysporzyła mu koszmarna ekranizacja z roku 2003 z Benem Affleckiem w roli głównej. Dopiero wydawnictwo Egmont postanowiło przybliżyć swoim czytelnikom postać zamaskowanego bohatera w sposób, na jaki naprawdę zasługuje. Na przestrzeni ostatnich lat dostaliśmy kilka najlepszych tomów opowiadających o niewidomym obrońcy sprawiedliwości; między innymi całkiem niedawno doprowadzono do końca słynną serię stworzoną przez Franka Millera. Zaraz potem dostaliśmy kolejny obszerny album – Nieustraszony, przynoszący ponad 600 stron historii o prawniku prowadzącym podwójne życie. Czy dorówna on poprzednikom?

Nadanie mu numeru zerowego może wprowadzać czytelnika w błąd, sugerując, że mamy do czynienia z historiami wcześniejszymi niż opowiedziane dotychczas lub zgoła z przybliżeniem początków kariery herosa w czerwonym wdzianku. Tymczasem to antologia, na którą składa się kilka niezależnych nowelek, co więcej – część z nich polscy czytelnicy mogą już kojarzyć.

Pierwszą z nich jest Diabeł stróż, historia już znana odbiorcom, do tej pory została wydana u nas dwukrotnie – dobrze przyjęta i ciesząca się popularnością, powraca raz jeszcze, ale po jej lekturze muszę powiedzieć, że nie do końca rozumiem sławę, jaką się cieszy. Punkt wyjścia jest bardzo dobry – do biura Matta Murdocka trafia samotna kobieta z niemowlakiem, twierdząca, że dziecko jest ponownie przybyłym Mesjaszem, a bohater ma go strzec przed siłami Ciemności; zaraz potem znika, a oniemiały prawnik zostaje z bobasem. Na dodatek tego samego dnia inny nieznajomy oznajmia mu, że dziecko jest Antychrystem, który sprowadzi na ziemię koniec świata i koniecznie trzeba go wyeliminować, nim będzie za późno.

Stawka ewidentnie jest wysoka, na scenie szybko pojawiają się anioły i demony, na życie Daredevila i jego bliskich co chwila ktoś dybie, a zdarzenia więcej niż niefortunne zwalają mu się na głowę dosłownie na każdym kroku. Szybko jednak zaczyna to przekraczać granice absurdu i trudno nie odnieść wrażenia, że nagłe zwroty akcji, wprowadzanie na scenę kolejnych złoczyńców i bohaterów oraz piętrzenie przeciwności mają służyć raczej maskowaniu niedoskonałości fabuły, niż czemukolwiek innemu. Jeśli dodać do tego powodujące wręcz szczękościsk zagranie określane jako "kobieta w lodówce" (czyli zamordowanie ważnej dla bohatera kobiety tylko po to, by dać mu dodatkową motywację do działania) i do kompletu absurdalny finał z rozwleczonym monologiem złoczyńcy, to wyraźnie widać, że scenariusz autorstwa Kevina Smitha (tak, tego od Sprzedawców) nie zestarzał się zbyt dobrze. Lepiej zniosły próbę czasu rysunki Joego Quesady, choć kreska z połowy lat 90. ubiegłego stulecia po upływie z górą ćwierćwiecza też nie wszystkim odbiorcom przypadnie do gustu.

Dalej dostajemy krótkie interludium, Daredevil #½. Rozważania nad Śmiałkiem, które w założeniu miało w oryginalnej formie przedstawić nam postać bohatera tomu, ale w napuszonym i przekombinowanym dialogu dwójki łotrów rozmawiających o Matcie Murdocku i jego alter ego trudno poznać rękę Smitha, w którego filmowych obrazach wiarygodne i naturalnie brzmiące rozmowy były jednym z niezaprzeczalnych atutów. Tę krótką, jednozeszytową nowelkę ratują za to towarzyszące tekstowi ilustracje – stworzone przez całą plejadę rysowników, ukazują szerokie spektrum stylów graficznych i można je chłonąć kompletnie ignorując tekst.

Nieco tej różnorodności znajdziemy też w kolejnej historii, Części całości, gdzie ostrej kresce Quesady towarzyszą też miękkie pastele, a nawet kolaże z fotografiami. Fabularnie to też najlepsza nowela w zbiorze – na pierwszy plan wychodzi w niej nie tyle sam Daredevil, co Maya Lopez (znana jako Echo), którą Kingpin nasyła na Śmiałka, wmawiając jej, że ten odpowiada na śmierć jej ojca. Co gorsza, podczas gdy Echo pragnie śmierci Daredevila, Maya zakochuje się w Murdocku, co stawia bohatera w co najmniej niezręcznym położeniu. W dziejach serii podobna sytuacja nie jest niczym nowym, ale autor potrafi ukazać ją w sposób interesujący i wiarygodny; tak, że aż chce się kibicować wszystkim zaangażowanym w nią osobom (i ich alter ego) – nawet Kingpinowi, który też dostaje swoje pięć minut.

Kolejna miniaturka, Zabawy z bronią, walkę między dwójką bohaterów Części całości czyni tłem dla ukazania życia mieszkańców Hell's Kitchen. Z niejasnych względów nie ujęta w spisie treści, nowelka pokazuje, że nie wszystkim problemom nowojorczyków są w stanie zaradzić przebierańcy w kolorowych trykotach. Nieco toporna kreska dobrze współgra z opowieścią o dramatach zwykłych ludzi, choć nie brakuje też optymistycznego finału.

