Banner #2 i Venom #1

Fast Food Comics

Autor: Maciej 'Repek' Reputakowski

Banner #2 i Venom #1
Oto przepis na szybki komiks. A nawet dwa, jeśli komuś mało.

Przede wszystkim należy udać się do kultowego sklepiku na rogu Starowiślnej i Dietla w Krakowie. Tam, w ciasnym pomieszczeniu siedzi pan, który ma wszystko, co się na rynku ukazuje, a stałym klientom "na twarz" sprzedaje po zniżkowych cenach. Od Bannera i Venoma to żaden zysk, ale i tak miło.

Bierze się zatem oba komiksy (plus kilka innych na deser) i wsiada pod Sceną Kameralną do nagrzanego tramwaju zmierzającego w stronę Rynku. Następnie, ignorując panie w średnim wieku, zajmuje się miejsce i wyciąga drugą część opowieści Briana Azzarello z rysunkami Richarda Corbena. Po mocnym, intrygującym wstępie, jaki stanowił zeszyt pierwszy, w drugim śledzimy kilka minut starcia między Doktorem i Zielonym. Parę rakiet, garść twardzielsko dowcipnych tekstów. Koniec.

Ale za to - eureka! Oto pierwszy w historii komiks w czasie rzeczywistym: właśnie pokonaliśmy dystans jednego przystanku i jesteśmy pod pocztą główną. Przez chwilę czujemy się Amerykanami: ludźmi, którzy co dwa, trzy tygodnie dostają kolejny odcinek swojej ulubionej serii i pochłaniają go między stacjami metra w drodze do/z pracy i/lub szkoły.


Ale w Ameryce i bardziej niezwykłe rzeczy stają się możliwe. Odkładamy zatem na bok Bannera i sięgamy po pierwszy zeszyt Venoma. I oto cud: trzydziestostopniowy upał słabnie, a my znajdujemy się gdzieś na skutej lodem Arktyce czy innej Syberii. Odpływa zmęczenie, pot zamarza na czole, a lekko karykaturalne rysunki całego zespołu grafików tworzą podkład pod historię, która bez dwóch zdań otrze się o horror. Stanie się tak zapewne za miesiąc, gdy otrzymamy następne dwadzieścia kilka mroźnych stron i dowiemy się, co zabijało i będzie zabijać (oczywiście tytułowy przyjemniaczek, ale - jako że to seria poboczna - w alternatywnej wersji). Skojarzenia z The Thing całkiem uprawnione, choć głównej bohaterce do Kurta Russela daleko. Ale przynajmniej posiada głos wewnętrzny.

Zamykamy "tomik" z refleksją, iż oceny zeszytowych miniserii należy dokonywać - o ile nie ma się do czynienia z gniotem pokroju Superman/Batman - z perspektywy całości i nie wydawać pochopnych sądów o interesująco zapowiadających się historiach. Szczególnie Azzarello zasługuje na kredyt zaufania, a i pozostali twórcy, o ile zaakceptuje się specyficzny styl Corbena, nie dostarczają półproduktów. A tymczasem można przynajmniej poczuć się z amerykańska w kraju, w którym tradycję zeszytową podtrzymuje jedynie Kaczor Donald.

Chowamy komiks, rozglądamy się, dojechaliśmy pod Lubicz, na skrzyżowanie pod dworcem głównym. Dwa przystanki, dwa komiksy. Czego więcej chcieć za dziesięć złotych?