Berlin #2: Miasto dymu

Przewidując katastrofę

Autor: Jarosław 'beacon' Kopeć

Berlin #2: Miasto dymu
Wszyscy wiemy, co wydarzyło się w 1933. Wszyscy wiemy, co zdarzyło się we wrześniu 1939 i co działo się przez sześć kolejnych lat. Cała ta wiedza, wszystkie wypalone pod powiekami czarno-białe fotografie – wszystko to sprawia, że Berlin Jasona Lutesa czyta się z nerwowym wyczekiwaniem, przewidując katastrofę.

Drugi tom, podobnie jak pierwszy, zaczyna się u kresu drogi – zespół czarnoskórych amerykańskich jazzmanów przyjeżdża grać koncerty w Berlinie. Jest czerwiec 1929 roku.

W pamięci mamy manifestację komunistów, brutalnie spacyfikowaną w końcowej scenie poprzedniego albumu. Teraz przychodzi nam śledzić losy żyjącej ofiary tych wydarzeń – córki kobiety zabitej przez policyjną kulę. Zanim komisja mająca ustalić przebieg zamieszek zakończy swoje obrady i odczyta finalne wnioski, dziewczyna zdąży już zbłądzić wśród ulic niegościnnego miasta.

Powracają również główni bohaterowie – Marthe i Kurt. Sielankowa fantazja, która zamykała poprzedni tom, traci szansę na ziszczenie – drogi kochanków się rozchodzą. Marthe przechodzi przy tym na "niearyjską" stronę życia. Gilotyna zawisa nad jej szyją i tylko czeka, by spaść. Kurt tymczasem pogrąża się w rezygnacji. Sytuacja w Republice zrobiła się na tyle poważna, że kawa, cynizm i papierosy na nic się już zdają.

Atmosfera historii pozostaje jednakowo gęsta jak w poprzednim tomie. Następujące od czasu do czasu wybuchy agresji nie rozładowują jej, wręcz przeciwnie – kolejne ofiary napędzają kolejne eskalacje. Oko narracji porusza się pomiędzy rezydencjami i życiem bogaczy a brudnymi, zrujnowanymi ulicami zwykłych ludzi, mocniej niż gdziekolwiek indziej pozwalając zobaczyć ziejącą między nimi przepaść. Mamy jednak świadomość, że finałowa tragedia, która musi w końcu nastąpić, nie oszczędzi nikogo.

W jednej ze scen widzimy, jak łagodny człowiek, pod wpływem widoku komunistyczno-nazistowskiej bijatyki, przechodzi na stronę NSDAP. On jeszcze nie wie, czym to wszystko się skończy. My – już tak. Tu leży główne źródło napięcia komiksu Lutesa, napięcia i empatii, jaką darzymy bohaterów przelęknionych, z Kurtem na czele. Ich obawy, że historia toczy się w złym kierunku, są z naszej "wiedzącej" perspektywy uzasadnione. Wiemy, że to oni mają rację i że słusznie się boją.

W tym, jak niewiele osób zdaje się przeczuwać mroczną przyszłość tkwi smutne przesłanie Berlina – większość nieświadomie prowadzi swój świat do katastrofy.