Syndrom Shreka

Autor: Kuba 'Constantine11' Dobroszek

Syndrom Shreka
Twórców filmów animowanych, powinno uczyć się w szkołach religii, której pierwsze przykazanie brzmiałoby: "animacja, nad którą pracujesz nie jest Shrekiem".

W dzisiejszych czasach recepta na bajkę, która wraz z tłumem oglądających trafi do kin, wydaje się być bardzo prosta. Raz na pół godziny bohater beknie i podłubie w nosie. Albo lepiej – zarzyga pomieszczenie, w którym się znajduje. Dowcipnie (zdaniem realizatorów) spointuje w ten sposób wyświetlaną na ekranie sytuację. W cenie są, najlepiej zabawne, nawiązania do znanych produkcji – w końcu prostym zabiegiem można upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: dorosły chwyci aluzję, a młodociany chwyci się fotela kinowego, by nie upaść ze śmiechu. Jeśli do tego, dzięki rodzimym tłumaczom, usłyszymy nazwisko Roberta Kubicy lub jakąś popularną sentencję (coś w stylu "spieprzaj dziadu"), sukces jest murowany. Ale po jakiego grzyba, skoro to wszystko już było?


Wydaje się, że wraz z nadejściem roku 2001 i premierą antybajki, jaką z całą pewnością jest Shrek, reżyserzy zachorowali na pewną przypadłość. Wirus powoduje takie trochę dziwne skutki – sami twórcy rosną w siłę, zwłaszcza ich majątek, natomiast kino dla dzieci upada. Cierpiałem ostatnio na nadmiar wolnego czasu, jednak muszę przyznać, iż ten rodzaj bólu sprawiał mi masochistyczną przyjemność. Odrzuciłem na bok korzyści płynące z okradania staruszek i przyjemności, których dostarczać mogły, ściągnięte z naszej-klasy, zdjęcia starszych koleżanek i dogrzebałem się do VHS mojego młodszego kuzyna. Wśród najnowszych hiciorów, znalazłem również kultowe klasyki. Obok kasety z teledyskami do największych przebojów disco polo, leżał m.in.: nieśmiertelny Król Lew, seksowna Pocahontas i uroczy Zakochany kundel. Po chwilowym oczarowaniu, spowodowanym nie tylko cofnięciem się w czasy dzieciństwa, przyszła kolej na bolesne rozczarowanie. Poniżej wnioski, do których doszedłem.

Dawniej bajki bazowały na czymś więcej, niż tylko humor i ładna animacja. I choć nie ustrzegły się przed różnymi naiwnościami, a momentami epatowały niepotrzebnym patosem, to budziły emocje. Któż nie pamięta wzruszającej sceny śmierci Mufasy? Albo heroicznych starań Mulan? Disney zapomniał o swojej mocnej stronie, jaką jest zręczne opowiadanie historii, a skupił się na dorównaniu konkurentom, którzy zaczęli zarabiać coraz więcej pieniędzy. Trzeci wymiar całkowicie wyparł tradycyjną kreskę, natomiast nowoczesne postacie zaczęły bawić w sposób wymuszony, a nie naturalny- jak to mieli w zwyczaju ich przodkowie, tj.: Rex, Timon czy Pumba… A na początku tego nieszczęśliwego łańcuszka było słowo, jedno słowo – Shrek.

Historia Zielonego Ogra wprowadziła nową modę na animację, wtedy jeszcze znaną pod nazwą świeżość. Zabawiono się konwencją, zlepiono popularne bajki do kupy i wynajęto znane osobowości do dubbingu. Polska oszalała na punkcie Małysza, świat – Shreka. Pozostałe, bardziej klasyczne bajki, równano z błotem, którego w Shreku mamy przecież pod dostatkiem. I choć pierwsze dwie części przygód ogra były świetną rozrywką, to prawie każda bajka wydana po nim – przeciętnym filmem. Nudzi mnie już kolejna postać zbudowana z dennych haseł, a nie z krwi i kości. Animację dopadł syndrom Shreka.

Twórcy zwietrzyli niezły biznes. Zobaczyli, że bajka może stać się kasowym hitem. Dzieciaki, dla których przeznaczony jest takowe kino, poszły w odstawkę. Od tamtej pory liczy się już zabawa dla całej rodziny – młodzian zaśmieje się z dziwacznej postaci, jaką jest Luca Ośmiornica, a dorosły odnajdzie aluzję do Ojca Chrzestnego. Gdzie tu głębia dawnego kina? Gdzie pouczające bajki (w końcu taka ich rola)? Dzieła, które dorównały Shrekowi można zliczyć na palcach jednej ręki, nawet ręki mojego kumpla, który stracił kciuk w nieszczęśliwym wypadku. Epoka Lodowcowa, Ratatuj, Auta… chciałbym powiedzieć coś w stylu, że "mógłbym tak wymieniać godzinami", ale niestety byłoby to przekłamanie, bo lista tytułów jest naprawdę krótka.

Na dodatek okazuje się, że od przybytku, oraz dobytku, którego dorobiono się tworząc gnioty, mające spełniać funkcję filmu animowanego, głowa jednak boli. Ból jest na tyle mocny, że uniemożliwia twórcom wymyślanie nowych historii. Tak więc ówczesne bajki to albo wierna kopia poprzedników, albo ich zlepek, czyli mówiąc prościej – piąta woda po kisielu. Niech przykładem będzie disnejowska Dżungla, czyli Gdzie jest Nemo? i Madagaskar w jednym. Paradoksalnie kondensacja wspomnianych wcześniej tytułów, nie jest nawet w 1/72635 dobra jak oryginał (co potwierdza postawioną kilka zdań wcześniej tezę, że od przybytku głowa boli).

Mimo słabości do świetnych powiedzonek Osła i szacunku dla Królewny Fiony, która z miłości wybrała brzydszą wersję siebie, żywię ogromną urazę do Shreka. Bo wywarł zbyt duże piętno na dzisiejszej animacji. Mam jednak nadzieję, że reżyserzy pójdą po rozum do głowy. Skutecznie wyprowadziłoby ich z zaślepienia, gdyby widzowie przestali chodzić na te produkcje. Jednocześnie liczę, że Amerykanie nie zechcą skomercjalizować anime, bo jadącej w Porsche Chichiro, słuchającej Coldplay, za Chiny Ludowe bym nie zniósł…