» Recenzje » Scott Pilgrim kontra Świat

Scott Pilgrim kontra Świat


wersja do druku

Zagraj w Scotta Pilgrima

Redakcja: Kamil 'New_One' Jędrasiak

Scott Pilgrim kontra Świat
Scott Pilgrim vs. The World jest trzecim dziełem angielskiego reżysera Edgara Wrighta. Twórca zasłynął przede wszystkim dzięki dwóm filmom: Wysyp żywych trupów i Hot Fuzz, przy czym obydwa stały się dosyć szybko popularne i zyskały status kultowych. Również Scott Pilgrim zaczyna powoli zdobywać uznanie równe poprzednikom. Obrazy Wrighta są subtelnymi pastiszami gatunków takich, jak zombie-horror, film sensacyjny (pokroju Zabójczej broni) czy kryminał. Jego ostanie dzieło także wpisuje się w tę tendencję. Jednak tym razem jest ono bardziej "nietypowe". Scenariusz Scott Pilgrim vs. the Word powstał na podstawie komiksu Bryana Lee O'Malley'a o tym samym tytule, który wyraźnie przypadł Wrightowi do gustu. Dzięki temu powstał film przesiąknięty nawiązaniami do komiksów, ale i gier wideo, komedii młodzieżowych, filmów walki, musicalu, a nawet sitcomu. Połączenie wszystkich tych składników stworzyło mieszankę na wskroś wybuchową i oryginalną.

"Not so long ago in mysterious land of Toronto, Kanada" Scott Pilgrim chodził z licealistką Knives Chau, niespecjalnie przejmując się jej wiekiem (17 lat) ani uwagami przyjaciół. Dumnie spacerował z nią po salonach gier, sklepach z płytami i butikach. Sielanka trwała do momentu, gdy w bibliotece spotkał Ramonę Flowers, która akurat dostarczała przesyłkę z Amazonu. Odtąd świat bohatera przewraca się do góry nogami. Strzała Amora trafiła prosto w jego serce. Uczucie do nowej dziewczyny jest tak silne, że zrywa z naiwną Knives i wyznacza sobie nowy "cel" do zdobycia. Zanim jednak osiągnie obiekt pożądania, musi pokonać jej sześciu były chłopaków i jedną byłą dziewczynę. O wyzwaniu tym poinformował Scotta Matthew Patel, pierwszy były chłopak Ramony, wysyłając do bohatera wiadomość e-mail. Jednak Pilgrim, zaaferowany oczekiwaniem na przesyłkę kurierską, którą doręczyć miała Ramona, z cyniczną obojętnością lekceważy treść maila. Chłopak, nieświadom tarapatów, które w ten sposób na siebie ściąga, zwabia Ramonę do swojego domu i umawia się z nią na randkę. Wszystko układa się pomyślnie aż do momentu, gdy na drodze bohatera pojawia się siedmiu gniewnych byłych. Niejeden zapewne by sobie odpuścił, ale nie Pilgrim! Jak potoczy się dalsza część filmu, chyba każdy może się domyśleć.



Już na samym początku warto zwrócić uwagę na fenomenalną czołówkę otwierającą film. Siła rażenia, z jaką rozpoczyna się Scott Pilgrim jest tak mocna, że zamiast skupić się na dalszym ciągu obrazu, cofnąłem film do początku, by ponownie móc delektować się niecodziennym rozpoczęciem (a to dopiero pierwsze pięć minut!). Taki właśnie jest najnowszy obraz autora Hot Fuzz – dynamiczny, elektryzujący i zabawny.

