Conan Barbarzyńca

Mój bohater

Autor: Monika 'Tuperselai' Grabowska

Conan Barbarzyńca
Arnold Schwarzenegger nigdy nie był "moim" Conanem. "Mój" Conan to postać z kreskówki produkcji Jetlag i Sunbow z 1992 roku. Serial ten można było dostać w wypożyczalni wideo, a pod koniec lat dziewięćdziesiątych leciał nawet na TVN. Po kilkunastu latach nadszedł jednak moment zmian w moim rankingu. Od 19 sierpnia anno Domini 2011, dzięki filmowi wyreżyserowanemu przez Marcusa Nispela, "moim" Conanem jest Jason Momoa.

Na początek kilka słów o fabule. Film, podobnie jak opowiadania Roberta E. Howarda (w Polsce znane dzięki Wydawnictwu Alfa jako Conan z Cimerii), rozpoczyna się krótkim wprowadzeniem do historii ery hyboryjskiej, współczesnej głównemu bohaterowi. Conan rodzi się podczas walki, z którą będzie miał do czynienia przez całe życie. Zgodnie z literackim pierwowzorem, już w bardzo młodym wieku przejawia militarny geniusz. Niestety, nie jest w stanie uratować swojego ojca, który − wraz z większością mieszkańców wioski − ponosi śmierć w wyniku działań Khalar Zyma. Zym poszukuje elementów Maski Acherontu; kiedy je zbierze i połączy, będzie mógł stać się bogiem. W osiągnięciu celu pomaga mu córka, czarownica Marique. W międzyczasie Conan ucieka z wioski; dorastając ima się każdego zajęcia, które zapewni mu przeżycie, jest złodziejem, wojownikiem i piratem. Przez cały ten czas nie zapomina o jednym − zemście. Kiedy nadarzy się sposobność wyrównania rachunków z Zymem, nie zawaha się ani chwili.

Film Nispela to "akcja przeplatana akcją z domieszką akcji". Tym, którzy chodzą do kina się wyspać, nie będzie dane zmrużyć oka ani na moment. Ci, którzy wybierają się na seanse, żeby się całować lub pogadać, również nie będą mieli szczęścia. To, co dzieje się na ekranie – a dzieje się bardzo szybko! – jest zbyt absorbujące. Zgodnie z moimi oczekiwaniami, krew leje się niczym szampan w Sylwestra, a w tle słychać ryki, krzyki i tym podobne odgłosy. Całość nie jest tak groteskowa jak w serialu produkcji Starz, Spartakus, ale znając poprzednie filmy Nispela (Teksańska masakra piłą mechaniczną, Piątek, trzynastego), łatwo sobie wyobrazić, jak to może wyglądać.



Obraz o wiele bardziej przypomina ożywiony komiks rysowany przez Manarę lub Rosińskiego niż znane filmy fantasy. Dialogów, podobnie jak w filmie z Arnoldem, jest bardzo niewiele, ale przecież Howard nie uczynił swojego bohatera oratorem. Niestety, ani razu nie pada także osławione "na Croma!", z czego zdajemy sobie sprawę dopiero po seansie; jest to drobny minus, który można wybaczyć. Nie brak za to w Conanie Barbarzyńcy humoru w typowo amerykańskim stylu (choć jest to humor zdecydowanie czarny). Pan Jedzący Cukierki I Szeleszczący Papierkami, który w kinie siedział obok mnie, bawił się setnie, i to szczerze, a nie dlatego, że coś wydało mu się żałosne i przez to warte chichotu. Słowo do czytelniczek: uwierzcie mi, zechcecie, żeby Conan częściej się odzywał. Jason Momoa ma piękny, głęboki głos, a scena, w której mówi "chodź tu, kobieto", będzie mi się chyba śnić.

Co się zaś tyczy aktorstwa: odtwórcom ról nie dano dużego pola do popisu, może z wyjątkiem scen kaskaderskich i okazji do patrzenia na siebie wilkiem. W spojrzeniach "spode łba" celuje zwłaszcza młody Conan, którego gra Leo Howard. Myślę, że w przypadku tego filmu bardziej liczy się to, jak kto pasuje do swojej postaci, niż jak ją odgrywa. Stephen Lang jako Khalar Zym jest świetny, tak zły i przerażający, jak powinien być. Proszę się jednak nie dziwić, że to Momoa skupia na sobie uwagę. Nie dlatego, że gra główną rolę. On jest wojownikiem, jest Conanem. Gdyby ktoś mi powiedział, że tak samo jak jego postać, Jason urodził się podczas bitwy, z mieczem w małej rączce, uwierzyłabym. Howard porównywał sposób poruszania się swojego bohatera do stylu pantery. Twórcy filmu poszli tym tropem – Momoa często wygląda jak przyczajony, najeżony kot gotowy do ataku. Na to pozytywne wrażenie składa się jeszcze fakt, że specjaliści od kostiumów nie ubrali aktora w skórzane slipki.

W oferowaniu widzowi kolejnych atrakcji scenarzyści jednak przeszarżowali, gdy kazali mniszce Tamarze (której poszukuje Zym, a z którą połączył siły Conan) powozić czterema końmi jedną ręką i posługiwać się mieczem oraz sztyletem, jakby robiła to całe życie. Jestem ze starej szkoły i uważam, że jeśli bohaterka ma być do ratowania, to powinna dać się ratować, nie zaś zabijać przy użyciu ciężkiej broni, w dodatku bez mrugnięcia okiem i drżenia ręki. "Syndrom Księżniczki Xeny" dopadł ostatnio większość filmowych bohaterek, a jak komicznie to może wyglądać, udowodnił Ridley Scott w swoim Robinie Hoodzie – Marion Loxley walczyła w pełnej zbroi.



W postprodukcji na szczęście nie przesadzono ze slow motion, który często sprawia, że sceny walk w filmach niemiłosiernie się przeciągają. Jeśli jednak pewne sekwencje będą Wam kojarzyć się z Matrixem, to nie będzie to przypadek. Za trening Momoy odpowiada między innymi Chad Stahelski, który pracował przy dwóch ostatnich częściach trylogii braci Wachowskich. Być może dzięki temu właśnie, momentami można poczuć na sobie uderzenia broni Conana, choć nie zawdzięczałabym tego efektom 3D, bez których ten film świetnie by się obył. Nie można jednak narzekać na jakość obrazu – po konwersji na "trzeci wymiar" pozostaje wyraźny i nie męczy specjalnie oczu. Muzyka z kolei wydaje mi się dobrze dopasowana, w odpowiednich momentach nadaje charakter tajemnicy, magii czy bitewnej brawury. Jednak jest ona tylko tłem i na pewno nie znajdzie się na liście nominowanych na najlepszą ścieżkę dźwiękową.

Moim zdaniem Howard byłby szczęśliwy, gdyby mógł zobaczyć Conana Barbarzyńcę. Poszukiwacze głębszego sensu będą narzekać na jego brak, ale w opowieści o Conanie nie filozofia życia i metafizyczne rozważania są ważne (choć Howard stworzył Cymeryjczyka nie tylko wojownikiem, ale i poniekąd myślicielem), a właśnie odpowiednia ilość krwi, akcji i pięknych kobiet. Może gdyby to Terrence Malick wyreżyserował Conana, otrzymalibyśmy dzieło z przesłaniem, drugim albo nawet trzecim dnem, ale po co? Wszak myśl przewodnia tego filmu brzmi: "Sex, Swords and Rock'n'Roll". Mnie to pasuje i pieniędzy wydanych na bilet nie żałuję – dobrze się bawiłam, czego i Wam życzę.