Trzy kolory - Czerwony (analiza)

Idealistyczne sny kloszarda

Autor: Tomasz 'Sting' Chmielik

Trzy kolory  - Czerwony (analiza)
Modelka, pani od pogody, student prawa, starzec. Z pozoru postaci zupełnie od siebie niezależne i pozostające poza swoimi, wytyczonymi przez wiek, zawód i zainteresowania, granicami percepcji. Codziennie mijający się na ulicy nieznajomi, wymieniający (lub nie) zdawkowe pozdrowienia, w ostatniej części Tryptyku Krzysztofa Kieślowskiego łączą się tak naprawdę w jedną całość. Jedną historię traktującą o poszukiwaniach miłości idealnej, tej drugiej platońskiej połowy, która codziennie ucieka nam z pola widzenia przytłaczana zgiełkiem wielkich miast. Czy będzie to natrętny alarm samochodowy, mężczyzna szukający sprzątaczki i ciągle przeszkadzający ostatecznemu wyznaniu lub zatomizowany tłum kryjący tę jedyną pośród pasażerów promu, nic to nie zmienia. Demokratyczne społeczeństwo, to magnum opus myśli oświeceniowej, wyrosłe pośród dźwięków gilotyny i obmyte strumieniami krwi (czerwony kolor plakatu z przerażonym wyrazem twarzy głównej bohaterki) jest naszym codziennym źródłem cierpień. Porzuceni na pastwę losu, desperacko poszukujący szczęścia, odwracamy swe głowy w momencie gdy ma ono szansę zaistnieć. Demiurg natomiast w misterny sposób splata nici naszego losu i ukazuje, iż wszelkie podejmowane przez nas decyzje są jedynie igraszkami dzieci bawiących się w piaskownicy.

Valentine (wspaniała kreacja Irene Jacob), nasza główna bohaterka, jest zakochana w Michaelu, bliżej nieokreślonym przez reżysera operatorze lub fotografie podróżującym po Europie. Łączy ich jedynie kabel telefonu, który jest moim zdaniem znakiem naszych czasów. Oddaleni od siebie, łaknący czułości i pocałunku, zagubieni ludzie, którzy kochają nie tyle swoje fotografie co głos – łączący ich w Arkadii znajdującej się ponad rzeczywistością. Arkadii, która w końcu legnie w gruzach przygnieciona banałem i zazdrością Michaela, który daje wyraz własnej niepewności w ostatnich ujęciach filmu („Myślę, że cię kocham”, wyznaje ostrożnie kablem telefonicznym). Powinniśmy traktować te sceny jako swojego rodzaju przestrogę, zesłaną nam przez futurystyczną wizję Krzysztofa Kieślowskiego i tak aktualną w dobie telefonów komórkowych. Powinno to pobudzić naszą refleksję nad tym, że nowe technologie telekomunikacyjne nie tylko ulepszają świat, ale również zmieniają panujące w nim relacje społeczne. Idealistyczne wizje kreślone przez Paula Levinsona mogą bowiem nie wytrzymać próby czasu, a technologia może zmienić dialog społeczny w nic nie znaczące i pozbawione kontekstu „kocham cię” wypowiadane podczas upalnej nocy w Rio do kogoś znajdującego się po drugiej stronie globu. Wraz ze wzrostem technologii tracimy bowiem część człowieczeństwa, które zanikając pozbawia świat znaczeń, a miłość tłumaczy grą feromonów.

