X-Men: Pierwsza klasa

Klasa, ale czy pierwsza?

Autor: Martyna 'Saya' Urbańczyk

X-Men: Pierwsza klasa
Żyjemy w dość mało oryginalnych czasach w kontekście filmowym. W mainstreamie rzadko można trafić na coś, czego jeszcze nie widzieliśmy albo co nie jest adaptacją. Duża część tego, co można obecnie zobaczyć na ekranach kin to ekranizacje książek i komiksów (mniej lub bardziej wierne pierwowzorom). Zdaje się, że twórców z Hollywood stopniowo zaczyna dopadać syndrom wyczerpania. Dlatego tak wiele wysiłku wkłada się dziś w realizację kolejnych filmowych wersji różnych popularnych komiksowych uniwersów. Najbardziej rzucające się w oczy obrazy tego typu to seria filmów o Batmanie Christophera Nolana czy też będący jeszcze w fazie produkcji The Amazing Spider-Man. Do tego grona zaliczyć można również najnowszą odsłonę X-Men, czyli X-Men: Pierwsza klasa.

Od początku film Matthew Vaughna reklamowany był jako historia o młodości Charlesa Xaviera/Profesora X i Erika Lehnsherra/Magneto. Wiadomo było dzięki temu także, jak film się zakończy. Można było, co prawda, przypuszczać, że twórcy pokuszą się o irytujący cliff-hanger, ale byłby to moim zdaniem dość ryzykowny ekonomicznie krok z ich strony. Zgodnie z zapowiedziami, fabuła koncentruje się wokół wspomnianych wcześniej postaci, pokazując ich historię od samego dzieciństwa aż do lat sześćdziesiątych, kiedy to rozgrywa się większa część wydarzeń z głównej osi fabularnej. Jest to w zasadzie klasyczne origin story, którego do tej pory szczególnie brakowało na kinowych ekranach, zwłaszcza, że Profesor X i Magneto to dość charyzmatyczne i ważne postaci z uniwersum Marvela.

Fabuła w wielu miejscach odbiega dość znacząco od swojej wersji komiksowej, co wydaje się zrozumiałe, jeżeli twórcy założyli, że muszą na filmie zarobić. Niestety, rzeczywistość często dyktuje takie warunki, ze względu na tak zwanego "szarego widza", który idzie do kina po rozrywkę, niekoniecznie będąc fanem komiksów. Sama nie czuję się ekspertem w kwestii świata X-Men, jednak jestem przekonana, że rezygnacja z wierności adaptacyjnej wyszła Pierwszej klasie tylko na dobre. Twórcom udało się znacząco podnieść poziom w stosunku do znanej wszystkim trylogii o mutantach, nie powodując przy tym, że film stał się niestrawny dla masowej widowni przyzwyczajonej do serii w jej dotychczasowej postaci.



Umieszczenie akcji w latach 60. XX wieku jest zabiegiem logicznym z punktu widzenia chronologii (oraz wieku Xaviera i Magneto w trylogii), jednak moim zdaniem twórcy mogli odrobinę bardziej podkreślić to scenografią z elementami charakterystycznymi dla tego okresu w USA. Poza okazjonalnymi fragmentami archiwalnych nagrań i drobnymi odniesieniami wizualnymi, w filmie dało się zauważyć stosunkowo niewiele zabiegów stylizacyjnych, zwłaszcza przy jednokrotnym seansie. Biorąc pod uwagę rosnące zainteresowanie latami sześćdziesiątymi w popkulturze (a zwłaszcza w pewnego rodzaju trendzie polegającym na szczegółowym odwzorowaniu tej epoki – vide: seriale Mad Men i ruszający jesienią Pan Am) jest to trochę rozczarowujące. Z drugiej strony, film i tak jest już dość długi jak na dzisiejsze standardy, więc może moje wrażenie, że Pierwsza klasa rozgrywa się w uniwersalnym czasie z minimalnymi odniesieniami do "czasów", jest tutaj czysto subiektywne.