Sam tytuł Scott Pilgrim vs. the World mówi wiele o nowym obrazie Edgara Wrighta. Cała fabuła, forma, styl – wszystko podporządkowane jest głównemu bohaterowi (jego życiu wewnętrznemu), mocno zsubiektywizowane i odrealnione. Wydaje się, jakby wszystko, co widzimy w filmie wynikało z zainteresowań i osobowości Pilgrima. Życie jako gra wideo to utopijna wizja każdego stereotypowego (!) geeka (którym niewątpliwe jest Scott). Ilu to zbzikowanych fanów komputerowej rozrywki marzy po nocach o niszczeniu znienawidzonych przeciwników, zdobywaniu kolejnych leveli i doświadczenia, aż w końcu o pokonaniu potężnego bossa, które prowadziłyby do upragnionego celu, czyli serca ukochanej wybranki. W takim ujęciu nawet Mario jest romantycznym bohaterem walczącym o rękę księżniczki.

Interesujący może wydawać się fakt, że postacie w Scottcie Pilgrimie praktycznie wcale nie rozmawiają o grach i komiksach (co byłoby nie do pomyślenia np. w filmach Kevina Smitha, który też tematyzuje kulturę geekowską). Ich zainteresowań możemy domyśleć się z aluzji słownych (np. tekst Pilgrima na podryw: "Pac-man pierwotnie nazywał się Puck-man. Zmienili nazwę nie z powodu jego wyglądu, paku-paku znaczy kłapać gębą. Bali się, że będzie przedmiotem żartów (...)") lub kilku scen, w których bohaterowie grają na konsoli. Dopiero sama forma filmu, na którą składają się m.in. niediegetyczne wstawki nawiązujące do wspomnianych wcześniej mediów i gatunków (np. wizualne reprezentacje słownych onomatopei, pioruny, punkty unoszące się w powietrzu po pokonaniu przeciwników, 8-bitowa pikseloza, muzyka w formacie midi, czy choćby dodatkowe życie, które można zdobyć), odsyła nas do całej palety inspiracji, zarówno twórcy komiksu, jak i reżysera filmu. Doskonałym tego przykładem są sceny pojedynków, w które wstawiany jest charakterystyczny znak "vs", nawiązujące do licznych gier pokroju Mortal Kombat czy Street Fighter. Oczywiście aluzji do komputerowej rozrywki pojawia się w filmie znacznie więcej. Można w nim znaleźć nawiązania do serii takich, jak Tony Hawk’s Pro Skater czy Guitar Hero oraz licznych oldschoolowych gier, jak Super Mario Bros. czy The Legend of Zelda.



Już wczesne filmy Wrighta odznaczały się specyficznym stylem. Przede wszystkim cechował je osobliwy montaż, który w świetny sposób dynamizuje dzieło filmowe. Nie inaczej jest tym razem. Niecodzienne przejścia pomiędzy scenami (nierzadko rozgrywającymi się w niemałych odstępach czasowych i w różnych przestrzeniach) dają pozorne poczucie płynności: np. Pilgrim schodzi ze schodów biblioteki wpatrzony w Ramonę, by następnie nagle znaleźć się na próbie swojego zespołu. Ogromna ilość elips (czyli fabuły pominiętej, nie przedstawionej w sjużecie, w obrazie) w połączeniu z różnymi oryginalnymi trickami montażowymi, mogą spowodować u widza poczucie zagubienia w logice narracyjnej Scotta Pilgrima (co oczywiście może być uznane zarówno za plus, jak i minus filmu). Takie zabiegi przemawiać mogą również za przekonaniem, że w utworze tym mamy do czynienia ze swoistym marzeniem sennym głównego bohatera. Specyficzny montaż, liczne sceny Pilgrima błądzącego po snach, białe drzwi, do których lecą Ramona i Scott – wszystko to podkreśla oniryczny charakter filmu.

Struktura obrazu Wrighta przypomina nieco teledysk. Scott Pilgrim przepełniony jest od początku do końca muzyką, pojedynkami zespołów i koncertami. W końcu sami główni bohaterowie mają swoją kapelę i starają się o podpisanie umowy ze znaną wytwórnią muzyczną. Film ma specyficzny, bardzo dynamiczny rytm, do którego widz powinien się dostosować. Tylko jeśli "wczuje się" w niego, pokocha ten film; jeśli nie - całość może go odrzucić i zmęczyć. Muzyka w obrazie Wrighta jest rewelacyjnie dobrana. Na soundtracku możemy usłyszeć takie zespoły jak Black Lips, Broken Social Scene, The Rolling Stones czy Beck.

Na wyróżnienie zasługuje również świetny dobór aktorów. Postacie w filmie są zagrane w bardzo naturalny sposób. Michael Cera (Scott Pilgrim) i Jason Schwartzman (Gideon Grave) mają wielkie szczęście do wyboru dobrych ról. Cera'ę można zobaczyć w takich obrazach jak Juno czy Supersamiec, natomiast Schwartzmana choćby w Rushmore, Pociągu do Darjeeling czy w serialu Znudzony na śmierć. Choć generalnie aktorzy grający w Scottcie Pilgrimie nie należą może do najwybitniejszych, to świetnie pasują do swoich bohaterów. Co ciekawe, w filmie występuje brat sławnego Macaulaya Culkina (Kevin sam w domu), Kieran Culkin, wcielający się w postać sarkastycznego geja. Pisząc o grze aktorskiej wypada również wspomnieć o fenomenalnych dialogach, które są ogromną zaletą filmu, a bez których nawet lepsi aktorzy wiele by nie zdziałali.



Fabuła nie należy jednak do zbyt oryginalnych. Oto chłopak zakochuje się w dziewczynie i walczy o zdobycie serca wybranki z jej byłymi chłopakami. W międzyczasie sam się zmienia, poznając swoją wartość i zyskując szacunek do samego siebie. Motyw przemiany Pilgrima jest jednym z ważniejszych elementów akcji. Na szczęście wszelkie uproszczenia w warstwie fabularnej nadrabiają z nawiązką elementy formalne, które wymieniłem wcześniej. Strasznie razi natomiast hasło reklamujące wersję DVD: "Poderwij fajną laseczkę. Dowal jej byłym. Uderzaj tak, by zabolało." Przecież można było zrezygnować z tak tandetnych fraz na rzecz czegoś bardziej kreatywnego. Polskim dystrybutorom należy się -100 punktów za lekceważące i protekcjonalne potraktowanie polskiego widza. Nie chodzi, rzecz jasna, tylko o marketing. Jak pamiętamy, Scott Pilgrim vs. the World w ogóle nie ukazał się w polskich kinach. Szkoda, ponieważ podczas pierwszej edycji American Film Festival we Wrocławiu narobił nie lada szumu wśród publiczności.

W całym filmie daje się odczuć sentyment do starych gier rodem z konsol Nintendo, do garażowych kapel czy flanelowych koszul. Scott Pilgrim kontra Świat potraktować można jako swoisty hołd dla lat 90., w których większość z nas się wychowało. Nieco przerysowując i uogólniając, można stwierdzić, że tak naprawdę to film o nas – dzieciach twórców Pokolenia X, geekach, niedojrzałych, żyjących w swoich wirtualnych światach, z głową przed ekranami komputerów. Jednak, jak potwierdza film, stereotyp ten wcale nie musi to być jedynie negatywny. Wystarczy wykorzystać umiejętności nabyte we wszelakich grach i zmierzyć się z losem, nawet z całym światem w walce o własne szczęście i marzenia.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
8.5
Ocena recenzenta
8.27
Ocena użytkowników
Średnia z 43 głosów
-
Twoja ocena
Mają na liście życzeń: 0
Mają w kolekcji: 2

Dodaj do swojej listy:
chcę obejrzeć
kolekcja
Tytuł: Scott Pilgrim vs. the World
Reżyseria: Edgar Wright
Scenariusz: Michael Bacall, Edgar Wright
Muzyka: Nigel Godrich
Zdjęcia: Bill Pope
Obsada: Mary Elizabeth Winstead, Michael Cera, Kieran Culkin, Ellen Wong, Mark Webber, Alison Pill, Johnny Simmons, Jason Schwartzman, Anna Kendrick, Satya Bhabha
Kraj produkcji: Kanada, USA, Wielka Brytania
Rok produkcji: 2010
Data premiery: 10 lutego 2011
Czas projekcji: 112 min.
Dystrybutor: TiM Film Studio



Czytaj również

Snowpiercer: Arka przyszłości
Pociąg do dobrego SF
- recenzja
Coś
I coś i nic
- recenzja
Saga Zmierzch: Przed świtem. Część 1
Dyskretny urok wampiryzmu
- recenzja
2010: TOP 5 filmów
Czyli redakcyjne podsumowanie najlepszych filmów minionego roku
Księżyc w nowiu
Księżyc w kryzysie
- recenzja

Komentarze


Repek
   
Ocena:
+3
@Mandos
Nie śpiesz się, bo liczę na konkrety, a nie na slogany jak ten o faszyzmie lub nadinterpretacji. Szczególnie zarzut taki, jak ten drugi, trzeba dobrze umotywować. Co jest - w tym wypadku - IMO niemożliwe, bo film o rodzeniu się bohatera [w tym wypadku po prostu o dorastaniu z gówniarza do mężczyzny] z definicji jest filmem o przemianie.

--

@Fiszer
Choć z drugiej strony możliwe, że (o czym nie napisałem w recenzji) siła tego filmu tkwi w dynamicznych i efektownych scenach walki.

IMO zdecydowanie nie. One oczywiście są świetne, z jajem, doskonale zrobione. Dawno nie widziałem FXów, które same w sobie grałyby w filmie. Nie tylko ubarwiały świat, budowały jego głębię, ale były naprawdę istotnym elementem. To coś jak Gollum w Lotrze lub umarlaki w Piratach - po prostu jakość sama w sobie.

Ale jednak siła tego filmu IMO jest gdzie indziej - właśnie w podejściu do narracji, w stworzeniu własnego języka do przełożenia komiksu na ekran. Jest już kilka świetnych ekranizacji komiksów, ale szły one jednak w inną stronę - w oddanie nastroju, tematyki, czasem konwencji. Mam wrażenie, że tutaj pojawiła się zupełnie nowa jakość, bardzo twórcza. Może za twórcza [bo niepodobna do "normalnych" ekranizacji] i stąd ta wtopa komercyjna?


W każdym razie z wszystkich komentarzy, uwag postaram się wyciągną większe lub mniejsze wnioski na przyszłość. Pozdrawiam.

Za wiele nie zmieniaj. :)

PozdroK.O.
08-04-2011 12:12
Fiszer
   
Ocena:
0
No dobrze. Tak od tygodnia widzę, jak dręczycie tą moją recenzje, a tak naprawdę nie słyszałem waszych opinii na temat filmu. Czy wam się film podobał? Co wam się w nim podobało lub też drażniło? oraz W czym kryje się fenomen Scotta Pilgrima?
08-04-2011 12:17
Repek
   
Ocena:
+3
@Fiszer
Ja trochę [o tym, co mi się bardzo podobało] napisałem poniżej. :)

Z rzeczy pozostałych.

1. Przede wszystkim ta komiksowość rozumiana jako full-umowność. Widać ją świetnie w "grze aktorskiej". Część osób zżyma się, że tu nie ma aktorstwa. IMO jest, ale bardzo ciekawe - zero emocji, płaskie twarze, teksty rzucane często bez zmian w intonacji. Zupełnie jakbym patrzył na kadry komiksu, gdzie bohaterowie są statyczni [z zasady] i emocje trzeba wyczytywać z innych elementów.

Czasem oczywiście w rysunku dochodzi masa zabiegów podkreślających stan emocjonalny postaci, ale są one zazwyczaj przerysowane [żeby być wyraźne] - i tak też jest tutaj [Knives chociażby].

2. Rozwaliło mnie tempo. Ale nie akcji, ale podawania tekstu i prowadzenia dialogów. W komiksie leci się kadr po kadrze, ciach-ciach, czas mijający w tle trzeba sobie dopowiedzieć. Scena w filmie trwa jakąś ilość czasu, choćby niezbędną na wypowiedzenie kwestii. I tutaj narzucono tak zawrotne momentami tempo podawania tekstu, że wygląda to tak jakbyśmy skakali między kadrami. Najlepsza sekwencja tego typu: moment zakochania się Scotta, gdy traci kontakt z otoczeniem.

3. Czysto osobiście podobał mi się też flow w dialogach. Ktoś coś mówi, ma skojarzenie [normalnie pewnie w myślach], ale je rzuca, wplata w zdanie. Typu: "- jak ona się nazywa?" "Nie powiem. Ramona." Miodzio. :)

Tyle tak z głowy, film wciąż za mną chodzi. :)

Pozdrolevel2
08-04-2011 12:26
Fiszer
   
Ocena:
0
Repek czy ty lub ktoś inny z komentatorów miał przyjemność czytać komiks Bryana Lee O'Malley'a?
Bardzo mnie ciekawi zestawienie tego filmu z pierwowzorem.
08-04-2011 12:33
Repek
   
Ocena:
0
Ja niestety nie. Kultura Gniewu miała wydać po polsku [może z nadzieją na polską premierę w kinie], ale w końcu sprawa utknęła. Jak tak dalej pójdzie, a będę miał wolne środki, to zakupię oryginał.

Może ktoś na blogach komiksowych pisał coś porównawczo, ale niespecjalnie pamiętam. Zerkam teraz tak na szybko po google i blogach, ale nic nie widzę - choć coś się bangla, że ktoś pisał. :)

EDIT: Natomiast mnie tak z definicji takie porównawcze zestawienia niespecjalnie interesują. Przykładowo - ślepą wierność wyglądowi kadrów w ekranizacjach 300 czy SinCity raczej uważam za wadę niż zaletę. Ok - delikatniej: za ciekawe, udane eksperymenty, na których powinno się skończyć, żeby adaptacje nie były wtórne. Jeśli wizualnie film stara się w 100% oddawać komiks, to zaczynają się schody - ratować go jako autonomiczne dzieło muszą aktorzy [a do grania nie ma tu zazwyczaj dużo] i inne elementy.

Pozdr.
08-04-2011 12:52
Mandos
    @Repek
Ocena:
0
Nie śpiesz się, bo liczę na konkrety, a nie na slogany jak ten o faszyzmie lub nadinterpretacji.

Teraz to Ty jedziesz po bandzie, "faszyzm i nadinterpretacja" były zarzutem w kierunku Mayhnavea i były wystarczająco udowodnione. Nie dość, że uogólnił moją wypowiedź to jeszcze dopisał do niej swój rozdział.
08-04-2011 15:10
Repek
   
Ocena:
+1
@Mandos
Nie lubię takich sformułowań jak to o faszyzmie, stąd uwaga. O bandę to się nawet nie otarłem. :)

Co do nadinterpretacji, to akurat odnosiło się do komcia Marhevy, ale to ze mną zacząłeś rozmawiać na ten temat po moim pytaniu. Zatem mamy tylko ciąg dalszy rozmowy i ja nadal drążę to o nadinterpretacji. I z mojego punktu widzenia niczego nie udowodniłeś poza stwierdzeniem, że dla Ciebie to film o podrywie laski.

Pozdr.
08-04-2011 16:34
Saya
   
Ocena:
0
Tak czytam i czytam te komentarze i zastanawiam się czy zaraz się nie okaże, że się boję napisać recenzję :> Może się okazać, że też mi filmoznawczość wylezie.
08-04-2011 18:10
Repek
   
Ocena:
+1
@Saya
I niech wychodzi [z umiarem, jak Fiszerowi].

Zawsze było, że poltera robią dzieciaki i licealiści i że be, bo recki są pt. "podoba mi się, kupcie". Jak robią studenci - też be, bo piszą "pod względem tego i tego film nawiązuje do ABC i można zobaczyć wątki z X Y Z, a poza tym odsyłam do tej i tej książki, bo to dobrze pasuje do kontekstu".

Zatem - trzeba robić swoje i tyle. :)

Pozdr.
08-04-2011 18:20
Mayhnavea
   
Ocena:
0
@ Mandos:
"faszyzm i nadinterpretacja" były zarzutem w kierunku Mayhnavea i były wystarczająco udowodnione.

Nie mam hopla na punkcie "kto kogo obraża", ale przegiąłeś. Nie mamy o czym rozmawiać. Nie będę rozdrabniał Twoich postów, czy sobie przeczysz czy nie, bo i tak nie napisałeś w nich nic mądrego, co zresztą obnażył repek.

@ Saya:
Tak czytam i czytam te komentarze i zastanawiam się czy zaraz się nie okaże, że się boję napisać recenzję :> Może się okazać, że też mi filmoznawczość wylezie.

E tam, potraktuj to jako wprawkę światopoglądową. Zresztą jako recenzentka sama musisz sobie także odpowiedzieć na pytanie: dla kogo piszesz? To zawsze, niestety, jest kwestia redukcji, bo nie jesteś w stanie zadowolić wszystkich.

Na Polterze masz to szczęście, że nie ma tu komercyjnego wyznacznika "pisz tak, żeby każdy mógł cię zrozumieć". A biorąc pod uwagę, że w poczytnych dziennikach czy czasopismach ograniczenia są ogromne (językowe, znakowe), to możesz sobie poszaleć. I redakcja akurat wspiera takie tendencje.

@ repek:
Zawsze było, że poltera robią dzieciaki i licealiści i że be, bo recki są pt. "podoba mi się, kupcie". Jak robią studenci - też be, bo piszą "pod względem tego i tego film nawiązuje do ABC i można zobaczyć wątki z X Y Z, a poza tym odsyłam do tej i tej książki, bo to dobrze pasuje do kontekstu".

Dodajmy do tego ogłoszony wszem i wobec kryzys krytyki i brak dobrych kategorii oceny (co skontrastujmy z zarzutami, że Fiszer wchodzi w problemy za głęboko i za wiele rzeczy nazywa i ocenia), a także zarzuty wobec braku profesjonalizmu ze strony polterowych dziennikarzy. Sytuacja wydawać by się mogła patowa - tym większa odpowiedzialność spada na recenzentów.
09-04-2011 00:18
Umbra
   
Ocena:
+3
Tak czy siak, czy wszystkim się podoba recenzja czy też nie (bo i nigdy tak nie bywa) miło, że film i tekst skłonił do takiej dyskusji. 50 komentarzy to już dawno tu nie było :)

Pozdro.
10-04-2011 12:07
k0nrad
   
Ocena:
+6
No dyskusja się zrobiła spora, trochę szkoda, że chyba w dużo większym stopniu na temat samej recenzji, niż recenzowanego dzieła ;).

Ja zacznę właśnie od mojej opinii o filmie. Właściwie mógłbym napisać, że zgadzam się ze spostrzeżeniami prezentowanymi przez New_One i repka (repeka?). Czyli świetna rozrywka dla obecnych dwudziestoparolatków*, łapiących klimat i popkulturowe osadzenie całości, świetne w formie (montaż, efekty) i nowatorskie przeniesienie komiksu na ekran.

Albowiem (tudum!) miałem przyjemność zapoznać się z komiksem O'Malleya, mogę więc dokonać owej 'analizy porównawczej' pierwowzoru i ekranizacji. Teza: film Wrighta jest IMHO świetną adaptacją, zapewne również dzięki temu, iż O'Malley współtworzył scenariusz.
Dlaczego?
Bo Wright nie przenosi na ekran komiksu jeden do jednego, za to wspaniale kondensuje, selekcjonuje i eksploatuje wątki, sceny i dialogi. Wykorzystując możliwości techniczne kina do podkreślenia tego, co uważa za istotne, równocześnie nie porywa się na próby oddania tego, co ciężko w filmie pokazać. W sumie tworzy autonomiczne dzieło, ale osadzone mocno w realiach pierwowzoru, wyraźnie puszczające oko do znających go widzów.

Komiks, rozciągnięty na pięć tomów, ma bowiem dużo spokojniejsze tempo - walki z poszczególnymi Byłymi następują w większych odstępach (liczonych tak w stronach, jak i rzeczywistym upływie czasu akcji), resztę wypełnia tarantinowskie trochę gadanie o niczym i 'proza życia' - oczywiście odpowiednio zakręcona i odrealniona w klimacie. Film jest na tym tle właśnie bardzo dynamicznym, żywym teledyskiem - i IMHO to dobrze, bo lepiej oddaje to powszechny, 'stereotypowy' klimat komiksu, niż... sam komiks ;). W ogóle film ma chyba więcej tej intertekstualności, aluzji do innych mediów i popkultury, niż papierowy pierwowzór, bo ma zwyczajnie większe po temu możliwości.
Podsumowując - nie każdy, kto uwielbia komiksy o Scotcie Pilgrimie, pokocha film i vice versa, ale istnieje na to wielka szansa. Bo oba osadzone są w tym samym popkulturowym sosie, oba w pewien sposób wychodzą poza ramy medium, które wykorzystują...

Mam nadzieję, że wyszło w miarę klarownie, ale chyba płonną ;p

Chciałbym też zwrócić uwagę na coś, co jakoś w recenzji umknęło - samą naturę Scotta Pilgrima i jego przygód - to taki anty-superheros, ale w sensie raczej Hancocka czy Wilqa niż Punishera ;]. Czyli ma jakieś superskille, toczy jakieś epickie walki (...o dziewczynę, a nie by ratować miasto/świat), tak w zasadzie to jest zupełnie przeciętnym gościem, wręcz życiową ofiarą, mieszkającą kątem u kumpla - kimś, z kim target filmu (o którym w akapicie poniżej) może się z jednej strony identyfikować, z drugiej podśmiewać, z trzeciej - kogo podziwiać. Doskonały pastisz konwencji. A z katalogu 'klasycznych' superbohaterów najbliżej mu do Spidermana chyba, zwłaszcza w ciapowatym kinowym wydaniu Tobey'go Maguire'a ;).

*) W sieci jest parę (anglojęzycznych) tekstów rozważających finansową klapę filmu w kinach, poruszających m.in. kwestię adresowania filmu. Wbrew pozorom, to nie jest film o geekach i dla geeków - docelowi widzowie, tak jak bohaterowie, a zwłaszcza Scott, to po prostu dzieci (pop)kultury lat '90 - gier wideo, komiksów, garażowych kapel. Dzieci, którym ciężko dorosnąć... I zresztą taka obserwacja jest też ocecna w recenzji Fiszera.
13-04-2011 20:50
k0nrad
   
Ocena:
+1
A teraz jeszcze krótko odnośnie samej recenzji.

Po przeczytaniu naszły mnie w sumie podobne refleksje, co... menta ;]

Po chwili zastanowienia i lekturze całej dyskusji większość z tych zarzutów traci znaczenie dla merytorycznej oceny recenzji per se, bo rozbija się o kwestie gustu i indywidualnych preferencji czy opinii.

Pozwalam sobie (jako widz znający film) nie zgadzać się z częścią tez zawartych w recenzji, samemu ją pisząc inaczej rozłożyłbym akcenty, na inne rzeczy położył nacisk i tyle.
Autor zwrócił moją uwagę swoimi przemyśleniami na pewne aspekty recenzowanego dzieła, ja się zastanowiłem i uznałem: "Hmmm.... chyba jednak nie do końca".
Zgadzam się, że się nie zgadzamy (w pewnych jeno kwestiach, bo też uważam, że film jest świetny), a z opinią i interpretacją jest jak z pupcią, każdy ma własną.
13-04-2011 21:04

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.