Teknolust

Autor: Michał 'womi' Wójciak

Teknolust
Trzy kobiety popijają herbatkę ze spermy i wstrzykują ją sobie dożylnie. To nie motyw z nieznanego filmu Pasoliniego, lecz próbka niezależnego amerykańskiego kina w reżyserii Lynna Hershmana-Leesona. Nie jest wam znana ta postać? Mnie również. Na pewno jednak kojarzycie Tildę Swinton, zeszłoroczną zdobywczynię Oskara. To jej nazwisko jest głównym elementem promującym film na DVD. Był on obecny m.in. na Warszawskim Festiwalu Filmowym.

Wspomniana już aktorka gra w nim potrójną, a w zasadzie poczwórną rolę. Wciela się przede wszystkim w rolę kobiety - naukowca Rosetty Stone. Filmowa bohaterka dokonuję dzieła na miarę początku XXI wieku, powołuję do życia swoje klony: Ruby, Marinne i Olive. "Siostry" Rosetty potrzebują do życia przywołanego w pierwszym akapicie męskiego nasienia (właściwie to męskich chromosomów Y pobranych ze spermy). Ponieważ główna bohaterka nie pochwaliła się swoim epokowym dziełem przed światem to trzy klony żyją w ukryciu. Tylko Ruby wychodzi w nocy celem zdobycia drogocennego dla niej i współtowarzyszek płynu. Zaczepia więc przypadkowo poznanych mężczyzn i wykorzystuje techniki podrywu, zaaplikowane jej wcześniej za pomocą specjalnego programu komputerowego. Uwiedzeni mężczyźni zapadają jednak na dziwną chorobę polegającą na problemach z erekcją oraz pojawieniu się kodu kreskowego na czole. Celem wyjaśnienia przyczyn tajemniczej epidemii w Los Angeles pojawia się agent z Waszyngtonu, a Rosetta musi zmierzyć się z podejrzeniami.

Teknolust, zakwalifikowany jako film science fiction, stara się być inteligentną parodią, opowieścią z dystansem. Czy próba ta jest udana? Nie do końca. Fabuła wpada w klasyczny schemat: poszukiwania uczuć i emocji u istot odmiennych od ludzi. Niestety grzęźnie w tym schemacie, co skutkuje łopatologicznym zakończeniem, choć niepozbawionym pewnego uroku. Jeśli nie poczujecie siły banału wystarczająco mocno to przebrnijcie przez napisy końcowe. Z reguły nic po nich nie ma, ale są takie filmy które burzą nasze przyzwyczajenia jako widzów i właśnie ten do nich należy. Jak właściwie ten film odczytać? Czy jako próbę stworzenia żeńskiej wersji Frankensteina? Czy wręcz odwrotnie, jako feministyczny koszmar? Na te pytania nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Duży plus za pokazanie postaci kobiety naukowca, co nie tak często zdarza się w kinie. Duży minus za pokazanie spełnienia się męskiego marzenia o "cyber dziwkach" dostępnych za pomocą strony internetowej na każde ich skinienie. Sklonowane kobiety różnią się między sobą. Mamy więc blondynkę, brunetkę, i rudą lub trzymając się imion "niebieską, zieloną i czerwoną". Tym sposobem powołane do życia zostały gejsze w wersji science fiction.

Filmowy komizm jest dość wątły, ale wśród plusów wymienić można rolę Tildy Swinton (cud, że nie zapadła na schizofrenię po zakończeniu zdjęć) oraz znanego z serialu Zagubieni Jeremy Daviesa, jako uroczego chłopca z punktu ksero. Na uwagę zasługuje również elektroniczna ścieżka dźwiękowa, ładne ujęcia Miasta Aniołów oraz kilka rozwiązań scenograficznych. To i tak bardzo wiele jak na kino niezależne, które w USA ma się całkiem dobrze. Natomiast jeśli spożywcze wykorzystanie męskiego nasienia jest dla was nie do zaakceptowania to odsyłam do znanej internetowej encyklopedii celem przeczytania dwóch zdań na temat wykorzystania spermy w kosmetyce. W końcu nic nie może się zmarnować lub idąc za cyrkowcami z grupy Monty Pythona: "Every sperm is sacred".