Co gorsza, podobnie rzecz ma się z muzyką. Prawdę powiedziawszy nie jestem w stanie przypomnieć sobie żadnego motywu muzycznego towarzyszącego akcji. Ścieżka dźwiękowa w X-Men: Pierwsza klasa jest w dużej mierze "przezroczysta". Tak naprawdę to dopiero napisy końcowe pozwoliły zauważyć jej obecność. Może to i dobrze, że nie starano się na siłę wpakować do filmu utworów zwracających na siebie uwagę, bo nie zawsze wychodzi to dobrze. Chlubnym wyjątkiem jest tutaj wykorzystanie muzyki w Strażnikach Zacka Snydera, gdzie wydobywała dodatkowe znaczenia w scenach, w których się pojawiała.

Na osobny komentarz zasługują występujące w Pierwszej klasie postaci i odtwarzający je aktorzy. Na pierwszy plan wysuwa się Michael Fassbender (Erik Lehnsherr/Magneto), który spowodował, że o pozostałych praktycznie się nie pamięta. Coś do zagrania mają w zasadzie tylko James McAvoy (Charles Xavier) i Jennifer Lawrence (Raven/Mystique). O pozostałych przyszłych X-Menach niewiele da się powiedzieć poza tym, że są. Stanowią raczej dodatek do duetu Xavier/Lehnsherr i przy tym pretekst dla pokazania kilku różnorodnych zdolności poszczególnych mutantów. Drobny wyjątek w tej grupce stanowi Hank McCoy (Nicholas Hoult) – o nim scenarzyści zdecydowali się powiedzieć odrobinę więcej, przez co jego postać nie wydaje się tak "nijaka", jak większość bohaterów drugoplanowych. Można przy tym odnieść wrażenie, że scenarzyści nie mogli się zdecydować, na co właściwie położyć akcent w fabule – z jednej strony historia rozgrywana między dwiema postaciami, a z drugiej wątek "rekrutacyjny", które wyraźnie "walczą" ze sobą o dominację. Jestem przekonana, że gdyby twórcy zdecydowali się podążać tylko jedną z tych ścieżek, film byłby znacznie bardziej interesujący i po prostu lepszy.

Jednym z najbardziej przykrych spostrzeżeń dotyczących Pierwszej klasy jest to, co dzieje się z Hellfire Club, a właściwie co się z nimi nie dzieje. Spośród jego członków najlepiej wypadł Kevin Bacon w roli Sebastiana Shawa, ale do poziomu takiego choćby Hannibala Lectera niestety wciąż jest mu bardzo daleko. Rozczarowująco bezbarwna okazuje się January Jones jako Emma Frost. Być może zbytnio utożsamiła się z nazwiskiem postaci, gdyż przez cały czas ekranowy występuje z jednym wyrazem twarzy, zupełnie jakby ktoś potraktował ją ciekłym azotem…



Całkiem pozytywnie wypadły za to efekty specjalne. W czasie seansu nie odnosi się wrażenia, że fabuła jest tylko pretekstem dla ich zastosowania, jak to ma miejsce w wielu przypadkach (dla przykładu można wymienić chociażby Jestem numerem cztery). Większość z nich jest dość dobrze uzasadniona fabularnie, przez co nie sprawiają wrażenia sztucznego podnoszenia na siłę atrakcyjności warstwy wizualnej filmu. Oczywiście, trafiają się momenty ewidentnie stworzone na potrzeby "epickości" pewnych scen, ale są one dodatkiem, a nie główną siłą napędową filmu.

Na koniec zwrócę jeszcze uwagę na jeden z bardziej zapadających w pamięć momentów w Pierwszej klasie. Nie będę psuć niespodzianki tym, którzy nie mieli jeszcze okazji zobaczyć filmu, ale uprzedzam, że w cudownie zabawnym epizodzie krótkie cameo ma jedna z ważnych postaci ze świata X-Men. Zdecydowanie korzystnie wpływa ono na odbiór całości, wywołując przy tym szeroki uśmiech i nagły przypływ pozytywnych emocji.

Podsumowując, twórcy X-Men: First Class postarali się tym razem i mają duże szanse, by zetrzeć niezbyt dobre wrażenie po trylogii sprzed kilku lat. Film nie jest pozbawiony wad i niestety nie pozostawia widza w pełnym zachwycie, ale ogląda się go ze sporą przyjemnością.