Lobo. Ważniak. The main man. Jedna z najważniejszych postaci amerykańskiego komiksu, w moim odczuciu ikona zmian, które zaszły w pojmowaniu definicji "główny bohater". Postać bardzo konkretna, silnie zarysowana i generalnie – kopiąca tyłek czytelnika. W filmie? Pod względem aparycji niezły aktor o podejrzanie brzmiącym nazwisku (Andrew Bryniarski) wykreował napuszonego dupka lubującego się w przeciągniętych i teatralnych gestach, którego prawdziwy Lobo musiałby skasować z czystego poczucia obowiązku. Tym, którzy pamiętają komiks Lobo Goes to Hollywood, ta sytuacja powinna być znajoma. Mamy więc poprawnie ucharakteryzowanego, słabo grającego głównego bohatera – słowem, podstawy fenomenu serii Lobo zostały zrównane z ziemią.
Charakteryzacja, scenografia i inne takie. Śmiem podejrzewać, że budżet tego filmu nie był wysoki (wedle niepotwierdzonych źródeł wynosił 2400 dolarów), ale mam również podstawy sądzić, że nie była to czysto "domowa" produkcja. Postacie wyglądają nieźle, ludzie odpowiedzialni za charakteryzację włożyli sporo serca w swoją pracę, którą nota bene dobijają zdjęcia, ale o tym później. Scenografia w filmie istnieje, widać ją gdzieś w kadrach przytłoczonych postaciami. A szkoda, bo gdy przywołuję w pamięci rysunki Bisleya, widzę ponuro-rozrywkowy świat lokali drugiej kategorii kosmicznej, przez które przewija się akcja. W ekranizacji dostaję kolorowe światła, pół neonu "BAR" i fotel Świętego Mikołaja. Podskórnie czuję, że wiąże się to z chybioną stylistyką zdjęć, która rzetelnie zabija wszelką przestrzeń w filmie. Już od pierwszego kadru coś jest nie tak. Ujęcia ograniczają się do półzbliżeń lub sprytnie zasłanianych czerniami planów ogólnych.
Jakby tego było mało, kamera pozostaje statyczna przez prawie caluteńki film. Filmując w ten, nawet nie akademicki, lecz zwyczajnie bezpłciowy sposób, autorzy musieli być chyba pod wpływem środków odurzających. Dynamika obrazu, a raczej jej brak, zabija ostatnie podrygi atmosfery, którą tak pięknie kreowano w komiksie. To tak, jakby Spielberg nakręcił desant na plaży Omaha nieruchomą kamerą rzuconą w piach. Kolejną ciekawostką w filmie jest światło, które również nijak ma się do bardzo dobrego komiksowego wzorca. Maskowano nim niedostatki scenograficzne, ale nie pokuszono się o podrasowanie atmosfery. Kolorystyka przywodzi na myśl telewizyjny program dla dzieci ze zgaszonym głównym światłem.
Co zostało z fabuły? Z perspektywy czytelnika powiedziałbym, że niewiele, ale – biorąc pod uwagę, z jakimi trudnościami technicznymi wiązałoby się wierne przeniesienie historii z papieru na kliszę filmową – jestem skłonny docenić to, co dostałem. Fakt, płaczę nad brakiem walki na noże między Ważniakiem a Krissem Kringle, ale doceniam kilka dobrych dialogów, które pojawiły się w zamian w trakcie ich konwersacji. W ostatniej scenie dzieje się jednak rzecz niewybaczalna: otóż ktoś uzbroił Lobo w mały, srebrny pistolecik z odpustu. Szanowni autorzy, posiadałem ciekawsze uzbrojenie jako dzieciak bawiący się w "wojnę". Ważniak z plastikową pukawką szpiegowską wygląda śmiesznie.
Poraził mnie również brak muzyki w filmie. Coś brzęczy w scenie barowej i podczas napisów końcowych, ale realizując film o Lobo można by przecież pokusić się o jakieś industrialne brzmienia, a może nawet poeksperymentować z klimatami retro? Konwencja komiksu daje nieograniczone możliwości, lecz autorzy wykazali się finezją godną udźwiękowienia Last Action Hero. Moim zdaniem Lobo i ciężki rock to zbyt proste skojarzenie.
Film oczywiście jest zmontowany, ale, jak mawiają: "tak krawiec kraje, jak mu materiału staje". Tam, gdzie jego ilość pozwalała na próbę budowania jakiejkolwiek atmosfery, tam pewne zabiegi się pojawiają (vide spotkanie Ważniaka i Króliczka Wielkanocnego). Ale już scena ataku na bazę, w której Lobo zabija kilka marnych elfów (swoją drogą skandalicznie bezkrwawo – gdzie jest legendarna, czarna, bisleyowska jucha?), wręcz zalatuje amatorszczyzną i brakiem dramaturgii.
Ekranizacja Lobo to koszmarna pomyłka. Wspaniały materiał komiksowy, niezła praca charakteryzacji i scenografii zostały zabite przez drewnianego aktora, beznadziejne zdjęcia oraz wyraźne braki w budżecie i wyobraźni. Wątpię, żeby film zrealizował ktoś, komu komiksy z Ważniakiem były obce, więc albo je zignorował, albo próbował wcisnąć Twardziela w konwencję teatru telewizji. Jakkolwiek było naprawdę, efekt w postaci filmu mówi sam za siebie.
Zobacz film na YouTube
Blog Wojtka 'prozaca' Anuszczyka