Pozostając w tonie przypadkowości śledzimy dalsze losy Valentine, która potrącając psa zaczyna zupełnie nowy okres swojego życia. Poznaje bowiem sędziego – zgorzkniałego starca, właściciela psa, któremu w ogóle na nim nie zależy. To człowiek zniszczony przez życie, z pozoru pełen pogardy dla świata i nieczuły, dystansujący się od niego i podglądający go z perwersyjną ciekawością. Jest on archetypem nie tyle Demiurga, co upadłego anioła łaknącego wiedzy o swoim upadku. Sędzia pozostaje w głębokim letargu emocjonalnym, w który sam siebie wpędził przed laty. Idealistyczna miłość do pięknej blondynki uległa bowiem szarości dnia codziennego i nie wytrzymała pokładanych w niej romantycznych nadziei. Zdrada pozbawiła świat sędziego jakichkolwiek znaczeń i zamieniła go w sen naćpanego kloszarda. Sen, przeładowany głosami docierającymi doń poprzez membranę iluzji, którą w tym kontekście jest rzeczywistość. Głosy te płyną zaś z dostrojonego na odpowiednie częstotliwości radia (znów technologia burząca barykady wolności ustalonej przez Deklaracje praw człowieka i obywatela) i wydają się być zupełnie przypadkowe. Rozmowa dwóch gejów, wyznania miłosne pary kochanków, codzienne rozmowy pozbawione głębi. Oderwane od siebie obrazy, zlewające się w kakofonię głosów panujących na ulicy każdego większego miasta. Atrofia znaczeń i symboli, nierealne mary senne, wypływające na powierzchnie uświadamianego. Symbole pozbawione znaczeń.

Sędzia jest jednak, jak pamiętamy, upadłym aniołem, bękartem odrzuconym przez Demiurga i poszukującym prawdy. Dokonuje również pewnego rodzaju cudu – z informacji, wyrwanych z kontekstu, tworzy uporządkowany i logiczny obraz świata. Choć nie udziela odpowiedzi na pytania o znaczenie słów takich, jak dobro, zło czy prawda, to również nie neguje ich interpretacji. Jest alter ego narratora – wskazuje nam drogę, którą powinniśmy podążyć dokonując własnej interpretacji. Jest również infekcją intelektualną niszcząca idealizm Valentine, która pragnąc powiadomić podsłuchiwanego geja o podłości sędziego wplątuje się w bagno szarości i brudu cywilizowanego świata. Bo cóż zrobić, gdy gej żarliwie rozmawiający ze swoim kochankiem okazuje się być czułym mężem i ojcem uroczej córki (nota bene podsłuchującej telefoniczne rozmowy ojca – ot, kolejny symbol podwójnej moralności)? Co w takiej sytuacji będzie dobrem, a co złem? Co niegodziwością, a prawością? Czy pasuje tutaj jakakolwiek encyklopedyczna wykładnia dobra? Czyż nie jest tak, że sens tych terminów rodzi się dopiero w konkretnej sytuacji społecznej? Kieślowski porusza tu newralgiczne tematy. Niszczy naszą idealistyczną wizję świata subtelnymi pociągnięciami swego artystycznego pędzla – sennym dialogiem pomiędzy dwójką bohaterów. Dialogiem, który dotyka sfery sacrum i zadaje jej cios orężem refleksji. Sędzia poddaje w wątpliwość istnienie altruizmu – w końcu Valentine nie mówi kochającej żonie prawdy o mężczyźnie, z którym dzieli ona łóżko. Czy robi to dla niej, czy dla spokoju własnego sumienia? Sędzia odkrywa przed Valentine prawdę o zdobyczach Rewolucji Francuskiej – demokratyczny świat jest przeżarty przez zgniliznę rozkładu, a kłamstwa, podłość i podwójna moralność są wyrazami toczącego go rozkładu. Idealizm i cynizm, młodość i doświadczenie toczą na naszych oczach śmiertelny bój, z którego zwycięsko wychodzi cynizm. W filmie Kieślowskiego wygrywa on jednak poszczególne bitwy, lecz przegrywa wojnę.

