Coś zabija dzieciaki #4

Prawo niespodzianki

Autor: AdamWaskiewicz

Coś zabija dzieciaki #4
Seria Coś zabija dzieciaki, pierwotnie planowana jako zamknięta całość, odniosła sukces, który sprawił, że nie tylko jest kontynuowana, ale doczekała się też spin-offu, House of Slaughter, przedstawiającego historię bezpośredniego przełożonego Eriki.

Jak doskonale wiedzą nie tylko fani komiksów, kontynuowanie zamkniętych już serii, motywowane wynikami sprzedaży, niejednokrotnie przynosi opłakane skutki i bez trudu można wskazać cykle powieściowe i filmowe, które – przedłużane ponad miarę – stały się parodią samych siebie. Mając jednak w pamięci dobre wrażenie, jakie pozostawiła we mnie oryginalna seria Coś zabija dzieciaki, wydana w zbiorczej wersji jako trzy tomy, i po czwarty sięgałem z optymizmem.

Gdy zostawialiśmy Erikę Slaughter w zakończeniu trzeciego tomu, opuszczała ona Archer's Peak, którego mieszkańcy musieli radzić sobie z konsekwencjami nie tylko pojawienia się w miasteczku potworów, ale także – i to znacznie gorszymi – faktycznego najazdu drużyn uderzeniowych Zakonu świętego Jerzego. Blondwłosa wiedźminka odrzuciła propozycję dołączenia do przywódców organizacji, wyrzekając się współpracy z domem Slaughterów i planując kontynuowanie kariery zabójczyni potworów na własną rękę.

Spodziewałem się, że kolejny album będzie ukazywał jej walkę już bez wsparcia (także finansowego) potężnej organizacji, co mogłoby dawać ciekawy kontrast – bohaterka dotychczas buntująca się przeciw sztywnym regułom i kontroli ze strony przełożonych mogłaby przekonać się, że zapewniana przez nich pomoc była kluczowa dla powodzenia jej działań. Tymczasem James Tynion IV poszedł z fabułą serii w zupełnie inną stronę – w czwartym tomie poznajemy historię dołączenie Eriki do domu Slaughter i Zakonu świętego Jerzego. Dostajemy więc klasyczne origin story, w którym raz jeszcze powracają znane postaci, choć w nieco młodszych wcieleniach.

Trzeba pochwalić scenarzystę za sposób, w jaki prowadzi fabułę, poznajemy bowiem nie tylko historię samej głównej bohaterki i jej dołączenia do Zakonu, ale również sporo dodatkowych informacji o samej organizacji – jej strukturze, dziejach, funkcjonowaniu. Pewne wiadomości na ten temat przynosił już poprzedni tom, ale tu mamy przybliżone je znacznie dokładniej, a równocześnie podane w wiarygodny sposób, bez zarzucania czytelnika masą danych. Oczywiście wiele kwestii pozostaje jedynie zasygnalizowanych i jestem pewien, że kolejne tomy odkryją przed czytelnikami dalsze tajemnice.

Nie ma tu aż tyle akcji, co w poprzednich tomach, co nie znaczy bynajmniej, że nie dostajemy jej w ogóle, ale w żadnym razie nie traktowałbym tego jako wady – dla historii będącej jedną wielką retrospekcją wydaje się to wręcz naturalne.

Nie oznacza to jednak, że do najnowszego albumu z serii nie sposób mieć żadnych zastrzeżeń. Zdarzają się niewielki wpadki, ale moim największym rozczarowaniem są drugoplanowe postacie występujące w tym tomie, podczas gdy w poprzednich to one właśnie nadawały smaku całej opowieści, będąc nieporównanie żywszymi, barwniejszymi, bardziej pełnowymiarowymi niż nominalna główna bohaterka, nie mówiąc już o tym, że z czasem dojrzewały, nawet jeśli wbrew sobie. Tymczasem tu dostajemy zestaw ogranych archetypów (by nie powiedzieć: klisz), nawet na jotę niewykraczających poza przewidywalny standard. Mam nadzieję, że w kolejnych tomach poznamy ich dalsze losy, a scenarzysta pozwoli im rozwinąć skrzydła i nabrać więcej głębi.

Nie sposób za to mieć (no, prawie) żadnych uwag do strony graficznej. Rysunki, za które ponownie odpowiada Werther Dell'Edera, utrzymane są w spójnej, znanej już stylistyce, od której odbiegają jedynie wyraźnie odróżniające się kadry ukazujące wspomnienia głównej bohaterki. Znów dominują stonowane barwy, wiele ciemnych tonów, tylko czerwieni jest mniej niż we wcześniejszych albumach. Pochwalić wypada ukazanie twarzy i sylwetek postaci – młodsze wersje tych już znanych, pomimo że różnią się od swoich doroślejszych wizerunków.

Jedynym, do czego po raz kolejny mógłbym się przyczepić, jest pojawiająca się, co jakiś czas zmiana układu kadrów – na niektórych planszach dostajemy je w układzie horyzontalnym, rozłożone na przestrzeni dwóch sąsiadujących stron, co nie tylko zaburza płynność lektury, ale także, z uwagi na brak wewnętrznych marginesów, czyni kadry położone bliżej środka zwyczajnie nie do końca czytelnymi (chyba że ktoś chce ryzykować połamanie grzbietu albumu).

Zobaczymy, co przyniosą kolejne odsłony serii – czy poznamy dalsze losy młodej Eriki, czy raczej jej perypetie po porzuceniu Zakonu. Mam nadzieję, że przekonamy się o tym jak najszybciej. Na razie czwarty tom cyklu mogę z czystym sumieniem polecić wszystkim, którym przypadły do gustu trzy wcześniejsze.

 

Dziękujemy wydawnictwu Non Stop Comics za udostępnienie albumu do recenzji.