Terminator: Ocalenie

Ja, robot?

Autor: Marcin 'malakh' Zwierzchowski

Terminator: Ocalenie
Zgodnie z panującą ostatnio modą na wskrzeszanie (a raczej, restartowanie) klasycznych serii (Batman: Początek i Mroczny rycerz Nolana, Star Trek Adamsa), McG postanowił rozruszać nieco "Dziadka Terminatora". Chcąc odciąć się od dzieł Camerona i Mostowa, nowy reżyser przeniósł akcję do niedalekiej przyszłości, malownicze obrazki z Los Angeles zastępując postapokaliptycznymi pejzażami, postarzając Johna Connora, w którego wcielił się Christian Bale, a przede wszystkim kręcąc Terminatora, w którym zabrakło (no, może nie do końca) Arnolda Schwarzeneggera. Oczywiście, nie mogło się obyć bez przemycanych z przymrużeniem oka nawiązań do poprzedników, przez co po raz kolejny możemy usłyszeć kultowe: "I’ll be back" (padające jednak z innych ust), wysłuchać rad Sary Connor, a także spotkać poczciwego T-800; Danny Elfman odświeżył także klasyczny motyw muzyczny filmu, autorstwa Brada Fiedela.


To by było jednak na tyle, jeżeli chodzi o nawiązania. McG miał dobry pomysł, aby niejako zacząć serię od nowa (szczególnie po średnio udanej części trzeciej), szkoda tylko, że na pomyśle jego inwencja się skończyła. Pojawia się John Connor (jeszcze nie przywódca Ruchu Oporu, a jedynie jeden z żołnierzy), na chwilę wraca T-800, ciągle przewija się wątek Kyle’a Reesa (ojciec Connora, znany widzom z pierwszej części), któremu towarzyszy pochodzący z przeszłości Marcus – krótko mówiąc: miszmasz, w którym poszczególne wątki walczą między sobą o miano tego najważniejszego, co skutkuje widocznym na ekranie narracyjnym chaosem. Ocalenie to po prostu klasyczne kino "łubu-dubu", w którym najwięcej do powiedzenia mieli pirotechnicy (gdyby dało się to jakoś uzasadnić, zapewne wysadzaliby nawet drzewa). John Connor, quasi-prorok, zbawca ludzkości zredukowany został do roli typowego twardziela, którego wyjątkowość "objawia się" (a przynajmniej takie było zamierzenie twórców) w pompatycznych przemówieniach; operator biegał po planie niczym kot z pęcherzem, machając kamerą, jakby próbowała wyrwać mu się z dłoni (chaotyczne ujęcia psują dynamizm scen na stacji benzynowej); zamiast jednej z pozoru niezniszczalnej maszyny, mamy całe laboratorium Dextera, które pływa, jeździ i lata (pełny serwis!), miast grozy wywołując uśmiechy politowania, głównie za sprawą dziwacznych nazw ("Myśliwce Zabójcy" przetrzymałem, ale "Mototerminatory" to było już dla mnie za dużo). Do tego należy dodać największą wadę nowego Terminatora, czyli przewidywalność fabuły. Twórcy uznali, że widz nie będzie w stanie zrozumieć aluzji, jeżeli ta nie podejdzie i nie kopnie go w tyłek, więc cały film nafaszerowali "wskazówkami" o subtelności kolorowego bilbordu (w dużej mierze, popsuło to wątek Marcusa); w efekcie wszelkie zwroty akcji dramatyczne są tylko z nazwy. Nie wspominając o nagminnej łopatologii, za pomocą której tłumaczono każdą kwestię o stopniu skomplikowania przewyższającym zasadę konstrukcji cepa (w ten sposób pogrzebano, między innymi potencjał wątku tożsamości cyborga, do którego nawiązuje tytuł recenzji).

Terminator: Ocalenie w tak dużym stopniu odciął się od poprzedników, że stał się po prostu kolejnym filmem akcji. Nie tylko po macoszemu potraktowano wątek Connora, który nie jest wiodącą postacią w filmie, ale przede wszystkim McG poszedł w ilość, a nie jakość. Filmy Camerona miały w sobie elementy grozy, ponieważ ówczesne Terminatory były prawie niezniszczalnymi maszynami, do których można było strzelać, rozjeżdżać samochodem, a nawet wysadzać. Mimo to szły dalej. W czwartej części mamy całe zatrzęsienie morderczych maszyn, przez co film stracił swój klimat. Z thrillera (bo tak odbierałem w szczególności część pierwszą) przeszedł w kino akcji, stając się jednym z wielu. Owszem, Ocalenie ma plusy, jak chociażby kreacja Sama Worthingtona (świetnie dobrany pod względem fizyczności), kilka efektownych scen (pościg z udziałem dwóch mototerminatorów, katastrofa helikoptera), całkiem niezła wizja postapokaliptyczna, bardzo podobna do tego, co mogliśmy zobaczyć w drugiej części Mad Maksa, a także dobry pomysł na postać Marcusa (fakt, że źle zrealizowany), ale jak na sukcesora takich klasyków, jak pierwsza i druga cześć serii, dobrze, to chyba jednak za mało.