Valentine jest bowiem kluczem do człowieczeństwa starego człowieka. Budzi w nim od dawna skrywane emocje, które ten starał się tak starannie stłumić. Tutaj Kieślowski znów bawi się symboliką – suka sędziego będzie miała szczenięta. Jest to posunięcie niemal idealne. Umieszczenie symbolu odrodzenia, nadziei i zwycięstwa natury w tak pesymistycznym momencie filmu. Jest to swoista odskocznia od ciasnego i dusznego klimatu upadku moralnego i ukłon w stronę lepszego jutra. Dochodzi do tego, że sędzia piszę sam na siebie donos i jego studio podsłuchowe przestaje istnieć, a membrana oddzielająca sen od rzeczywistości znika. Jednak i tutaj pojawia się relatywizm. W końcu ze zła, jakim jest wnikanie w cudze życie, wynikało dobro – handlarz narkotyków został zdemaskowany. Tutaj kolejna refleksja, do jakiej zmusza nas Czerwony – czy ze zła może wynikać dobro? A może dobro i zło tak naprawdę nie istnieją? Pewne jest tylko to, że każda akcja wywołuje reakcję. Kieślowski pozostawia dla nas ocenę słuszności decyzji. Podsyca jednak naszą wyobraźnię kolejnym symbolem – zdenerwowany sąsiad wybija sędziemu kamieniem szybę. Jest to zapewne jeden z tych, który oszukuje, mataczy i prowadzi podwójne życie. Nie przeszkadza mu to jednak osądzać innych. Po jego stronie jest bowiem racja moralna – piętnuje zachowanie niegodziwe, a wyrazem buntu jest właśnie ów kamień niszczący symboliczną membranę, której fizycznym odpowiednikiem jest właśnie owa szyba okienna (wspaniałe odzwierciedlenie kruchości pomiędzy jawą a snem). Jednak czy sądząc innych sam pozostaje bez winy? Kto daje mu moralne prawo do sądów? Parafrazując: kto jest bez winy niech pierwszy rzuci kamieniem. To niewypowiedziane stwierdzenie wisi nad całą sceną, niczym wizja zbliżającej się zagłady. Jednak nikt nie woła. Ulica jest pusta, a ten który chciał sądzić, schował się poza czujnym okiem kamery. Czy oznacza to, iż jest zwykłym tchórzem? Z pewnością nie – tchórz nie rzuca kamieniem, tylko skrycie nienawidzi. Ten kamień jest aktem odwagi, na jaki niejeden z nas by się nie odważył. Ten człowiek jednak wie, że sam jest grzeszny i stara się to ukryć przed samym sobą. Przed momentem pychy, który pchnął go do tak radykalnego wyrażenia własnego zdania. Pychy, która pozwoliła mu wcielić się w rolę kata. Nie sądźcie, bo będziecie sądzeni, rozbrzmiewa niczym litania w jego głowie, a on sam ucieka poza kadr. Jednak nie jest nam potrzebny, żeby to stwierdzić – wystarcza twarz sędziego na tle rozbitego okna.

