E.T. Armies

Przetrwają jedynie najwięksi?

Autor: Krzysztof 'Hunter' Martyniuk

E.T. Armies
Ładne lokacje, cała masa broni, tryb multiplayer oraz świetna, niska cena. Czy to wystarczy by stanąć w szranki z gigantami w branży strzelanek PC?

Z wizytą na Bliskim Wschodzie

Dla wielu graczy z pewnością zaskoczeniem będzie fakt, że za wydaniem E.T. Armies stoi mało znane studio Raspina z siedzibą mieszczącą się w Iranie, rzadko kojarzonym z elektroniczną rozrywką. E.T. Armies dowodzi, że mały dorobek i teoretycznie słabe miejsce na tworzenie gier nie oznacza kategorycznego fiaska. Raspina Studio to niewielka grupa, która stworzyła grę niezależną z dość dużymi ambicjami. Mało tego, ich twór świetnie się prezentuje i wbrew pozorom nie kosztuje krocie, jak w przypadku wielu przedstawicieli tego gatunku. Z kolei w Polsce za dystrybucję odpowiada firma Techland, w ramach swojej serii Dobra Gra. Kosztująca dwadzieścia złotych, nafaszerowana wodotryskami czy innymi bajerami graficznymi, mająca niemałe wymagania sprzętowe produkcja może budzić zdziwienie potencjalnego nabywcy.

Co widać i słychać na obcej planecie?

Gra hula na znanym silniku Unreal i początkowo zaskakuje pozytywnie wyglądem. Grafika, choć nie jest tak świetna jak na przykład w ostatnich produkcjach z serii Far Cry, wciąż jest piękna i cieszy oczy. Warto zaznaczyć, że w rzeczywistości widoki prezentują się gorzej niż na screenach czy gameplayach, a winę za ten stan rzeczy ponoszą głównie lokacje – przeważnie zamknięte przestrzenie, a nie pustkowia. Na otwartych przestrzeniach grafika daje radę, zaś w lokacjach, w których mamy ograniczone pole manewru, mamy wrażenie oddzielnego produktu tworzonego przez całkiem inne osoby i silnik daleki od Unreal Engine. Dziwne, nieprzyjemne wrażenie, jakby w dwóch oddzielnych pomieszczeniach, oddalonych od siebie setką kilometrów pracowały dwie grupy, każda zrobiła swoje, a następnie przyszedł ktoś i zebrał tą pracę i połączył w jedną produkcję. 

Według informacji twórców przy projektowaniu wzorowano się na Persepolis i faktycznie, daje się to zauważyć. Lokacje przypominają sterylne klatki – co rusz wpadamy na niewidzialne ściany, a oddalenie się dalej w teren nie wchodzi w ogóle w grę. Nieuchwytna siła nie pozwala w większości przypadków wskoczyć nawet na kamień. Gra jest oskryptowana do bólu, co prawdopodobnie jest celowym zabiegiem pozwalającym na popisanie się licznymi cutscenkami. Te wyglądają tak sobie, a dodatkowo powodują, że fabuła jest odgórnie zaplanowana, liniowa i żmudna. Przeciwnicy wyskakują jak w zegarku, na wiele prób rozegrania tego samego fragmentu wszystko odbywa się identycznie. Mało tego, wrogowie nie grzeszą inteligencją i bardzo często nie reagują, stojąc jak słup, tak jakby nas nie widzieli.

Rzuć granatem! I tak nie zauważą...

W walce nie można zapomnieć o chowaniu się za osłonami. Jeśli się do tego nie zastosujemy, game over mamy jak w banku. Wystarczy jednak na moment się ukryć i odczekać na wzrost paska zdrowia do zadowalającego nas poziomu, by dalej kontynuować rozgrywkę. Starcia ograniczają się do przeładowania broni, strzelania, poprawienie stanu zdrowia za osłoną, przerywnika filmowy i tak w kółko. Problem w tym, że sztuczna inteligencja oponentów jest tak idiotyczna, że nawet nie próbują uciekać, gdy rzucamy w nich granatem. Często również stoimy naprzeciw i brak reakcji powoduje, iż pozbywamy się innych jednym strzałem. Co dziwi, z dalszej odległości przeciwnik zachowuje się w miarę inteligentnie. Sama kampania to około pięciu godzin dla średnio wprawionej osoby. Tryb multiplayer oczywiście jest, ale gorzej ze znalezieniem chętnych współgraczy.

Warto pochwalić za to dobraną muzykę, zbliżoną do orkiestrowej – zarówno w menu, jak i w grze nie przeszkadza i doskonale wkomponowuje się w rozgrywkę. Czego chcieć więcej? Przydałaby się dobra historia, ale tu niestety jej nie otrzymamy. Fabuła jest standardowa, oklepana do granic możliwości i zwyczajnie nudna. Ziemia uległa zniszczeniu, a ocaleni trafili na inną, wyniszczoną planetę. Ci, którzy przeżyli, łączą się we frakcje i walczą z bardziej uprzywilejowanymi. Nic ciekawego ani nowego.

A czym strzelać do wrogów? Czym się da! Arsenał jest niemały, od pistoletów do karabinów czy granatów rzucanych przeważnie w zbliżające się do nas niesympatycznie nastawione grupy. Początkowo mamy wrażenie zróżnicowania wszystkich dostępnych broni (odrzut, dźwięk), z czasem wszystko powszednieje i wydaje się takie same, na co z pewnością wpływ miał stosunkowo niski budżet produkcji. Nie jest to tytuł dla weteranów, miłośników strzelanek mających wygórowane wymagania odnośnie do wyglądu bądź poziomu trudności. Krótka kampania wypada wbrew pozorom dość dobrze pomimo wielu niedociągnięć.

Kilka złotych za arsenał

Za około dwadzieścia złotych możemy miło spędzić czas na niewymagającej strzelaninie i wyładować zszargane nerwy w bezpieczny sposób, pomimo wspomnianych bolączek towarzyszących rozgrywce. Za taką kwotę około 5 godzin zabawy plus multi, na którym może niedługo znajdą się jakieś osoby, to szansa na przyjemne zabicie wolnej chwili. Z każdą minutą grania odnosi się wrażenie, jakby kampania była dodatkiem, a sam produkt skierowany był na rozgrywkę wieloosobową. To lekka strzelanka, niewymagająca myślenia, a jedynie znajomości standardowego obsadzenia klawiszy, wymagająca przymknięcia oka na standardowe błędy dotyczące wielu, wielu innych wysokobudżetowych produkcji. Na nudny wieczór, na parę minut co kilka dni – jak znalazł. Cudów nie ma się co spodziewać, ale najgorzej też nie jest.

Plusy:

Minusy: