Kroniki mutantów

No i po co to było?

Autor: Marcin 'malakh' Zwierzchowski

Kroniki mutantów
Tego typu produkcji powinno się zakazać. To już lepiej by było pieniądze przeznaczone na budżet wrzucić do niszczarki, albo zmieszać z obierkami i świnie nakarmić. Oj, by się obżarły prosiaczki, bo – sądząc po nazwiskach w obsadzie – niemało ta szmira kosztowała.

Jest rok 2707. Ludzkość stoi na skraju zagłady, surowce są na wyczerpaniu, a światem targają wciąż na nowo wybuchające wojny między pięcioma korporacjami-molochami. Działania wojska otwierają drzwi magicznego więzienia, w którym setki lat wcześniej zamknięto Machinę, zdolną zamieniać ludzi w żądne krwi mutanty. Ostatnią nadzieją ludzkości na przetrwanie jest grupa śmiałków pod przewodnictwem pewnego mnicha (Ron Perlman). Brzmi ciekawie? Ha! Gdybym dostawał grosza, za każdym razem, gdy coś zapowiada się interesująco…


Sztampowa fabuła, sztampowi bohaterowie, tylko pomysły niesztampowe. A to dlatego, że nikt wcześniej na takie głupoty nie wpadł. Mnie osobiście najbardziej, z racji kierunku kształcenia, zadziwiło wytłumaczenie zmian mutacyjnych, które swoje źródło niby to miały w mitochondriach. Cóż, kto ma jakiekolwiek pojecie o biologii molekularnej wie jedno – wierutna bzdura! Wysoko w moim osobistym rankingu Największych baboli w historii kina plasują się także steampunkowe paroloty, czyli tak zwane transportery, którymi to bohaterowie chcieli dolecieć na Marsa, a które to napędzane były… węglem - łopata, dwa piecyki, "para buch, tłoki w ruch!". Nikt także nie martwił się faktem, iż w podróż międzygwiezdną wybierają się w pozszywanym byle jak z metalowych łat nieszczelnym blaszakiem. W pamięć zapadła mi jeszcze jedna ciekawostka z życia mutantów, czyli fakt, iż niespecjalnie zabić je można było za pomocą broni palnej, ale już najzwyklejszy mieczyk dawał radę. Ot, medyczne kuriozum!

Ale nic to. Pal sześć godne pożałowania pomysły; czort z nieprzemyślaną wizją przyszłości, która tak na dobrą sprawę niespecjalnie różni się od teraźniejszości (z tym że bohaterowie mają większe pukawki). Najgorsze były dialogi. I aktorzy, którzy je wypowiadali. Pierwsze, przesycone patosem, tak sztuczne, że aż mdłe; ci drudzy tak drętwi, że można z nich drzeworyty strugać. Nawet John Malkovich grał źle, od niechcenia, jakby miał całą tę produkcję w głębokim poważaniu.

Nie dziw zresztą. Nawet efekty specjalne były jakieś takie niemrawe. Komiksowa gra kolorów żywcem wzięta z 300 i Sin City nie zrobiła na mnie wrażenia, wręcz przeciwnie, powodowała skojarzenia z innymi nikomu niepotrzebnymi produkcjami, tak zwanymi mockbusterami z wytwórni Asylum. Film zrealizowano najwyraźniej w myśl zasady: "uczyć się na błędach", jako wprawkę dla niezbyt doświadczonego reżysera. Cóż, kursy korespondencyjne są tańsze.

W sumie, czego było się spodziewać? Nieopierzony reżyser, nie mający wcześniej styczności z fantastyką, niewiele bardziej doświadczeni scenarzyści; tylko ekipa pełna starych wyjadaczy, nad którymi jednak nikt nie potrafił zapanować. W efekcie powstała głupawa historyjka, która wymaga od widza nie tylko zawieszenia na kołku niewiary, ale także złożenia gdzieś w depozycie na czas seansu wszystkich swoich szarych komórek (co do jednej!). Nie zaszkodzi także pozbycie się poczucia gustu – ten może przeszkadzać podczas oglądania.