W tym miejscu można by zapytać, o czym jest tak naprawdę ten film? Moim zdaniem to film o miłości idealnej. To film o osobach poszukujących swej drugiej połówki na przekór wszystkiemu. Gdy rozpoczyna się Czerwony, wszyscy bohaterowie znajdują się w związkach: Valentine – Michel, Auguste – blondynka od pogody, sędzia – blondynka z przeszłości. Wraz z rozwojem wydarzeń następuje dekompozycja: Valentine zaczyna wątpić w uczucie pomiędzy nią a Michalem, który nic nie wnosi do ich związku, a jego chorobliwa zazdrość wszystko niszczy, Auguste jest naocznym świadkiem zdrady ukochanej, a sędzia powoli budzi się z letargu wspomnień. Tworzą się nowe związki emocjonalne. Pierwszy z nich rodzi się między Valentine, a sędzią. Zarazem związek seksualny w ich sytuacji (ona młoda, on stary) jest raczej niemożliwy. To raczej miłość głęboka, rzec by się chciało idealistyczna. To miłość dusz, wspólny język serca, rodzący najgłębsze zrozumienie. To właśnie ów triumf idealizmu, który wygrywa wojnę skazując tym samym cynizm na gwałtowny odwrót. To potwierdzenie faktu, że poza feromonami, poza czystą fizycznością istnieje sfera duchowa, której niepotrzebny jest popęd seksualny. Sfera sacrum, która zdaje się trwać od początku dziejów i choć znajduje się obecnie w defensywnie, to nadal jednak potrafi wnieść promień nadziei do ludzkiego życia. Tego właśnie uczy nas historia z sędzią: Nadziei. Specjalne piszę ten termin dużą literą, bo jest to Nadzieja na cele ostateczne, a nie zwykła nadzieja, towarzysząca nam każdego dnia dla spraw błahych i nieistotnych. To również Nadzieja na odwrócenie błędnego cyklu, który rozgrywa się w tle głównej opowieści. Auguste jest bowiem odpowiednikiem sędziego i wszystko to, co przytrafia mu się po drodze (wieczne pióro od ukochanej, naoczne świadectwo zdrady, rozładowany akumulator) jest dosłownym powtórzeniem losów starego człowieka. Jednak samo ich zakończenie jest zupełnie inne – optymistyczne. Jest niczym słodki szczeniak nadziei, ósme dziecko ciężarnej suki sędziego. Najbardziej oczekiwane i najważniejsze.

Ironią jest jednak fakt, że happy end potrzebuje katastrofy. Kochankowie łączą się ze sobą bowiem dopiero na promie, który tonie na Kanale La Manche. Prócz nich uratowani zostają również bohaterowie wcześniejszych części Tryptyku. Postarajmy się jednak przeanalizować sens tego przesłania znacznie głębiej. Odwołuje się ono moim zdaniem do krwawych dziejów Rewolucji Francuskiej. Jest chaosem, z którego wyłania się porządek. Jest również przestrogą dla rodzaju ludzkiego – obnaża fakt, że dla jego rozwoju niezbędne są kolejne katastrofy. Komory gazowe, wojna w Afganistanie, głód w krajach Trzeciego Świata. Wszystkie te wydarzenia można odczytywać jako jednostkowe i chaotyczne. Można je jednak wiązać w większą całość i dopatrywać się w nich karzącego palca Stwórcy. Być może są one jedynie niezbędnym substratem poszukiwanej przez nas miłości i tolerancji. Być może wszystkie te burzliwe wojny na przestrzeni wieków służyły tak naprawdę wydobyciu naszego człowieczeństwa na światło dzienne? Jest coś prawdziwego w fakcie, że największe bestialstwo i największe poświęcenie rodzi się w ludziach właśnie w sytuacjach ekstremalnych. Świadectw tego typu dostarcza nam zarówno historia, jak i wiadomości, które oglądamy na co dzień. Pytanie tylko, czy jesteśmy w stanie, jako ludzkość, zrozumieć ten proces? Czy globalizacja pozbawiająca codzienne działania sensu pozwoli nam na to? Jak wiele dobra będzie potrafili sami wnieść do świata, który nas otacza? Co to jest dobro? Wrażliwość? Piękno? Zbawienie? Dusza? Zło? Czy jesteśmy w stanie rozróżnić te kategorie i odpowiedzieć na owe pytania? A może sami już nie jesteśmy w stanie stwierdzić cóż te słowa znaczą? Tak dużo pytań, tak mało odpowiedzi. Jedno jest jednak pewne: Krzysztof Kieślowski był mistrzem, znawcą natury ludzkiej i charakterów. Chylę przed nim czoła oddając mu hołd. I patrząc w przyszłość z nadzieją, ronię łzę niczym sędzia w ostatnim ujęciu. Nie jestem jednak pewien, czy jest to łza szczęścia, czy braku nadziei. Sen kloszarda dobiega końca.