Ot, na początku ludzie nam współcześni żyli sobie w przemysłowej cywilizacji pełnej smogu. Okazało się jednak, że największym zagrożeniem dla świata nie są wojny czy chociażby kosmici, ale mikroorganizmy, a dokładniej wirusy - czy to celowo produkowane przez wielkie, "złe" konsorcja, czy też, jak w Jestem legendą, w formie leku, który zamiast życia dla chorych niesie zagładę ludzkości.
Summa summarum, zarażeni zamieniają się w zezwierzęcałe monstra, kierowane pierwotnym instynktem głodu. Oczywiście nie obyło się bez podrasowania potworów, dzięki czemu filmowe kreatury są szybkie, silne i bardzo wytrzymałe – wszystko ku uciesze gawiedzi!
Scenarzyści Jestem legendą dodali jednak do tego szablonu coś od siebie - chorzy bardziej przypominają wampiry niż zombie, czy ghule. Światło słoneczne jest dla nich zabójcze, a do krwi zlatują się jak rekiny. W sumie wyszło to filmowi na dobre, bo potwory wiązane z mrokiem są straszniejsze, a każdy cień stanowi potencjalne zagrożenie. Jako wadę zaś należy policzyć to, że nie wyjaśniono, ani dlaczego promienie UV tak na nie działają, ani co czyni krew tak cenną? Podano fakty, bez żadnego uzasadnienia, co zapewne rozczaruje tych, którzy chcą, aby filmy SF miały wiarygodne podłoże.
To tyle, jeżeli chodzi o wpasowywanie się w schemat filmów o żywych trupach.
Jestem legendą – według mnie – zdecydowanie wybija się poza zazwyczaj żałosny poziom tego typu kina, nie nastawiając się na akcję rodem z gier komputerowych, gdzie główny bohater to uzbrojony po zęby Rambo, rozwalający wszystko, co się rusza. W tej produkcji ostatni człowiek na Ziemi krwawi, boi się, mimo iż uzbrojony jest w broń maszynową, to walka z chociażby jednym "Poszukującym Ciemności" (niezbyt oryginalne określenie, ale ujdzie), stanowi problem. Jest to zabieg dobry, gdyż zapobiega nader częstej znieczulicy, która może opanować widza, gdy wie, że bohater jest tak wspaniały, że nic nie może mu się stać.
Przede wszystkim, znakomicie dobrano aktora, odgrywającego główną rolę. Will Smith może i nie jest geniuszem w swoim fachu, ale każdorazowo tworzy wiarygodne postacie, unikając tandety i hollywoodzkiego patosu. Robert Neville – jedyny ocalały w Nowym Jorku – to mieszanka twardziela z komikiem. Z jednej strony jest na tyle silny, by przetrwać w opanowanym przez monstra mieście, a z drugiej - dialogi (a raczej monologi) z psem (cudowna postać) i manekinami zapewniają filmowi przyzwoitą dawkę humoru. Nie wyobrażam sobie, aby jakiś inny aktor był w stanie lepiej zagrać. Smith zdaje się być stworzony do tego typu ról i tym razem także mnie nie zawiódł.
A co z akcją? - zapytacie - Co ze strachem? No cóż, Jestem legendą na pewno nie dorównuje klimatem takim filmom, jak na przykład wyśmienite Sillent Hill, ale na głowę bije inne produkcje, w których pełno latających wnętrzności. Bać się na tym filmie można, co potwierdzały reakcje publiczności, a cieszy przede wszystkim fakt, iż twórcom udało się wykreować nastrój zagrożenia. Jak już wspominałem, Robert Neville nie jest niezniszczalny, a mrok pełen jest potworów, co w zupełności wystarcza, by przestraszyć widza. Oczywiście, nie obyło się bez sekwencji, w których akcję wycisza się na jakiś czas, wprowadzając lekkie napięcie, by następnie uderzyć w nas szybkim ujęciem. Przypomina to nieco straszenie za pomocą krzykniętego nagle: "Bu!", ale skutecznie podnosi poziom adrenaliny. Co ważne, nie jest to tak sztuczne, jak chociażby w 1408, a to za sprawą świetnego montażu.
Co do strony wizualnej, na szczególną uwagę zasługuje postapokaliptyczna wizja Nowego Jorku, stanowiącego połączenie metropolii z dżunglą (chociaż na szczęście oszczędzono widzom zwisających na Manhattanie lian, i wyrastających z chodnika palm).Trochę zieleni jednak jest, akurat tyle, by przekonać nas, że miejsce to zostało opuszczone przez ludzi. Wielka szkoda, że pojawiającego się w filmie lwa poznać można tylko po grzywie, a wygenerowana komputerowo lwica, którą widzimy jako pierwszą, przypomina raczej hybrydę pumy i bulterierem. Początkowo razi także rzucająca się w oczy sztuczność zarażonych, będących tworami w pełni wirtualnymi, szczególnie gdy w pamięci ma się realizm monstrów ze wspomnianego wyżej Sillent Hill. Na szczęście z czasem przestaje się na to zwracać uwagę.
Na pochwałę zasługują także zdjęcia. Oczy cieszą przede wszystkim świetne ujęcia opustoszałej metropolii, podkreślające osamotnienie głównego bohatera, a także klimatyczne fotosy zachodzącego słońca, pomagające w nobilitowaniu światła dziennego jako jedynej ochrony przed stworami.
Oryginalne podejście operatora kamery do niektórych scen miało kluczowe znaczenie. Przez większość filmu mamy do czynienia z normalnym, stabilizowanym obrazem, ale są też takie momenty, w których można poczuć się jak na seansie The Blair Witch Project. Obraz skacze i trzęsie się w rytm kroków biegnącego operatora, a my tracimy ostrość widzenia, co – o dziwo – nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie, potęguje napięcie.
Podsumowując, Jestem legendą nie jest filmem genialnym, ale na pewno określenie go jedynie dobrym byłoby krzywdzące. Jeżeli ktoś oczekuje udanego połączenia science-fiction z horrorem, to bez wahania może wybrać się do kina. Jak na Hollywood, bardzo mało patosu i czczego gadania, chociaż osobiście uważam, iż historii wyszłoby na dobre, gdyby oszczędzono nam gadek o boskim planie, a Will Smith do końca pozostał jedynym aktorem w filmie.