Po tych dwóch historiach kolejna przynosi potworny wprost spadek formy i to pod każdym względem. Przed kamerami, za które odpowiadają Bob Gale (scenariusz) oraz Phil Winslade i David Ross (rysunki), od strony graficznej przywodzi mi na myśl ilustracje Erniego Chana w seriach tworzonych dla Marvela w połowie lat 70. O ile jednak archaiczna kreska może być celowym zabiegiem, swoistą stylizacją na oldschool, to nic nie uzasadnia miałkiej, infantylnej fabuły, w której biznesmen-pieniacz zwraca się do kancelarii Nelson & Murdock z pozwem przeciw Daredevilowi, obwinianemu o zdemolowanie oranżerii w czasie pogoni za zamaskowanymi złoczyńcami.

Niewidomy prawnik będzie więc musiał stanąć po obu stronach sądowego sporu, a jednocześnie ustalić, co faktycznie wydarzyło się feralnej nocy, jako żywo nie był bowiem nawet w pobliżu rzekomo zniszczonej oranżerii. Dodatkowo na wolność wychodzi jeden z jego wrogów, Jester – co prawda deklarując, że zerwał z przestępczym życiem i został w pełni zresocjalizowany, ale podobnym zapewnieniom trudno wierzyć.

Punkt wyjścia mamy potencjalnie ciekawy, dający solidny fundament do rozważań o odpowiedzialności samozwańczych zamaskowanych stróżów prawa, towarzyszących komiksom o superbohaterach od początku istnienia gatunku, ale zamiast tego dostajemy nijaką opowiastkę, do której na siłę wciśnięto jeszcze jedną postać z uniwersum Marvela.

Album na szczęście natychmiast rehabilituje się kolejną nowelą, zatytułowaną po prostu Echo i przybliżającą sylwetkę i historię Mayi Lopez. O ile materiał przedstawiający skróconą biografię Daredevila ratowały tylko zróżnicowane ilustracje towarzyszące absurdalnej ścianie tekstu, tutaj dostajemy istny popis wirtuozerii Davida Macka, odpowiadającego za wszelkie aspekty utworu – scenariusz, ilustracje, tusz i kolory. W Częściach całości dostaliśmy ledwie przedsmak jego możliwości, tutaj w pełni puszcza cugle kreatywności, śmiało miesza kolaże, gwasze, akwarele, wyklejanki, szkice, schematyczne dziecięce rysunki kredkami świecowymi i dopieszczoną kreskę dojrzałego artysty. Ten fragment tomu warto nieśpiesznie smakować, autor nie tylko pozwala narracji płynąć naturalnym rytmem, oddając głos Echo, ale także ukrywa wątki i okruchy informacji na drugim i trzecim planie, dając czytelnikowi możliwość samodzielnego ich odnalezienia – w tle kadrów możemy na przykład poznać język migowy, którym posługuje się tytułowa bohaterka.

To autentyczny majstersztyk i jedynym, do czego mam w nim zastrzeżenie, jest ostatnia strona – tekst towarzyszący zdaniu zapisanemu językiem migowym moim zdaniem lepiej byłoby pozostawić w oryginale, dołączając tylko przekład na język polski; przy tłumaczeniu poszczególne gesty nie odpowiadają bowiem towarzyszącym im literom. Nie jest to jednak znaczący mankament, a czytelnik może też we własnym zakresie odcyfrować poszczególne znaki i odczytać pierwotny anglojęzyczny zapis.

Ostatnią nowelką jest nijaki Stróż brata mego, sześciostronicowa anegdota o spotkaniu Daredevila ze Spider-Manem, umieszczona w zbiorze chyba tylko z uwagi na fakt, iż za jej scenariusz odpowiada Stan Lee. Aż trudno uwierzyć, że twórca postaci Śmiałka nie miał w repertuarze lepszych fabuł; moim zdaniem tom zyskałby na jej usunięciu i zamknięciu mocnym akcentem w postaci Echo. Zamiast tego raz jeszcze zaserwowano odbiorcy drastyczny spadek poziomu i pozostawiono z poczuciem zawodu.

Po dwustronicowym Posłowiu dostajemy jeszcze okładkę zbiorczego wydania Diabła stróża oraz szkice portretów dwójki drugoplanowych postaci – niewiele, ale nie brak bogatego zestawu dodatkowych materiałów w głównej mierze wpływa na niewysoką końcową ocenę tomu, który pod względem objętości można określić jako imponujący, co w naturalny sposób rozbudza w odbiorcy oczekiwanie, że tak samo będzie robić wrażenie jakość zgromadzonych w albumie historii.

Tymczasem jego lektura przypomina jazdę rozregulowaną kolejką górską. Na początek dostajemy historię, która mimo dobrego otwarcia nie potrafi wykorzystać w pełni tkwiącego w niej potencjału, potem przegadany biogram, którego wizualna różnorodność nie może przykryć pustosłownego wodolejstwa. Na dłuższą chwilę przyspieszamy dwiema świetnymi historiami – tylko po to, by zaliczyć ostry spadek, po którym wjeżdżamy na absolutne wyżyny, na których czeka nas nagły zgrzyt hamulców serwowany przez operatora na pewno zasłużonego, ale pokazującego wyraźnie, że najlepsze lata ma już za sobą.

Na szczęście, a może niestety, komiks to nie matematyczne równanie, w którym trzeba wyliczyć średnią z poszczególnych elementów. Każdy odbiorca sam będzie musiał odpowiedzieć sobie, na ile lepsze fragmenty równoważą ewidentne spadki formy, i czy dla nich warto inwestować czas w lekturę ponad 600-stronicowej cegły, nie mówiąc już o kwocie potrzebnej na jej zakup. Jakkolwiek nie uważam godzin spędzonych nad Daredevilem #0 za stracone, to nie ukrywam też, że w trakcie lektury nie mogłem uciec od rozważań nad prawdziwością starej maksymy Włodzimierza Iljicza mówiącej "lepiej mniej, ale lepiej".

 

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie albumu do recenzji.