X-Men Geneza: Wolverine

Festiwal gaf

Autor: Marcin 'malakh' Zwierzchowski

X-Men Geneza: Wolverine
Co ma wspólnego Harry Potter i marvelowski Wolverine? Odpowiedź kryje się w Zakonie feniksa. Zarówno piąta część przygód młodego czarodzieja, jak i historia Rosomaka, to ekranizacje popularnych dzieł (w pierwszym przypadku, książki, w drugim - komiksu), które miały premierę w ostatnich latach, a w których tak wyraźnie widoczne jest spłycenie opowieści, poprzez upychanie zbyt dużej ilości treści w zbyt krótkim filmie. W efekcie mamy do czynienia z fabularnym chaosem, przekładającym się na to, że zamiast spójnego dzieła, widz otrzymuje jedynie zlepek pojedynczych scen.

Plan był prosty: opowiedzieć historię Wolverine’a, nie pomijając żadnego istotnego elementu, jednocześnie nie zagłębiając się jednak w psychikę bohatera (co próbowano rekompensować akcją i efektami specjalnymi). Zaczynamy od dzieciństwa Logana, płynnie przechodzimy do czasów, gdy na jego twarzy pojawia się gęsty zarost, w ustach nieodzowne cygaro, a ciało przyodziewa mundur charakterystyczny dla kolejnych epok, aż w końcu dochodzimy do czasów współczesnych. Pojawia się Blob, Gambit, Silver Fox, Stryker, po drodze Rosomak przechodzi tajemniczy zabieg, traci pamięć. Nawet Deadpool się pojawia. Wszystko na szybko, po łebkach i niedbale. Zabrakło przede wszystkim pomysłu na opowiedzenie historii Rosomaka; czegoś więcej, niż tylko doprowadzenie widza z punktu A (dzieciństwo) do punktu B (samotne życie po zabiegu i utracie pamięci). Powstały w efekcie tych zabiegów obraz sprawia wrażenie chaotycznego, pozlepianego z najróżniejszych elementów kolażu. W historii Wolverine’a zauważa się wewnętrzną niespójność – niepotrzebnie wprowadzano Gambita, który na dobrą sprawę nic nie wniósł do fabuły, zbyt mało czasu poświęcono Silver Fox, przez co jej uczucie do Logana wypadło sztucznie, za bardzo skupiano się na budowaniu wizerunku głównego bohatera jako macho (zamiast być twardzielem, był bufonem, który nawet po otrzymaniu tęgiego lania nie widzi własnych słabości).

Dodatkowo, jak na film o budżecie 130 milionów dolarów, Wolverine nie prezentuje się zbyt efektownie. W oczy rażą toporne pazury głównego bohatera, które w scenie w łazience wyglądają jak dorysowane kredkami, a podczas jednej z końcowych sekwencji, gdy młodzi mutanci biegną do helikoptera, aż nazbyt wyraźnie widać, że była ona kręcona z użyciem greenscreena; sztucznie wypadło również odmłodzenie profesora Xaviera. Nie obyło się także bez kilku kuriozów: ostrza Deadpoola były tak długie, że po schowaniu uniemożliwiały mu zginanie łokci, polecenia od Strykera otrzymywał w formie tekstu (idiotyczne sceny, podczas których są one wklepywane do komputera i pojawiają się w rogu ekraniku), a w szopie pewnego starszawego farmera Rosomak znalazł niezniszczalny motocykl, prawdopodobnie również pokryty adamantium (nie imały się go żadne kule – najwyraźniej nawet opony powleczono mu owym supermetalem). Jakby tego było mało, moda na strzelanie gaf udzieliła się również naszemu rodakowi, Piotrowi Zielińskiemu, który odpowiedzialny był za napisy do filmu. Dowiedziałem się na przykład, że takie duże coś, na gąsienicach, z lufą i żołnierzami w środku to… zbiornik (nie mylić z innym znaczeniem angielskiego „tank”, czyli „czołgiem”). Podciągnąłem się także w savoir vivre, i teraz wiem, że jak powiem komuś: "Dziękuję.", a ten ktoś odpowie mi: "You’re welcome", to znaczy to: "Witaj".

Nie demonizujmy jednak Wolverine’a. Fabuła to chaotyczny zlepek scen, a efekty są toporne, niemniej, w momentach w których akurat nikt nie strzela żadnej gafy, film ten jest całkiem niezły. Gwarantuje rozrywkę, aczkolwiek okraszoną kilkoma kwiatkami. Na jego niedostatkach najbardziej cierpią ci, który X-Manów dobrze znają (pozostali wcale nie cierpią, bo nie wiedzą, co tracą). Kolejne postacie przedstawiane są w formie slajdów, niczym uczestnicy dziwacznej parady cudaków, którzy szybko prezentują swoje moce i robią miejsce następnym (znającym Gambita pozostaje uczucie niedosytu, reszta szybko o nim zapomina). Dzięki temu film jest bardzo dynamiczny i efekciarski; bombarduje widza kolejnymi sztuczkami – raz jakiś okropny grubas, raz teleportujący się Murzyn, a i dla diamentowej dziewczyny znajdzie się miejsce. Tu bum!, tam bach!, a od czasu do czasu solidne łubudubu w wykonani Wolverine’a i jego braciszka.

Braciszka, który przyćmił tytułowego bohatera. Victor Creed, czyli Sabertooth, nie tylko prezentuje się lepiej jako postać (w jego przypadku nie stosowano łopatologicznych zagrywek – to rasowy socjopata), ale przede wszystkim Liev Schrieber miał więcej do powiedzenia jako aktor. Hugh Jackman głównie warczał, krzyczał i pytał: "Dlaczego?" (co oczywiście nie jest jego winą, tylko niesfornych scenarzystów), a do tego nader często przypominał nam wszystkim, jaki to z niego dziki zwierz (który oczywiście ma miękkie serduszko). Na jego tle demoniczny Victor prezentuje się niezwykle prawdziwie, a jego postaci nie szkodzi nawet kiepska motywacja (dręczy brata, bo czuje się zdradzony).

Wolverine’a trudno jest jednoznacznie ocenić. Z jednej strony kiepsko opowiedziana historia, na siłę nadmuchany główny bohater, który musi być srogi dla wrogów i czuły dla kobiet (staje się już tradycją, że Jackman musi klękać i wyć z rozpaczy w każdym swoim filmie), a do tego cała masa niemożliwych do wybaczenia kwiatków i niedociągnięć (gdzie, do cholery, podział się Victor po zniszczeniu komina reaktora?!). Na szczęście sporo rekompensują miejscami bardzo dobre sceny (wkurzony Wolverine zaraz po zabiegu, skok na helikopter, wejście Wade’a do biura afrykańskiego gangstera, czy walka Rosomaka z Blobem), dobra postawa Lieva Schreibera i Lynn Collins, a także w dużym stopniu sentyment do postaci Wolverine’a – jakkolwiek by go nie przedstawiano, nadal pozostaje najpopularniejszym z X-Manów. Szkoda, że Geneza tak bardzo odstaje od poprzednich trzech części X-Men; szkoda, że twórcy nie wykorzystali w pełni potencjału postaci Logana.