Transformers: Zemsta upadłych

Kod Optimusa Da Vinci

Autor: Marcin 'malakh' Zwierzchowski

Transformers: Zemsta upadłych
W pierwszej części dostali niezłego łupnia i upadli, więc w drugiej próbują się zemścić. Gdyby scenariusz Zemsty Upadłych można było sprowadzić do tych kilku słów, byłoby dobrze. Efektowne kino akcji, okraszone świetnymi zdjęciami i tysiącem wybuchów. W pierwszej części ganiali za kostką (i to wystarczyło), w drugiej mogliby po prostu ganiać za sobą nawzajem. Niestety, zamiast szczątkowej fabuły, stanowiącej mało istotne tło dla pirotechnicznej symfonii, Bay postanowił przerobić swój film na hybrydę Indiany Jonesa i Kodu Da Vinci, faszerując go nadto sporą liczbą gaf, stanowiących idealną pożywkę dla złośliwych recenzentów.

Po kolei: Dlaczego ożywiony za pomocą Kości sprzęt domowy zamienia się wyłącznie w mini Decepticony? Dlaczego w tej części Optimus Prime kopie tyłki nawet kilku przeciwnikom na raz, skoro w poprzedniej ostre manto sprawiał mu sam Megatron? Jak archeolodzy mogliby przegapić ukryte w Egipcie cuda? Jakim cudem rząd komunistycznych Chin zgodził się na działanie armii amerykańskiej na swoim terytorium? Gdzie się podziała armia jordańska (zakładam, że składa się z więcej niż dwóch helikopterów)? I przede wszystkim: dlaczego według Baya 5+1-1=6 (scena z „ożywianiem” Megatrona)? Mogę tak długo… Niestety, drobne, ale liczne niedopatrzenia, skutecznie psujące przyjemność oglądania to nie jedyne wady produkcji. Film jest po prostu za długi, przeładowany dziwacznymi wątkami z przeszłości mieszkańców Cybertronu i pod koniec ciągnie się niemiłosiernie.

Bay przesadził także z ilością nowych Transformersów. Nie dość, że 90% z nich pojawiało się tylko po to, by za chwilę zginąć, to te, które zostawały na ekranie dłużej w najlepszym przypadku drażniły (okropne postacie Bliźniaków, stylizowanych na luzackich ziomalów), a w najgorszym - wywołały uśmiech politowania – jedna z ważniejszych postaci Zemsty Upadłych wygląda, jakby uciekła z fabryki klocków Bionicle! Dodajmy do tego okropny humor (jak to świetnie określił Craven, kloaczny) i niemalże karykaturalne postacie - LaBeouf po raz n-ty wciela się w stremowanego nastolatka, jego rodzice i kolega Leo są denerwujący, a na dokładkę serwuje się nam dwóch absolutnie schematycznych bohaterów: czarnoskórego żołnierza i irytującego urzędasa. Pozytywne uczucia budzić może jedynie John Turturro.

Jedna w tym wszystkim pociecha: pod względem wizualnym Zemsta Upadłych to uczta dla oka. Może i Bay przesadził z ilością wybuchów i mordobić, ale trudno o tym pamiętać, gdy każde kolejne jest bardziej efektowne od poprzedniego. Co zastanawiające, największe wrażenie zrobiły na mnie nie pojedynki ogromnych robotów (no, może Dewastator, chociaż pojawił się dosłownie na chwilę), ale popisy pirotechników, będące tłem dla biegających wte i wewte bohaterów. Sporo w tym zasługi operatorów – zdjęcia są bardzo dynamiczne, a jednocześnie nie chaotyczne, co było bolączką czwartej części Terminatora. Jedynym „wizualnym” minusem było nachalne prezentowanie wdzięków Megan Fox, która co prawda była jedną z ozdób filmu, ale w ujęciu na motorze wypadła wyjątkowo… źle.

Zdaję sobie sprawę, że całe moje narzekanie na braki fabuły, okropne postacie i debilny humor nie zniechęcą do wizyty w kinie miłośników porządnego łubu-dubu. Dlatego nie będę próbował. Jeżeli potraficie przymknąć oko na wady produkcji, świetna zabawa gwarantowana. Tym bardziej, że efektowne ujęcia okraszone zostały niezgorszą oprawą muzyczną (aczkolwiek nie wybaczę Bayowi, że do znudzenia męczył kawałek Linkin Park, podczas gdy 21 Guns Green Daya pojawia się na góra trzy sekundy).