Aliens: Colonial Marines

Obcy jeszcze bardziej obcy

Autor: Paweł 'Alamo' Ścibiorski

Aliens: Colonial Marines
Od dnia premiery filmu Obcy – ósmy pasażer Nostromo charakterystyczna sylwetka kosmicznego drapieżnika zyskała całe rzesze fanów i stała się już ikoną kina. Do dziś filmy z serii o obcym robią wrażenie i doczekały się połączenia ze światem Predatora na potrzeby dwóch filmów, a także kilku gier komputerowych.
_____________________


Ekipa remontowa

Marka związana z Obcym sama w sobie jest połowową sukcesu gry komputerowej, nic więc dziwnego, że Aliens: Colonial Marines cieszyło się dużym zainteresowaniem jeszcze przed premierą. Niestety nie pierwszy raz okazuje się, że znana licencja to nie wszystko.

Akcja gry zaczyna się od misji na znanym z filmu Aliens statku USS Sulaco, gdzie wyruszamy jako jeden z kolonialnych marines. Celem misi jest zbadanie przyczyny utraconej łączności. Oczywiście szybko okazuje się, że prosta misja znacznie się komplikuje, a wydarzenia zabiorą nas także do kolonii na pobliskiej planecie. Niestety fabule brak polotu – ot, historia grupy żołnierzy wysłanych z misją zdobycia, zbadania lub zniszczenia celu, najlepiej strzelając po drodze do wszystkiego, co się rusza.


"I like to keep this handy... for close encounters"

Mechanika rozgrywki jedynie lekko odbiega od przeciętnego FPS-a. Do dyspozycji otrzymujemy całkiem pokaźny arsenał, który odblokowujemy, grając zarówno w kampanię, jak i tryb wieloosobowy. W singlu w wybranym przez siebie momencie można przełączyć się na dowolną broń, do której wcześniej uzyskało się dostęp. Rozwiało to moje początkowe nadzieje na swoisty survival shooter z mała ilością amunicji. Większość uzbrojenia można także modyfikować, dodając między innymi nowe celowniki i powiększenia magazynków. Ciekawostką są też rozrzucone na mapach bronie postaci ze srebrnego ekranu – mają inne parametry i wygląd niż reszta oręża z gry, ale nie podlegają modyfikacjom. Przykładem takiego sprzętu może być pamiętna strzelba kaprala Hicksa.

Do dyspozycji otrzymujemy też znany z filmu i często wykorzystywany przez serię Alien vs. Predator czujnik ruchu, którego nie możemy używać jednocześnie z karabinem. Zastosowanie tego sprzętu mogłoby być całkiem ciekawie, ale szybko przekonamy się, że celów jest często zbyt dużo, by tracić czas na wykrywanie kolejnych zamiast strzelania. Do tego z racji słabej grafiki i cieniowania większość (poza częstymi skryptami czających się i nieruchomych, a więc niewykrywalnych dla skanera) przeciwników jest widoczna jak księżyc podczas pełni.

Przed premierą zapowiadano też możliwość wykorzystania otoczenia – między innymi drzwi i rozstawianych wieżyczek. W całej grze tylko raz zaspawanie przejścia ma jakieś znaczenie, ale rozcinanie ich pojawia się co krok i znacznie wydłuża przechodzenie etapów. Z rozstawianych działek miałem okazje skorzystać kilka razy więcej, ale również nie miało to większego znaczenia. Interakcja z jakimikolwiek innymi elementami jest ograniczona niemal do zera.


Oswojenie strachu

Podczas przeczesywania kolejnych lokacji z reguły towarzyszy nam od jednego do kilku towarzyszy, niestety poruszają się na tyle drętwo, że momentami ciężko ich odróżnić od androida Bishopa. Do tego można doliczyć ich (na szczęście sporadyczne) gubienie się i utykanie. Raz zdarzyło się, że po strzelaninie musiałem czekać 2 minuty, aż jeden z towarzyszących mi marines podejdzie spokojnym krokiem do windy, na której stałem. Potrafią nas wesprzeć w walce, mimo to należy pamiętać, że główną siłę ognia w drużynie stanowimy my. Na szczęście są nieśmiertelni i nie trzeba ich niańczyć, co pozwala zająć się własnymi celami.

Przeciwników można podzielić na dwa rodzaje: ludzi i tytułowych obcych. Walka z tymi pierwszymi nie zaskakuje niczym nowym i sprowadza się do standardowej wymiany ognia. Przybysze z kosmosu zwykle bez finezji biegną najprostszą drogą w kierunku najbliższego człowieka, celem pokiereszowania go. Brakuje mi tu znanego z filmów skradania się i chowania w cieniu, a tym samym ciągłego poczucia niepokoju. Całkiem ciekawie wypadają sytuacje, gdy jednocześnie spotykamy się z oboma typami przeciwników, którzy polują także na siebie nawzajem. Twórcy w pewnym stopniu starają się urozmaicić kolejne sceny, dzięki czemu przejdziemy etap bez broni i trafimy na kilka smaczków dla fanów filmu.


Stadne wyprawy

Jednym z nielicznych dobrych elementów gry jest tryb wieloosobowy. Udanym pomysłem jest tu połączenie jednoczesnego awansowania w kampanii i multi. Przed każdą rozgrywką jako marines wybieramy dwie z odblokowanych broni razem ze zdobytymi ulepszeniami. Oczywiście obcy również nie mają co narzekać na możliwości rozwoju; są podzieleni na trzy klasy – dwie walczące w zwarciu i jedną plującą kwasem. Każdą możemy ulepszyć, choćby poprzez dodanie specjalnych zdolności lub wzmocnienia pancerza. W ich przypadku akcję obserwujemy z perspektywy trzeciej osoby, co z jednej strony ułatwia orientację w otoczeniu, zaś z drugiej utrudnia wczucie się w rolę łowcy.


Zakryjmy lepiej oczy

Przed premierą byliśmy karmieni licznymi zapowiedziami, zwiastunami i fragmentami gameplayów, pokazującymi zwykle całkiem miłą dla oka grafikę. Produkt finalny niestety wgląda dużo gorzej, w najlepszym wypadku oprawę wizualną można uznać za przeciętną. Wyskakujące ze ścian pokraki przerażą chyba tylko osoby o prawdziwie zajęczych sercach. Kiepsko wyglądają też animacje poruszania się postaci. Na szczęście udźwiękowienie trzyma dobry poziom, a dźwięki wystrzału z broni często wywołują u nas ciepłe uczucia.


Kolejna misja?
Aliens: Colonial Marines jest nawet nie tyle słabą produkcją, co niespełniającą podsycanych wcześniej oczekiwań. To przeciętniak, który niestety marnuje znakomity potencjał znanej marki i całkiem możliwe, że będzie moim rozczarowaniem roku. Pozostaje mi jedynie patrzeć w przyszłość z nadzieją na lepszą grę osadzoną w tym uniwersum.

Plusy: Minusy: